Lekcja ironii

Czy współczesny porządek ekonomiczny nie ma alternatywy? Po czasach rozczarowania centralnym planowaniem przyszedł czas rozczarowania globalnym wolnym rynkiem. Kto nas przekona do nowej wizji?

07.09.2013

Czyta się kilka minut

Stocznia Gdańska – fotografia Michała Szlagi z projektu Post-Industrial Revolution, 2011 r. /
Stocznia Gdańska – fotografia Michała Szlagi z projektu Post-Industrial Revolution, 2011 r. /

Książka Adama Leszczyńskiego „Skok w nowoczesność” jest, jak deklaruje autor, historią „ewolucji poglądów na rolę państwa w modernizacji krajów biednych i peryferyjnych”. To opowieść o tym, jak decydenci i ekonomiści utracili wiarę w gospodarkę wolnorynkową i doszli do przekonania, że tylko państwo jest w stanie zmobilizować i skoordynować wysiłki inwestycyjne w taki sposób, by wyrwać kraje zacofane z zaklętego kręgu ubóstwa i zależności.

„To książka o polityce, a nie o ekonomii” – podkreśla Leszczyński, ale trudno oddzielić te porządki w jego narracji. Recepty ekonomistów postulujących różne odmiany „wielkiego skoku” odpowiadały na ówczesne potrzeby polityczne, a przywódcy polityczni byli przekonani (i słusznie), że nie będą w stanie utrzymać władzy i zrealizować swoich wizji, jeśli nie zapanują nad gospodarką.

Zrekonstruowanie recept na wzrost gospodarczy, które formułowano w krajach tak odmiennych jak ZSRR, Chiny, Ghana, Tanzania, Indie, Tajwan, Korea Południowa, wreszcie Polska, uświadamia, że wiara w planowanie gospodarcze nie była wyłącznie domeną despotów i ślepych ideologów. Po Wielkim Kryzysie w latach 30. XX w. kapitalizm wydawał się skompromitowany nie tylko bolszewikom i nazistom. Planować chcieli nie tylko sekretarze generalni i dyktatorzy, ale i specjaliści od rozwoju, przejęci losem krajów desperacko usiłujących dogonić Zachód, a także pełni dobrych intencji, postępowi politycy w krajach, które uzyskały niepodległość po dekadach kolonialnej dominacji.

Polskie ambicje

Tendencję do utożsamiania planowania gospodarczego z dyktatorską polityką widać bardzo dobrze w polskich dyskusjach, w których centralne sterowanie produkcją i inwestycjami wiąże się z PRL-em. Leszczyński pokazuje, że kierowanie ekonomią przez państwo praktykowano w Polsce już w dwudziestoleciu międzywojennym – i to w wersji pod wieloma względami podobnej do polityki gospodarczej komunistów: „Zalążkiem wielkiego planowego programu inwestycyjnego miał być Centralny Okręg Przemysłowy, skoncentrowany na projektach wojskowych. Według założeń wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego przedstawionych w czerwcu 1936 roku w ramach czteroletniego planu (...) państwo miało wydać astronomiczną jak na polskie warunki sumę 1,65-1,80 miliarda złotych, głównie na infrastrukturę, ale także na inwestycje przemysłowe. (...) Szybko okazało się, że kapitał prywatny, na który początkowo liczył rząd (pierwotnie państwowe inwestycje miały skoncentrować się na infrastrukturze), nie zamierza budować fabryk – i że również za to musi się wziąć państwo”.

Przedwojenne i powojenne sterowanie gospodarką przez państwo łączą podobieństwa o wiele silniejsze niż nazewnictwo (plany cztero-, pięcio-, sześcioletnie). Wicepremier Kwiatkowski, jak czytamy w „Skoku...”, wyznawał poglądy „typowe dla przedstawiciela elity modernizacyjnej w kraju peryferyjnym”, to znaczy uważał, że kraj rozwinięty musi posiadać przemysł na miarę swoich „narodowych ambicji”. Stąd wielkie inwestycje w kombinaty i porty oraz niezwykle istotna rola wydatków na wojsko.

Co więcej, zarówno po wojnie, jak i przed wojną w kręgach decyzyjnych powszechne było przekonanie, że „złudzeniem jest rozwój Polski na bazie dopływu kapitału zagranicznego”. Przytoczone sformułowanie pochodzi ze wspomnień Czesława Bobrowskiego, należącego w międzywojniu do grupy skupionej wokół pisma „Gospodarka Narodowa”, a po wojnie szefa Centralnego Urzędu Planowania.

