Licznik śmierci

Prowadzona od trzech lat przez władze Meksyku "wojna z gangami narkotykowymi" coraz bardziej przypomina wojnę prawdziwą. Choć zginęło już 28 tysięcy ludzi, zamiast jej końca mamy kolejną eskalację.

17.08.2010

Czyta się kilka minut

Po strzelaninie między gangami narkotykowymi, Acapulco, Meksyk, 14 marca 2010 r. / fot. Pedro Pardo, AFP, Eeast News /
Po strzelaninie między gangami narkotykowymi, Acapulco, Meksyk, 14 marca 2010 r. / fot. Pedro Pardo, AFP, Eeast News /

Cuernavaca, miasteczko niedaleko stolicy, długo leżało na obrzeżach "wojny z narkotykami", która toczy się głównie na północy kraju. Ale, jak mówi mi Javier Sicilia - poeta i felietonista tygodnika "Proceso" - odkąd w grudniu ubiegłego roku wojsko zabiło tam Artura Beltrána Leyvę, jednego z najpotężniejszych narkotykowych capos, i to miasto pochłonęła przemoc. Na mostach zawisły okaleczone ciała ofiar narkogangów; porwany i poćwiartowany został szef więzienia.

Miasto opanował strach. Któregoś dnia w internecie zaczęła krążyć narkowiadomość, w której przestępcy ogłosili "godzinę policyjną" (sic!), uprzejmie tłumacząc, że nie zabijają niewinnych cywilów, lecz tylko "wymierzają sprawiedliwość tym, którzy na nią zasługują". Psychoza sięgnęła zenitu. - Zamiast uspokoić nastroje, burmistrz i gubernator radzili siedzieć w domach w czasie wyznaczonym przez narcotraficantes - mówi Sicilia. - Ulice świeciły pustkami, ale jeszcze większa próżnia zionęła po państwie. Czuliśmy i czujemy się zostawieni samym sobie.

Zresztą, sama operacja wojskowa przypominała bardziej mafijną egzekucję niż akcję organów ścigania. Na koniec na obnażonym i zbroczonym krwią ciele capo żołnierze ułożyli sterty banknotów, wystawiając zwłoki na pokaz niczym trofeum.

Z rządowej propagandy, która uznała tę akcję za "wielki sukces", tylko nieliczni wyłowili informację, że w trakcie kilkugodzinnej strzelaniny z narcotraficantes wojsko zabiło też dwóch przechodniów: mężczyznę, który miał podobny do przestępców samochód, i kobietę, która szła do sąsiadki; z jej ciała wydobyto 180 kul.

O takich niewinnych ofiarach prezydent Felipe Calderón mówi jako o "koniecznych i nieuniknionych stratach ubocznych".

28 tysięcy, czyli sukces

Według ostatnich danych, ogłoszona trzy lata temu przez Calderóna "wojna z narkotykami" pochłonęła już 28 tysięcy ofiar - w tym prawie tysiąc cywilów, którzy niejednokrotnie zginęli od kul wojska lub policji.

Zgodnie z oficjalną tezą, rosnąca w zastraszającym tempie liczba zabitych od początku świadczyła o "sukcesie rządowej strategii". Większość ofiar stanowić mają przestępcy "zabijający się między sobą" - choć tak naprawdę nikt nie wie, kim są ofiary porachunków gangów, gdyż nie prowadzi się w sprawie ich śmierci żadnych dochodzeń. Choć organizacje społeczne alarmują, że fala narkoprzemocy, rozpętana przez wojnę Calderóna, przyniosła już 30 tys. sierot (tylko w jednym mieście Ciudad Juárez prawie 10 tys.!), rząd zdaje się przejmować tylko podkręcaniem licznika śmierci. Nawet jeśli oznacza to tylko jeszcze większą rzekę krwi, jaka płynie przez Meksyk.

Tymczasem według niektórych szacunków w narkobiznesie pracuje ponad pół miliona Meksykanów, w tym około 150 tys. to sicarios pod bronią. Tłumaczenie, że "rosnąca liczba zabitych jest miarą sukcesu", nie bierze pod uwagę rosnących szeregów organizacji narkotykowych, które cały czas się rozrastają. A więcej narcotraficantes do zabicia to więcej cywilnych "strat ubocznych".

