Lekcje pogardy

Prof. Michał Bilewicz, psycholog społeczny: Sympatycy PiS-u za rządów PO podkreślali, że zabójstwo partyjnego działacza w Łodzi w 2010 r. było efektem eskalacji języka polityki. Szczucie na opozycję też może mieć takie konsekwencje.

11.09.2017

Czyta się kilka minut

 / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
/ MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

MARCIN ŻYŁA: Otrzymał Pan odpowiedź KRRiT na swoją skargę z czerwca?

MICHAŁ BILEWICZ: Nie, nadal czekam.

Przypomnijmy: skarga dotyczyła programu TVP Info „Minęła dwudziesta”. Islam nazwano tam „ideologią polityczną”, a proroka Mahometa – „mordercą” i „pedofilem”.

Jeszcze wcześniej skarżyłem program satyryczny „Studio YaYo”, w którym prowadzący śpiewał m.in., że sukcesami polskiego rządu „zasępił się sam Rothschild, mistrz lichwy znamienity”. Piosenka zawierała antysemicką insynuację, że Żydom – czyli bankierom i spekulantom – zależy na niepowodzeniu Polski. Wówczas KRRiT stanęła w obronie nieskrępowanej wolności słowa, twierdząc, że fundamentem programów satyrycznych jest chroniona prawem europejskim „wolność do wyrażania opinii”.

W czerwcowym programie „Minęła dwudziesta” Miriam Shaded z Fundacji Estera nawoływała do deportacji z Europy wszystkich muzułmanów, a więc także rdzennych mieszkańców, np. Tatarów. Jako eksperta zaproszono też b. funkcjonariusza SB – co ciekawe, nawet tak go przedstawiono – który mówił, że Biblia jest „księgą tolerancji”, a Koran to „księga przemocy”, „dzieło szatana”. Gdyby takie słowa skierowano przeciwko chrześcijanom, zapewne zareagowałaby prokuratura. Ciekaw jestem, jak zachowa się w tym przypadku KRRiT – czy również stanie na stanowisku, że wolność słowa stoi ponad uczuciami religijnymi, ponad zakazem dyskryminacji na tle religijnym? Byłoby to niebezpieczne stanowisko, ponieważ ułatwiałoby nawoływanie w mediach do przemocy.

Zauważa Pan czasem, że ludzie, których znał Pan długo, zaczynają nagle mówić językiem „Wiadomości”?

Zdarza mi się to. Problem nie ogranicza się jednak do widzów TVP, ponieważ eskalacja języka perswazji sprawia, że wszyscy zaczynamy postrzegać politykę w uproszczony i dychotomiczny sposób. Większość odpowiedzialności za taki stan rzeczy spada na media publiczne i polityków PiS, ale nawet ci, którzy nie zgadzają się z tym językiem – myślą nim. Dla mediów krytycznych wobec rządu jedna, w miarę przytomna wypowiedź b. wiceministra Michała Królikowskiego staje się od razu powodem, aby go bezustannie chwalić. Coś normalnego staje się czymś niezwykłym, godnym szczególnej uwagi.

„Sędziowska kasta”, „opozycja totalna”… Bezrefleksyjnie przejmujemy te sformułowania w ­codziennym języku. Dlaczego?

Granice naszej rzeczywistości wyznaczają granice naszego języka – wiemy to już od czasów antropologicznych badań Edwarda Sapira i Benjamina L. Whorfa nad rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Tym bardziej dotyczy to współczesnej polityki. Sam fakt istnienia pewnych pojęć i braku innych wpływa na to, jak widzimy świat. Natrętne używanie takich pojęć radykalizuje też przeciwników politycznych. Prowadzi do tego, że np. wśród demonstrujących pod Pałacem Prezydenckim pojawiają się gniew i pogarda – efekt tego, że obraża się ich w mediach publicznych.

Czy programy informacyjne w TVP to propaganda?

