Liryka, epika i polityka

"Literackość nawiedzała już pierwszy wolny parlament, nawiedza i dzisiejszy. Bonmoty wypowiadał Leszek Miller, wypowiada, z większym wdziękiem, choć mniej precyzyjnie, Wojciech Olejniczak. Krótkie i złośliwe formuły odpalał 15 lat temu Ludwik Dorn, odpala je i dzisiaj, 10 lat temu męczył nas swymi żmudnymi metaforami Bronisław Komorowski, męczy i dzisiaj. Pojawiają się nowi mistrzowie porównań i żartów, jak poseł Cymański czy posłanka Senyszyn, którzy w parlamencie zastąpili takie gwiazdy "literackości jak marszałkowie Nałęcz i Borowski.

06.03.2006

Czyta się kilka minut

Tocqueville pisał w swych "Wspomnieniach" o esprit littéraire, który wyznacza sposób funkcjonowania francuskiej polityki i życia publicznego. Esprit littéraire polega na "poszukiwaniu raczej tego, co wymyślne i nowe, niż prawdziwe, lubowaniu się w tym, co tworzy bardziej efekt, niż czemuś służy, byciu bardzo wrażliwym na grę aktorską i wypowiedzi aktorów bez względu na skutki spektaklu, wreszcie na podejmowaniu decyzji raczej na podstawie wrażeń niż rozumowania". Esprit littéraire dotyczy tak samych polityków, jak publiczności. Naród francuski - pisze Tocqueville - zachowuje się w polityce i wydaje osądy zanadto jako literat.

Fryzury Clintona

To, co w XIX wieku i wcześniej było cechą - czy przywarą - francuskiego życia publicznego i intelektualnego, stało się dzisiaj normą zachodniego systemu demokratycznego, który, zwłaszcza w chwilach swej koniecznej konfirmacji, jaką są wybory, wytwarza za pośrednictwem mediów igrzyska "literackiej" ekspresji, bardziej niż racjonalność argumentów decydującej o składzie kolejnych zgromadzeń ludowych, sprawujących władzę. Używam słowa "literacki" w cudzysłowie, gdyż nie odnosi się ono bezpośrednio do literatury, a trudno też porównywać wysmakowaną literackość życia publicznego w dawnej Francji z o wiele bardziej pospolitą "literackością", jaka płynie z ekranów telewizorów, z głośników radiowych czy prasy wielkonakładowej. Pozostaję jednak przy tym określeniu, gdyż ma ono objąć tę sferę zachowań, której nie wyczerpuje w pełni to, co jest opisanym już do cna wszechwładztwem medialnego wizerunku, a co Kundera nazywa "imagologią", czyli prymatem image'u ("imidżu") nad ideą, przewagą uśmiechu i fryzury Clintona (jak to opisywał w "Nieśmiertelności") nad poglądami politycznymi Clintona, przewagą sprawiającą, że to te pierwsze mogą mieć większy wpływ na wyborców niż te drugie. Przez "literackość" życia publicznego rozumiem szczególną kreację zdarzeń językowych profilujących stylistyczny kształt tego życia: anegdot, przypowieści, dowcipów, bonmotów, sentencji, złotych myśli, metafor, elips; i, po drugie, kreację w nim szczególnego dramatycznego napięcia, suspensu, narracji, wyczekiwania na zdarzenie, na ciąg dalszy, na kolejną stronę, kolejny odcinek.

"Literackość" wybuchła w polskiej polityce po roku 1989, czego powody są oczywiste. Wcześniej przebłyskiwała w języku rzecznika prasowego Urbana, zresztą gorzej i bardziej wrogo odbierana niż drętwa mowa partyjna. Później stała się ucztą wszystkich i dzisiaj zdaje się w swej krótkiej siedemnastoletniej historii osiągać apogeum. "Literackość" polityczna może istnieć tylko tam, gdzie istnieją na nią przyzwolenie i zapotrzebowanie. Publiczność polska przyzwolenie to dała; politycy (w pierwszym rzędzie), dziennikarze i odbiorcy tworzą wspólnie front "literackości". Nie miejsce tu na rozważanie jej poszczególnych dokonań; z pewnością jednym z jej fundatorów w naszym życiu publicznym jest Lech Wałęsa, którego metafory o pędzących samochodach, płynących statkach, stołach z lewymi i prawymi nogami itd., itp. szybko rozruszały jeszcze niemrawy polityczny dyskurs z początku lat 90. Najważniejsze i bezsporne w mym odczuciu pozostaje to, że "literackość" przebrała wszystkie miary i stworzyła wraz z różnymi faktami medialnymi szczególny, niespotykany na taką skalę gdzie indziej - a już na pewno w zachodniej Europie, nawet tradycyjnie "literackiej" Francji - nastrój, a może nawet model funkcjonowania polityki.