Narkowojna i władza

W 2006 r. Felipe Calderón wygrał wybory prezydenckie różnicą 0,057 procent głosów i zwolennicy pokonanego kandydata lewicy twierdzili, że dopuścił się fałszerstw. Mając przeciw sobie połowę obywateli uważającą go za "uzurpatora", Calderón musiał wywalczyć sobie polityczną legitymację. Zmienił pole konfliktu: w końcu 2006 r. ogłosił "wojnę przeciw gangom narkotykowym", w której poprowadzi społeczeństwo do rychłego zwycięstwa. - On myślał, że to będzie łatwiejsze - mówił mi jakiś czas potem Carlos Montemayor, nieżyjący już pisarz i ekspert od bezpieczeństwa.

Mimo że do władzy szedł pod hasłem nowych miejsc pracy, a nie twardej ręki (temat narkobiznesu nie istniał przed wyborami), to z narkowojny, do której zaangażował wojsko, uczynił narzędzie władzy. Prof. Raúl Benítez Manaut, ekspert od narkotyków, mówił mi: - Calderón sięgnął po narkowojnę, aby uzyskać efekt medialny i podobnie jak Uribe w Kolumbii zyskać popularność i legitymację, której mu brakowało.

Problem nie był nowy. Narkobiznes spektakularnie rósł już za kadencji Vicentego Foxa (2000-06), pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta, który położył kres 72-letnim rządom autorytarnej partii PRI. To za rządów Foxa z więzienia uciekł Joaquín "El Chapo" Guzmán, szef narkogangu z Sinaloa, po czym zaczęły się krwawe walki między organizacjami. Ale Fox, który jako pierwszy użył wojska do zadań policyjnych, nie potrzebował eksploatować tego tematu, gdyż jego legitymacja brała się z olbrzymiego demokratycznego "kapitału początkowego" (który w końcu roztrwonił).

Kulisy narkobiznesu

- Mimo politycznych manipulacji, problem jest oczywiście realny - podkreśla prof. Luis Astorga, jeden z głównych ekspertów od historii narcotráfico w Meksyku. Gdy na początku lat 90. ścigane kolumbijskie kartele zaczęły tracić na znaczeniu, rolę pośredników przejęli Meksykanie. Ich organizacje narkotykowe (Astorga woli nie stosować słowa "kartele", gdyż ma to zamazywać ich prawdziwy charakter), dotąd negocjujące między sobą, zaczęły bój o kontrolę nad nowymi kanałami, przez które do USA przechodzi 90 proc. kolumbijskiej kokainy.

Uszczelnienie granicy USA po 2001 r. w związku z "wojną z terroryzmem" spowodowało dodatkowo, że organizacje musiały zdywersyfikować działalność: prócz narkotyków zajęły się innymi procederami, co oznaczało jeszcze większą rywalizację. Wybuch wojny między gangami tłumaczy też - podkreślają to i Astorga, i Manaut - włączenie się rządu, który, świadomie czy nie, faworyzował jedną z nich - organizację z Sinaloa, zaostrzając trwającą konfrontację.

Stopień przemocy i praktyki rodem z kina grozy - odcięte głowy w turystycznych lodówkach, zwęglone ciała, poćwiartowane zwłoki - tłumaczyć zaś może zarówno to zaostrzenie, jak i fakt, że wielu sicarios to ekswojskowi (z meksykańskich sił specjalnych lub niesławni gwatemalscy Kaibiles), szkoleni do siania terroru wśród ludności.

Dalej: uszczelnienie granicy z USA i zmiana pokoleniowa w Meksyku sprawiły, że narkotyki zaczęto szeroko rozprowadzać także w kraju; liczba uzależnionych w ostatnich sześciu latach zwiększyła się o 78 proc. Wcześniej starzy capos tego zakazywali i w swoiście rozumianym odruchu patriotyzmu słali narkotyki do USA.