Mają cechy propagandy i są bardzo bliskie temu, co znamy z prac Jakuba Karpińskiego, Michała Głowińskiego czy Victora Klemperera, czyli naukowców, którzy sami byli świadkami takiego języka w demokracjach ludowych oraz w nazistowskich Niemczech. Pewne jego elementy są stałe: z jednej strony propaganda sukcesu władzy i projektowanie własnych poglądów na cały naród, z drugiej – obelgi pod adresem przeciwników politycznych. Do tego dochodzą ataki na ludzi, którzy nie są przeciwnikami politycznymi, lecz np. wychowali się w innym kręgu kulturowym, urodzili się muzułmanami.

Czy dziś, w miesiącach silnej polaryzacji politycznej, jesteśmy bardziej podatni na język perswazji?

Obelżywe określenia wpływają na postawy ludzi nieświadomie i niezależnie od ich poglądów. Niedawno we Włoszech przeprowadzono badania, podczas których dano uczestnikom do przeczytania tekst zawierający słowo frocio („pedał”). Po pewnym czasie zapytano ich, jaki preferowaliby podział publicznych pieniędzy: ile przeznaczyć na programy prewencji HIV w społeczności LGBT, ile na terapię płodności dla par heteroseksualnych. Proszę zgadnąć, jakie były wyniki.

Badani „odbierali” pieniądze homoseksualistom.

Dotąd wiele badań na temat języka perswazji prowadzono np. w Rwandzie, gdzie podczas ludobójstwa w 1994 r. media używały bardzo brutalnego języka. W słynnym Radiu Tysiąca Wzgórz, mówiąc o Tutsich używano określenia ­inyenzi („karaluchy”). Albo – było to nawiązanie do ich wzrostu – „wysokie drzewa” [o wpływie propagandy na ludobójstwo w Rwandzie mówi Joanna Kos-Krauze w rozmowie na str. 59 – red.]. Wezwanie, które rozpoczęło ludobójstwo, brzmiało: „Ściąć wysokie drzewa”. Wystarczyło użyć metafory, żeby potem było łatwiej zmobilizować ludzi do chwycenia za maczety.

Wydawałoby się, że Rwanda to sytuacja szczególna. Mamy już jednak przykłady z Włoch i innych zamożnych krajów, gdzie brutalny język nieświadomie zmienia przekonania. Pytanie brzmi: czy słysząc o „potomkach zdrajców”, „zdradzieckich mordach” i „bojówkach totalnej opozycji”, ktoś nie poczuje, że tak naprawdę nie ma do czynienia z pełnoprawnymi ludźmi?

W naszych najnowszych badaniach, których wyniki ukażą się na łamach pisma „Aggressive Behavior”, pokazywaliśmy przykłady nienawistnych komentarzy z internetu i prasy. Uczestnicy myśleli, że mają oceniać wpływ kroju litery na zdolność zapamiętywania treści. Pierwsza grupa czytała komentarze naładowane emocjami, jednak niemające cech mowy nienawiści, druga – obelżywe wobec konkretnych grup ludzi, np. osób homoseksualnych, muzułmanów czy Ukraińców. Po pewnym czasie zmierzyliśmy badanym poziom uprzedzeń. Okazało się, że ci, którzy czytali nienawistne komentarze, stawali się bardziej uprzedzeni, i to dokładnie w stosunku do grup, których dotyczył nienawistny przekaz. Byli np. mniej gotowi zaakceptować Ukraińca czy muzułmanina jako swojego sąsiada. Co jednak jeszcze gorsze – przestawali być wrażliwi na mowę nienawiści, zaczynali ją traktować jako coś zupełnie naturalnego.

Im częściej ktoś widzi takie wypowiedzi, tym mniej emocjonalnie na nie reaguje. Odwrażliwienie staje się normą. To bardzo niebezpieczne, ponieważ działa nie tylko na ludzi o poglądach skrajnych czy wyłącznie w niestabilnej sytuacji politycznej.

Co się dzieje dalej?

Zaczynamy myśleć: „a może jednak coś w tym jest”? Np. w tej „totalnej opozycji”? Wtedy automatycznie obwiniamy ofiary, szukamy w nich czegoś, co by mogło świadczyć o tym, że zasłużyły na takie traktowanie w mediach.