Państwo miało podjąć kolosalny wysiłek planowego inwestowania, aby wyrwać Polskę z „pułapki maltuzjańskiej”, w której tkwiły kraje pozostające przez dziesięciolecia na tym samym poziomie rozwoju. Wzrost liczby ludności był w nich znacznie szybszy niż wzrost gospodarczy, co oznaczało, że nieustannie zagrażało im widmo głodu. Świadomi tej pułapki byli w Polsce nie tylko zwolennicy socjalizmu, ale także ideolodzy skrajnej prawicy. Jędrzej Giertych pisał w 1938 r.: „Istnieją w Polsce okolice, w których przeciętna chłopska rodzina odżywia się normalnie tylko ziemniakami, ugotowanemi w osolonej wodzie, a okrasę do tych ziemniaków, nie mówiąc już o razowym chlebie, uważa za niezwykły przysmak, widywany tylko od święta”.

Doczekać raju i nie umrzeć z głodu

Największa spośród wielu ironii planowego gospodarowania polegała na tym, że ucieczka z pułapki zasobów niewystarczających do wyżywienia rosnącej populacji wiodła w modelowych gospodarkach planowych przez niewyobrażalny głód. Związek Radziecki i Chińska Republika Ludowa, chcąc rozwijać się w tempie nieznanym w historii ludzkości i bez wykorzystania kapitału płynącego z zagranicy, zaczęły gromadzić środki pozwalające na dokonanie „Wielkiego Skoku” kosztem wsi. Ceny skupu zboża ustalono na poziomie dużo niższym od rynkowego, a kiedy chłopi nie chcieli go sprzedawać państwu, zostali do tego zmuszeni przez brutalnie egzekwowane programy dostaw obowiązkowych i kolektywizacji.

Wywołany przez te działania głód bywa przytaczany na dowód zbrodniczego charakteru planujących reżimów dyktatorskich. Ich działania były faktycznie zbrodnicze, ale upatrując przyczyn zbrodni wyłącznie w despotycznym charakterze panujących niepodzielnie jednostek, jak Stalin czy Mao, traci się z oczu ich sposób rozumowania, który choć przerażający, nie był całkowicie oderwany od racjonalności.

Związek Radziecki i Chiny „ludowe” w istocie realizowały (i doprowadzały – jak pisze Leszczyński – do „absurdalnej skrajności”) model rozwoju zaproponowany przez ekonomistę Ragnara Nurksego, polegający na wykorzystaniu krajowych nadwyżek żywności i siły roboczej do rozwinięcia przemysłu.

Kalkulacje stojące za morderczymi kampaniami, mającymi pozyskać środki na inwestycje przemysłowe od ubogich mieszkańców krajów peryferyjnych, były zgodne z ogólnymi założeniami dominujących wówczas teorii rozwoju. Jednak środki, którymi się posłużono, by wprowadzić te założenia w życie, były nie do zaakceptowania dla tuzów ekonomii rozwoju. Paul Rosenstein-Rodan sądził, że ludność Europy Wschodniej „żyje na tak niskim poziomie, że byłoby nieludzkie obniżać go jeszcze bardziej”. Jednocześnie notował, jakby z pewnym zawodem: „Ludzie (nawet wschodni Europejczycy!) nie są tak twardzi dzisiaj, jak niegdyś. Sumienie społeczne nie wytrzymałoby takiej nędzy w czasach pokoju, która była przyjmowana za naturalną w darwinowskim wieku XIX”.

Stalin i Mao nie mieli tego rodzaju skrupułów. Przy wprowadzonym przez nich terrorze „darwinowski wiek XIX” wydawał się niemal znośny. Brutalny przymus, który wepchnął obywateli w jeszcze większą nędzę, był jednak uznawany za zło konieczne. Po okresie nadludzkich wyrzeczeń i osiągnięciu odpowiedniego poziomu produkcji miała przyjść wytęskniona prosperity. Taka wizja rozwoju pasowała do marksistowskich schematów myślowych, wedle których kapitalizm przynosił wyzysk, ale i niszczył feudalne relikty, umożliwiając nadejście nowego, wspaniałego świata.

Te schematy wciąż są żywe. Nawet dalecy od marksizmu ekonomiści, choćby Mancur Olson, byli skłonni do przynajmniej częściowego usprawiedliwienia „modernizacyjnych okrucieństw” Stalina: „Nie był jak wilk, który pożera trzodę, ale raczej jak ranczer, który stara się, aby jego bydło było bezpieczne i dostawało wodę. Metafora drapieżcy zaciemnia wielką przewagę osiadłego bandytyzmu nad anarchią i postępy cywilizacji, jakie przyniósł”.

Smoki przeciwko ranczerom

Czy kraje peryferyjne, chcące rozwijać się z zerowym lub bardzo ograniczonym udziałem zagranicznych środków (ostatecznie rzekomo samowystarczalny Związek Radziecki wykorzystywał wymuszone od rolników nadwyżki do zakupu zachodnich technologii), faktycznie skazane były na rządy ranczerów, Olsonowskich „osiadłych bandytów”? Jeśli tak, to być może rację mają orędownicy globalizacji, twierdzący, że jedyny sposób na cywilizacyjny i inwestycyjny skok to całkowite otwarcie granic i przyciąganie zagranicznych inwestorów. Pociąga to za sobą prywatyzację, nierzadko prowadzoną bez poszanowania dla prawa i środowiska naturalnego, ale ostatecznie i tak jest to droga mniej nieludzka niż kołchozy i rekwizycje.