- To kolosalny paradoks - mówił mi Carlos Montemayor - że dwa największe problemy w stosunkach Meksyku z USA, które teraz są kryminalizowane, czyli migranci i narkotyki, mają swe korzenie w oficjalnych umowach dwustronnych.

W latach 40. USA nie tylko podpisały bowiem z Meksykiem umowę na dostarczenie siły roboczej (co zapoczątkowało falę migracji), ale też na uprawę maku, właśnie w stanie Sinaloa - do produkcji morfiny dla służby zdrowia amerykańskiej armii. Kolejne pokolenia rolników uprawiających mak przekształciły się w klany, które zajęły się też przemytem. Taki np. Beltrán Leyva, który następnie założył z braćmi własną organizację, pochodził z jednego z nich.

Ciudad Juárez: symbol porażki

W Meksyku, inaczej niż w Kolumbii, przestępczość nie rozwinęła się w opozycji do państwa, ale pod jego kontrolą - tłumaczy mi Luis Astorga. W czasach formowania się państwa postrewolucyjnego także narkobiznes podporządkowany był władzy PRI: gubernatorzy pobierali od narcotraficantes pieniądze za ochronę, a gdy chcieli, bez problemu ich usuwali. "Pax PRI-ista" to był pokój grobów i przemocy wobec ruchów społecznych, ale przestępczość była od przemocy prawie wolna.

Jednak przemiany społeczno-polityczne spowodowały, że władza państwa uległa erozji, a neoliberalna deregulacja i niszczycielskie efekty gospodarcze umowy NAFTA wygenerowały niszę dla narkobiznesu. A potem państwo straciło monopol na przemoc - i to narcotraficantes zaczęli pobierać od gubernatorów haracze.

W autorytarnym "państwie PRI" także wojsko podporządkowane było partii rządzącej; stąd w odróżnieniu od większości krajów Ameryki Łacińskiej, w Meksyku nigdy nie było wojskowego puczu. Teraz jednak, wraz z narkowojną (i słabością Calderóna), polityczna ranga wojska urosła do bezprecedensowych rozmiarów.

Choć użycie wojska (dziś jedna trzecia armii walczy z narkogangami) było nieuniknione - w obliczu wielkiej korupcji w policji - nie tylko nie przyniosło ono rychłego zwycięstwa, ale nowe kłopoty. Wyprowadzona z koszar, armia pokryła kraj siecią blokad i posterunków. Niewyszkoleni do walki z przestępczością, zamiast stosować metody policyjne - żołnierze uprowadzają i torturują podejrzanych (niektórzy odnajdywani są martwi). A wobec własnych obywateli zachowują się jak siły okupacyjne, otwierając na blokadach ogień do samochodów i traktując potem zabitych cywilów, zgodnie z wojskową logiką, jako "straty uboczne".

Symbolem porażki wojskowej strategii jest miasto Ciudad Juárez. Na początku zapowiadano, że będzie ono "wizytówką" i "przykładem" dla reszty kraju. Wiosną 2008 r. wysłano tam 7 tys. żołnierzy (oraz 2 tys. policjantów federalnych).

Ale nie powstrzymali szalejącej tam narkoprzemocy. Przeciwnie: liczba zabójstw się podwoiła. Jedyną zmianą było to, że miejsce sicarios z długą bronią zajęli nowi bojówkarze: młodociani pandilleros z bronią krótką, nożami i kolcami do lodu.

Na początku sto procent mieszkańców popierało zaangażowanie wojska w narkowojnę. Gdy armia wycofywała się z miasta w końcu roku 2009, już prawie nikt.

Media na narkofroncie

Erupcję narkoprzemocy celebruje nie tylko rząd, czynią to też media. Nawet tak prestiżowy tygodnik jak "Proceso" epatuje wielkoformatowymi dodatkami o narkowojnie, z ostrymi zdjęciami in full color. - Mam kłopot z polityką mojej redakcji - mówi Sicilia. - Uważam, że media ponoszą sporo winy za to, iż tkwimy sparaliżowani strachem. Inaczej dawno powiedzielibyśmy rządowi i przestępcom: dość.