W jednym z ostatnich wydań „Wiadomości” mówiono o awarii systemu kontroli przestrzeni powietrznej. Na pasku: „Tajemnicza awaria w czasie grudniowego puczu”. W materiale: sugestia, że awaria miała związek z opozycją, która w tym czasie blokowała mównicę w Sejmie. I komentarz: „Posłowie PiS niczego nie przesądzają, ale trudno im uwierzyć w zwykły zbieg okoliczności”. Przecież to jest tak toporne, że trudno uwierzyć, że działa.

A może właśnie nie działa? Oglądalność programów informacyjnych TVP spada. Tak jawna propaganda, sugerująca absurdalne związki przyczynowo-skutkowe, jest łatwa do wychwycenia dla w miarę świadomego odbiorcy. Dla mnie niebezpieczniejsze są np. brutalne wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego, regularnie komentującego w „Minęła dwudziesta”, który w programie o premier Kopacz domagał się, by „zamknąć babę”, a wypowiadając się o premierze Tusku kazał „złapać dziada za ryżą czuprynę i przymknąć jak kryminalistę”. Jeśli taki język pojawia się w publicystycznym prime time, staje się lekcją pogardy.

Mediom publicznym udało się na pewno jedno: powiązać islam z terroryzmem. Za każdym razem, gdy dochodzi do zamachu, obok pojawia się informacja o napływie uchodźców do Europy. To typowe zarządzanie strachem.

Druga rzecz, która się udaje TVP, to niereprezentatywne wybieranie informacji. Wczoraj prowadziłem zajęcia na szkole letniej dotyczącej migracji. Jedna z uczestniczek z Chorwacji zapytała mnie o gwałt dokonany na Polce w Rimini przez imigrantów. Wiemy, że w tym samym czasie w Polsce doszło do wielu gwałtów. Ale to ten konkretny przypadek polskie media nagłośniły do tego stopnia, że nawet w Chorwacji przedstawiano to jako ważną informację międzynarodową.

Media, które selektywnie raportują takie sytuacje i budują przekonanie o niebezpieczeństwie napaści na tle seksualnym ze strony uchodźców lub muzułmanów, mogą doprowadzić do tego, że np. ktoś pobije w tramwaju współpasażera o śniadej skórze i będzie się czuł jak bohater, który broni bezpieczeństwa polskich kobiet.

Przeciwników politycznych też można tak przedstawić?

Zgodzi się z tym zapewne także wielu sympatyków PiS-u, którzy za rządów PO podkreślali, że zabójstwo działacza ­PiS-u w Łodzi w 2010 r. było efektem eskalacji języka polityki. Notoryczne szczucie na opozycję może mieć takie konsekwencje.

Ostatnio wrócił temat ­niemiecki. Putinowska Rosja, choć obecna w negatywnym przekazie TVP, bywa przywoływana rzadziej niż Zachód. Czy Polacy uwierzą w złych Niemców?

Myślę, że nie, ponieważ stosunek Polaków do Niemców nie jest aż tak negatywny jak stosunek do muzułmanów, Żydów czy uchodźców. W najnowszym Polskim Sondażu Uprzedzeń, przeprowadzonym wiosną 2017 r., zaobserwowaliśmy, że co trzeci Polak zna osobiście Niemców. Władzy trudno będzie ich obrzydzić. Widzimy to w danych: Polacy mający kontakt z Niemcami deklarują znacznie bardziej pozytywny stosunek do nich. To się oczywiście przenosi na znajomych i rodziny.

Propaganda antyniemiecka może jednak zdziałać coś innego: ugruntować wśród Polaków przekonanie, że są ofiarami, i że ich status ofiary pozostaje wciąż niedoceniony. Badania robione w Izraelu wskazują na to, że gdy u ludzi wzbudzi się takie poczucie, są bardziej skłonni zgodzić się na łamanie praw człowieka. Np. samo przypominanie o wyjątkowości Holokaustu, o tym, że Żydzi są głównymi, niemal jedynymi ofiarami II wojny światowej, powodowało, że potem ludzie chętniej deklarowali poparcie dla rozwiązań siłowych wobec Palestyńczyków czy sąsiadów Izraela.