Jako pewna postawa estetyczna, "literackość", podobnie jak kicz, obsługuje wszystkie strony sceny politycznej, tak prawicę, jak lewicę, tak partie wielkomiejskie, jak wiejskie. "Literackość" nawiedzała już pierwszy wolny parlament, nawiedzała poprzedni, nawiedza i dzisiejszy. Bonmoty wypowiadał Leszek Miller, wypowiada, z większym wdziękiem, choć mniej precyzyjnie, Wojciech Olejniczak. Krótkie i złośliwe formuły odpalał 15 lat temu Ludwik Dorn, odpala je i dzisiaj, 10 lat temu męczył nas swymi żmudnymi metaforami Bronisław Komorowski, męczy i dzisiaj opowiadając o nieudanych randkach, małżeństwach i innych przypadkach mężczyzn i kobiet. Pojawiają się nowi mistrzowie porównań i żartów, jak poseł Cymański czy posłanka Senyszyn, którzy w parlamencie zastąpili takie gwiazdy "literackości" jak marszałkowie Nałęcz i Borowski. Czy w centrum, czy z lewa, czy z prawa, rola obrazowania w wypowiedziach publicznych wciąż rośnie.

Miłość w życiu Jarosława Kaczyńskiego

Jednym z podstawowych środków retorycznych stała się przypowieść, mądrość ludowa, wytwarzająca niekiedy mniej lub bardziej misterne aluzje i analogie. Metafor i porównań nie da się zliczyć. Już sporo lat temu utrwaliły się jako norma dyskursu, wyraz poprawności sejmowej, do której trzeba się dostosowywać, by nie wypaść z formuły. Lęgnie się ich coraz więcej, nie tylko dlatego, że są socjotechnicznym zabiegiem, najbardziej skutecznym środkiem trafiania do publiki, dochodzenia na skróty do uznania; w sposób ewidentny skrywają w wielu przypadkach luki w myśleniu i argumentowaniu, które porównanie i aforyzm są zdolne efektownie załatać i zamaskować. Szczególną estymą, wszelkimi lettres de noblesse cieszy się dowcip i bonmot. Niekiedy odnieść można wrażenie, że życie polityczne wytworzyło sytuację - w pewnym sensie rozkoszną - w której język stał się bytem autonomicznym, osiągnął zawrotną, salonową przewagę nad treścią; jest to typowa przewaga dla czasów i nastrojów dekadenckich, jaką w dziejach znamy z dworu Ludwika XV czy XVI. Królestwo za dowcip, cesarstwo za bonmot! - takie prawidła wyznaczały dyskurs wersalski. Umrzeć, paść, ale być dowcipnym za każdą cenę. Wymyślać bonmoty i błyskotliwe repliki, wykrzywiać się w chichocie i złośliwym uśmieszku - jak część opozycji - skoro się już nie żyje.

Jest śmiesznie, częściej nie. "Dowcipny" wywód Wojciecha Olejniczaka o braku miłości w życiu Jarosława Kaczyńskiego był raczej słaby niż nieprzyjemny. Strzały w biegu wykonywane na swój widok przez liderów wielkich partii, niekiedy Prezydenta (jak po ostatniej Radzie Gabinetowej), padają raczej z bazooki niż z kolta, nic w nich z cienkiego sztychu. Żarliwe obrzucanie barwnymi, "literackimi" inwektywami prezesa PiS przez Stefana Niesiołowskiego również nie śmieszy zanadto, ale ma tę zaletę, że szybko przemija. Natomiast ohydne, chichotliwe "czy można zgwałcić prostytutkę?" Leppera długo będzie męczyło naszą pamięć. Wyjątkowo niskiej klasy okazał się dowcip premiera Marcinkiewicza o "cieniach-cieniasach"; niskiej tak ze względów językowych (podwórkowe skojarzenie dwóch słów o podobnym rdzeniu), jak ze względu na premedytację, jego wyreżyserowanie i - ostatecznie słabe - odegranie; tym niemniej słowo może ciągnąć się za Donaldem Tuskiem i innymi jak, toutes proportions gardées, "Brunner, ty świnio" za Emilem Karewiczem, i w takim zresztą celu zostało wypowiedziane.