Książka Leszczyńskiego przynosi jednak przykłady modernizacji nadzorowanej przez państwo, które zakończyły się sukcesem, obyły się bez krwawego terroru na ogromną skalę, a w dodatku przyniosły wzrost efektywności, a nie marnotrawstwo, kojarzone na ogół z planowaniem. Mowa o sukcesie gospodarczym, jaki stał się po wojnie udziałem Japonii, Tajwanu i Korei Południowej. Jak twierdzi cytowany przez Leszczyńskiego politolog i ekspert CIA Chalmers Johnson: „Japonia, Korea i Tajwan zawdzięczały swój sukces właśnie temu, że nie wcielały w życie liberalnych recept”.

Mimo dzielących te kraje różnic, sukces przyniosły im dość podobne strategie modernizacyjne – uczynienie z gospodarki sprawy „narodowej”, ułatwienie działalności wielkim konglomeratom przemysłowym działającym pod kuratelą państwa i polityka wspierania eksportu. Jednak powodzenie tych strategii nie byłoby możliwe, gdyby nie określony rodzaj obyczajowości, kultury politycznej i gospodarczej. Singapurski ekspert Kishore Mahbubani, przywoływany w „Skoku...”, wiąże je z konfucjańskim dziedzictwem sprawiającym, że „etyczna struktura wschodnioazjatyckich społeczeństw jest przesiąknięta wiarą, że zobowiązania wobec społeczeństwa są integralną częścią bycia etyczną osobą”.

Kraje-tygrysy wykroczyły zatem poza alternatywę: wolny rynek lub państwo socjalne. Osiągnęły wzrost gospodarczy większy i trwalszy od sowieckiego, nie stosując przemocy na masową skalę. Racjonalne planowanie zakończyło się powodzeniem wówczas, gdy przeplatało się z elementami tradycji, która z nowoczesną racjonalnością nie miała wiele wspólnego.

Jest alternatywa!

TINA, czyli „there is no alternative” (nie ma alternatywy) – wkrótce po upadku Związku Radzieckiego ten slogan Margaret Thatcher stał się tryumfalnym okrzykiem piewców wolnego rynku. Po niespełna dwóch dekadach i wybuchu kryzysu gospodarczego powtarzają go z przekąsem lewicowi krytycy kapitalistycznej globalizacji. Zamienił się w rozpaczliwe wołanie o zmianę, o porządek gospodarczy, który wciąż zawierałby sensowną obietnicę lepszego jutra.

W analizowanym przez Leszczyńskiego okresie 1943–1980 w bardzo wielu krajach świata wydawało się, że nie ma alternatywy dla planowania gospodarczego. I podobnie jak dziś krytycy liberalnych dogmatów ekonomicznych, tak niegdyś zwolennicy nieskrępowanego wolnego rynku narzekali na dominację jednego schematu myślenia.

Adam Leszczyński wydaje się tęsknić do śmiałych wizji lepszego jutra i nieskrępowanego rozwoju. We wstępie pisze: „Mimo wszystkich katastrof i nieszczęść, jakie sprowadziły na miliony ludzi, te projekty uprzemysłowienia i »dogonienia zachodu« miały ambicję, rozmach i wizję, której we współczesnych koncepcjach rozwoju – prozaicznej buchalterii drobnych spraw – nie można odnaleźć”. Jest autorem uczciwym wobec czytelnika i wybranego przez siebie tematu, nie szczędzi zatem przykładów spektakularnych porażek i okrucieństw wyrządzanych w imię wizji świetlanej przyszłości. Ironia – losu? rzeczywistości? – zamieniała często szczytne lub przynajmniej ambitne intencje planistów w tyrańskie albo po prostu nieudolne utopie.

Leszczyński odnotowuje tę ironię, ale nie oferuje na jej podstawie żadnej lekcji. Jej wyciągnięcie należy do czytelnika, który po lekturze „Skoku w nowoczesność” odniesie opisane w książce polityczne strategie rozwoju do dzisiejszego wołania o inny porządek świata. Przykłady porażek ZSRR, Chin, Tanzanii, Ghany, ale i sukcesów Tajwanu czy Korei Południowej dowodzą, że jeśli jakaś obietnica lepszego jutra ma sprostać ambicjom obiecujących, to nie może być schematyczna, sformułowana na podstawie abstrakcyjnych modeli rynku czy ludzkich zachowań. Nie może obrażać się na rzeczywistość i zamykać w kręgu powtarzanych pewników. Po optymistycznym okrzyku „there is no alternative” zawsze bowiem przychodzi rozczarowanie.


​Adam Leszczyński „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980”, Instytut Studiów Politycznych PAN i Krytyka Polityczna, Warszawa 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2013