Ekspert od narkotyków Benítez Manaut mówi, że problem z mediami ma też prezydent: - On nie tylko potrzebuje spadku fali przemocy, ale też zmiany informowania o niej. Aby to uzyskać, negocjował już z właścicielami prasy.

Ale to sam Calderón otworzył medialną puszkę Pandory: narkowojnę ogłaszał także za pomocą medialnych spotów. Dziś rządowe spoty pokazują zatrzymanych gangsterów. O wielu z nich nikt potem nie usłyszy: z 50 tys. zatrzymanych w 2009 r. domniemanych narcotraficantes - wielu zagrało w reklamówkach Calderóna - mniej niż 3 proc. zostało skazanych.

Dziś Meksyk jest groźny dla dziennikarzy: od 2000 r. zginęło ich 67 (w tym roku już 10, a 11 pozostaje zaginionych). Paradoks: stowarzyszenia dziennikarskie twierdzą, że większość ataków i gróźb pochodzi ze strony władz. A ofiarami "nieznanych sprawców" często są lokalni dziennikarze, którzy ujawnili powiązania polityków z gangami.

Problemem prasy jest zresztą nie tylko narkowojna. Za rządów Calderóna i wcześniej Foxa, prezydentów "demokratycznej zmiany", nasiliły się ataki na niezależność mediów. (Co nie znaczy, że za PRI nie było nad nimi brutalnej kontroli).

I tak dziennikarze oraz obrońcy praw człowieka znaleźli się w potrzasku - podobnie zresztą jak reszta społeczeństwa, która nie czuje się chroniona przez wojsko. W końcu z rąk żołnierzy równie łatwo jest zginąć, jak z rąk przestępców.

Javier Sicilia: - Calderón zmusza nas, abyśmy toczyli wojnę, której nie chcieliśmy. Staliśmy się zakładnikami z jednej strony rządu, a z drugiej narcos.

Pytanie o strategię

Carlos Montemayor opowiadał mi, jak funkcjonuje narkobiznes. Ma on wiele poziomów: produkcja rolna, rynek odczynników, laboratoria, transport, pranie pieniędzy, inwestycje. Mówił: - Przemoc jest jedynie odpryskiem, jaki obserwujemy po uderzeniu w transport. Inne poziomy są nietknięte.

Problem walki z narkobiznesem to nie tylko kwestia środków, lecz strategii. Dziś większość specjalistów - i Meksykanie, i analitycy amerykańskiej agencji DEA - otwarcie mówią o porażce strategii "wojennej". Raúl Benítez Manaut: - Rządowi brakuje wszechstronnej strategii. Tymczasem trzeba wzmocnić cywilne instytucje i programy społeczne, oczyścić własne szeregi z korupcji, przeciwdziałać narkomanii.

Przykład: bez nowych miejsc pracy nie da się uderzyć w narkoprzemysł, który po zapaści gospodarki (globalny kryzys przyniósł tu 6 mln nowych biednych) i zniszczeniu rolnictwa zatrudnia setki tysięcy ludzi i wprowadza rocznie do obiegu 25 mld dolarów (dla porównania: emigranci z USA przysyłają 22 mld).

Tymczasem mimo tylu ofiar, mimo zabicia wielu capos (niedawno zgładzono kolejnego, z Sinaloa, ale poróżnionego z "El Chapo" - pożywka dla zwolenników teorii spiskowych), do USA nadal płyną narkotyki, a w kraju rośnie narkomania. W tych dniach Calderón dał do zrozumienia - w geście desperacji? - że gotów jest do dyskusji o depenalizacji części narkotyków, jeśli to pomoże w walce z narkobiznesem.

W jednym z dzienników ukazał się taki rysunek: Calderón i dowódca armii gen. Galván oglądają w telewizji, jak Obama ogłasza zmianę strategii w wojnie z narkotykami. "Walka z narkotykami bez wojska, blokad i strat ubocznych?!" - dziwi się Calderón. "On się musiał czegoś napalić, panie prezydencie" - odpowiada generał.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, korespondent "Tygodnika" z Meksyku. więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2010