Tym, co łączy tego rodzaju wypowiedzi i je dyskwalifikuje, jest zły smak, wulgarna bądź pospolita forma. Nie trzeba sięgać po argumenty moralne, kryterium estetyczne strąca je od razu w przepaść. Rzecz jednak w tym, że w środowisku nabrzmiałym od "literackości", przyzwyczajonym do jej stosowania, nawet dobry żart, trafna metafora i śmieszna sentencja (i takich nie brakuje) przestają być dobre, trafne i świetne. Stają się już tylko częścią ogólnego rozbawienia, którego żywioł niweczy różnice między słabszym i lepszym powiedzonkiem, niegodnym dowcipem i błyskotliwym sztychem.

Esprit littéraire w polityce, a zwłaszcza w naszej polityce, wyspecjalizował się w teatralizacji stylu zachowań. Zwracano na to uwagę już nieraz, a słynny spektakl orędzia (zamienionego w komunikat) do narodu, wyemitowany zamiast zapowiadanej sztuki teatralnej, stał się tego zjawiska symbolem. Skojarzenia teatralne można długo mnożyć. Rozplenione po wszystkich programach telewizyjnych, publicznych i komercyjnych, debaty polityków (każda debata jest z natury dialogiem teatralnym, przybierającym najczęściej - przez żywiołowe przekrzykiwanie się - formę comedia dell'arte; wedle pobieżnych rachunków większych i mniejszych debat oraz rozmów telewizyjnych z udziałem polityków jest u nas miesięcznie ponad 200; we Francji w ciągu miesiąca naliczyłem ich około 20). Radiowe odmiany debat, niekiedy zwane "śniadaniami". Setki wywiadów prasowych (kolejne porównanie z Francją ujawniłoby różnicę jeszcze większą niż 10:1). I, co ważniejsze: stylistyczne przeorientowanie tych wywiadów (także konferencji prasowych) w stronę dialogu teatralnego, w którym liczy się dobra replika (jak niegdyś we francuskim salonie) i krótkość wypowiedzi, wzajemne - dziennikarza i polityka - zadawanie i parowanie ciosów. Do tego nieustanna obecność polityków w tzw. programach rozrywkowych, pokazach mody i co tam jeszcze, dyktandach, konkursach (jak "Srebrne usta", konkurs organizowany przez radiową "Trójkę" na to, który z polityków "palnie" barwniejszą głupotę).

Wreszcie zamiana samego Sejmu w trwający utwór, nie ze względu na powszechną w każdej demokracji gorączkę sejmowych przemówień, sporów i kłótni, lecz przede wszystkim ze względu na wiszącą w powietrzu możliwość językowego wydarzenia, na mocną dramatyzację czasu: tu w każdej chwili coś nowego może się zdarzyć, zostać powiedziane, rzucone w powietrze, na korytarzach, na schodach, w pokojach; stąd dramatyczny sposób filmowania przemarszów poszczególnych plemion partyjnych: tu idą korytarzem jeźdźcy Apokalipsy, tam przemyka banda Daltona, obok posuwają się szybkim krokiem groźni Masajowie, trwa plemienna wojna światów. Pojedynczy wojownicy, wyrwani z orszaku, co chwila coś mówią do mikrofonu; akcja nigdy nie umiera. Po miesięcznym oglądaniu telewizji francuskiej - by pozostać przy Francji jako punkcie odniesienia - można odnieść wrażenie, że francuski parlament nie istnieje, i że nie ma takiego zawodu jak sprawozdawca sejmowy.

Sprzymierzeniec własnych grabarzy

Tam, gdzie występuje literackość, pojawia się interpretacja. Intensywność interpretacji w naszym życiu politycznym odpowiada intensywności jego charakteru "literackiego". Niebywałe namnożenie się interpretacji w ostatnich latach, a zwłaszcza miesiącach, prawdziwa furor interpretativa, domyka ten obieg "literacki", czyni zeń pełne, kompletne zjawisko. Setki komentatorów, socjologów, psychologów społecznych, specjalistów od image'u etc. obgadują dzień w dzień, godzina w godzinę (owszem, niekiedy bardzo ciekawie), już nie tylko kolejne zdarzenia, lecz wypowiedzi, zdania, półsłówka czy cienie aluzji rzucone przez polityków.

Wszystko znaczy, choć wszystko jest niejasne i interpretacji się domaga. Na tym polega w końcu literatura: w literaturze wszystko coś znaczy i wszystko domaga się interpretacji. Wytwórcy komunikatów wchodzą w układ z ich odbiorcami; politycy krążą: po Sejmie, po eterze, rzucają półsłówka, które komentatorzy natychmiast poddają obróbce; piece symbiozy buzują na całego. Wszystko to sprawia, że wytworzyło się społeczne oczekiwanie na zdarzenie: oczekiwanie, że zaraz ktoś coś powie (rzuci), że pojawią się dramatyczne ambiwalencje (powiedział / nie powiedział?, obraził / nie obraził?, przeprosi / nie przeprosi?, ujawnił / nie ujawnił?), serial się nigdy nie kończy, a gazety swymi "literackimi" tytułami dopełniają widowiska. Może nie książki, ale "literackość" trafiła pod strzechy.