Myślenie w takich kategoriach to wspólna cecha Likudu i PiS-u. W Polsce też może doprowadzić do radykalizacji. Niektórzy mogą przestać tolerować przeciwników politycznych, ponieważ jakoby burzą oni narodową jedność, a przecież musimy być silni, skoro w historii głównie nas mordowano… W tym kierunku zmierza nieustanne przypominanie o zbrodniach, których byliśmy ofiarami. Nieprzypadkowo do rangi symbolu urosła „Inka”, sanitariuszka torturowana i zamordowana w stalinowskim więzieniu. Kiedy wzbudzono dyskusję o reparacjach, kibice Legii wywiesili na stadionie gigantyczny transparent z sugestywnym zdjęciem dziecka, które zabija niemiecki żołnierz.

Czy wobec propagandy jesteśmy ­bezsilni?

Myślę, że przekroczenie pewnych norm – jak w przypadku wypowiedzi „eksperta” Cejrowskiego czy sejmowych wystąpień najbardziej krewkich polityków – może okazać się nie do zniesienia dla samych wyborców PiS. W niedawnych badaniach zauważyliśmy, że to właśnie konserwatyści mają największą alergię na mowę nienawiści. Pomimo że nie zgadzają się oni na przyjęcie uchodźców czy małżeństwa osób homoseksualnych, ich tolerancja dla wulgarnego języka w mediach jest ograniczona. W tym sensie można się spodziewać napięcia pomiędzy działaniami kontrolowanej przez PiS telewizji a preferencjami wyborców tej partii. Ale nie musimy czekać na efekty tego napięcia z założonymi rękami.

Swoje ostatnie zgłoszenie do KRRiT upubliczniłem dlatego, że chciałem modelować pewne zachowanie. Żeby widzowie mieli świadomość, że gdy są świadkami naruszenia prawa w telewizji, powinni zareagować. Jest też prokuratura: choć podlega ona kontroli politycznej, to ważne, by w jej statystykach takie zgłoszenia znalazły odbicie. W internecie mamy możliwość flagowania, zgłaszania treści, które łamią zasady YouTube’a czy Facebooka. W takie narzędzia wierzę bardziej niż w zabieranie głosu w dyskusjach pod komentarzami. Tam chłodne i racjonalne głosy giną.©℗

Dr hab. MICHAŁ BILEWICZ jest psychologiem społecznym, profesorem na Wydziale Psychologii UW, gdzie kieruje Centrum Badań nad Uprzedzeniami. Wiceprzewodniczący Komitetu Psychologii PAN.

 

STACJA BEZ DNA

800 mln zł pożyczki, którą TVP dostała od skarbu państwa, wystarczy jej na najpilniejsze wydatki programowe i technologiczne, ale nie gwarantuje, że telewizja publiczna wyjdzie na finansową prostą.

Ostatni raz TVP pochwaliła się zyskiem w wysokości 144,4 mln zł ­brutto­ w pierwszej połowie 2015 r. Od tej pory firma nie upublicznia wyników finansowych, bo i nie ma czego. Na koniec 2016 r. – jak wynika z danych udostępnianych Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji – strata sięgnęła 180 mln zł, a do tego jeszcze spółka wyemitowała 300 mln zł obligacji. Maleje również udział kanałów TVP w polskim rynku telewizyjnym. W pierwszym półroczu br. TVP 1 – sztandarowa antena TVP – spadła na drugie miejsce w zestawieniu najczęściej oglądanych w Polsce, wyprzedzona przez Polsat, który odebrał telewizji publicznej m.in. prawa do transmisji meczów reprezentacji Polski w piłce nożnej oraz ubiegł ją w zakupie praw do ostatnich mistrzostw Europy w futbolu. Oglądalność przekłada się naturalnie na cenniki. Za 30-sekundowy blok reklamy przy „Wiadomościach” trzeba obecnie zapłacić około 6 tys. złotych. W TVN czy Polsacie to samo kosztuje ok. 20 tys. zł. Nadal szwankuje również kontrola wydatków. Szefowie anten lokalnych skarżą się np. na system wspólnych zakupów, który uzależnia ich od zamówień centrali. Liczba etatowych pracowników w TVP od początku ub.r. zmalała wprawdzie z 2,83 do 2,6 tys., nowy zarząd spółki chce jednak zerwać z outsourcingiem, który jego zdaniem nie poprawia rentowności. ©MR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2017