Oczywiście jest to, jak wspomniałem, rozkoszne. Rozkoszne jest czytanie wywiadów przeprowadzonych przez Monikę Olejnik i Agnieszkę Kublik, przez Piotra Najsztuba i innych - bardzo inteligentnych i umiejących dotrzeć do sedna - dziennikarzy. Iskrzy się, nie grozi nuda długich wypowiedzi, i fajnie się droczą, zwłaszcza z paniami; dobra lektura. Rozkoszne jest oczekiwanie na zdarzenie, na bonmot, dzień nie będzie stracony, jak stracony byłby w Paryżu. Dobrze jest otwierać telewizor, czekać na pojawienie się tej czy innej postaci, na którą zawsze można liczyć, może znowu coś palnie albo się zdradzi jakimś słówkiem, porówna drugą partię do narzeczonej albo do draba z młotkiem. Miłe jest czytanie kolejnych "śmiesznych" tytułów "Gazety Wyborczej" komentujących kolejne zdarzenia polityczne, im śmieszniejszych, tym bardziej kolaborujących z chichotem w polityce, który "Gazeta" ("błyskotliwy sprzymierzeniec własnych grabarzy", jakby powiedział Kundera) zdaje się zwalczać.

Może trawi mnie masochistyczna potrzeba odebrania sobie rozkoszy; gdy mówię, że jest jej za dużo i że deformuje życie publiczne. Opisując bardzo pobieżnie całą tę dobrze w końcu znaną "literackość" nie mam wszak żadnych wniosków ani morałów. Pewnie, że z większą niż kiedyś przyjemnością pięknoducha sięgam po np. La Rochefoucaulda, jego maksymy i bonmoty, które miały tę zaletę, jak cały XVII-wieczny klasycyzm francuski, że analizowały, a nie rozśmieszały, były lekcją moralności, a nie słowną żonglerką, jaką stały się we Francji późnych Ludwików, że dlatego właśnie - jako rozpoznanie, a nie żart - nie przekraczały dobrego smaku, co więcej, na nim (szybka myśl o Herbercie) opierały etykę. Albo chętnie cytuję Ciorana komentującego Tocqueville'a: człowiek poruszany esprit littéraire "jest mniej zdolny do zrozumienia, jak funkcjonuje Państwo; niejaką w tej dziedzinie kompetencję pokazuje jedynie podczas rewolucji, gdy władza została obalona i gdy ma łatwość wyobrażania sobie, że wszystko można rozwiązać jednym zachowaniem czy odpowiednim zdaniem. Interesują go nie tyle instytucje wolne, co podróbki wolności. Nic dziwnego, że ludzie roku 1789 inspirowali się takim somnambulikiem jak Rousseau, a nie Monteskiuszem, umysłem solidnym, nieznoszącym dywagacji i nie mogącym służyć za wzór idyllicznym bądź krwiożerczym retorom". Albo myślę, wedle tej analogii, że przejście od "Rousseau" do "Monteskiusza" jest koniecznym warunkiem prawdziwych zmian w Polsce. Albo myślę, że jeśli opozycja chce wrócić do równowagi, powinna porzucić wszelką "literackość" - walki na metafory i bonmoty nie wygra.

***

Mówię tu w sumie o pewnym nadmiarze, nie tyle może humorze, co nad-humorze, nie o oczekiwaniu na zdarzenie, lecz nad-oczekiwaniu, o pewnej zatem nadwyżce, która tworzy środowisko myśli i działań, i która przeszkadza w uprawianiu wielkiej polityki. "Literackość", jaką sobie stworzyliśmy, stając się samemu "błyskotliwym sprzymierzeńcem własnych grabarzy", wiąże się w dużej mierze z prawami rynku medialnego, ale jest wynikiem pewnej umowy społecznej. Dobrze poszło, jednak są inne, ważniejsze umowy do zawarcia.

Marek Bieńczyk (ur. 1956) jest pisarzem i tłumaczem, historykiem literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. Opublikował m.in. powieści "Terminal" i "Tworki", esej "Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty" oraz zbiór felietonów "Kroniki wina". Przekładał m.in. Prousta, Ciorana, Barthesa i Kunderę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2006