Lekcja dobrego życia

Jest taki moment w jego twórczości, kiedy w obrazach rodzi się czułość dla Katowic. Powstaje więź między miastem a artystą.

07.08.2012

Czyta się kilka minut

Maciej Bieniasz, „Czerwony Mur”, 1978 r. /
Maciej Bieniasz, „Czerwony Mur”, 1978 r. /

Ulica Jordana znajduje się w najpiękniejszej części Katowic: z Placu Andrzeja trzeba iść cały czas do góry, mijając kolejne zabytki przedwojennego modernizmu (tak pięknej architektury tamtego okresu nie było nigdy ani w Warszawie, ani w Krakowie, ani nawet we Lwowie). Między zniszczonymi, ale nadal monumentalnymi, pięknie przeszklonymi kamienicami, blisko ascetycznej bryły przedwojennego kościoła parafii wojskowej, stoi kamienica znacznie skromniejsza, budząca jednak respekt zachowanymi detalami: drewnianymi odrzwiami, ceramicznymi płytkami na klatce schodowej, schodami wymytymi do połysku (jak to na Śląsku; to nie tylko stereotyp).

Kartonowe pudła

Drzwi otwiera mężczyzna niewątpliwie „przedwojenny”, z radosną brodą i równie radosnym, ciepłym spojrzeniem. W przestrzeni potężnego przedpokoju wydaje się niemal niewidoczny, wtapia się we wszechobecne półki z książkami. Można by zakładać się o liczbę tomów zajmujących przestrzeń sześćdziesięciu kilku metrów kwadratowych. Najsłabszy matematyk musi mieć świadomość, że nie chodzi o kilka, kilkanaście, ale o kilkadziesiąt tysięcy książek. O dziwo, gospodarz doskonale panuje nad całością. Wie, gdzie można znaleźć apokryfy Nowego Testamentu, gdzie mieści się „dział” historii powszechnej, a gdzie katalogi klasyków malarstwa. Gdzie (szczególnie ulubiona) poezja, a gdzie nie zawsze ortodoksyjne biografie Jezusa.

W pokoju pełno kartonowych, zamkniętych pudeł, przygotowanych już do przeprowadzki. Profesor Maciej Bieniasz w najbliższych miesiącach wyjedzie do Tarnowa, by zamieszkać u syna. Opuści Katowice, w których spędził kilkadziesiąt lat, odkąd jego żona, Małgorzata, prawniczka po Uniwersytecie Jagiellońskim (z węgierskim temperamentem odziedziczonym po przodkach), i on sam w latach siedemdziesiątych zaczęli współtworzyć zręby wyższego szkolnictwa na Górnym Śląsku. Ona na Uniwersytecie Śląskim. On na Akademii Sztuk Pięknych, która wreszcie, przed jedenastu laty, „wybiła się” na samodzielność. Tu rodziły się ich dzieci, Bartek i Agnieszka.

Krakowianinowi, synowi lekarza wychowanemu na prestiżowym Osiedlu Oficerskim, z którego Niemcy (odczekawszy, aż urodzi się młodszy brat Macieja, Bolek, późniejszy skrzypek) wyrzucili rodzinę na Kazimierz, gdy tamtejszych Żydów zamknięto w getcie, trudno było przyzwyczaić się do Katowic – miasta, które wydawało mu się stanowczo zbyt młode. Zwłaszcza że nie od razu zamieszkał w jego metropolitalnej części. Pierwszym lokum było małe i niskie mieszkanko na siedemnastym piętrze gierkowskiego bloku z oknami wychodzącymi na kolejne bloki...

Nowy wspaniały świat

Z nową rzeczywistością postanowił się zmierzyć, przekształcając ją w obrazy. Od początku był przecież artystą mocno zaangażowanym w sprzeciw wobec „nowego wspaniałego świata”, który fundował Polakom komunizm. Jeszcze w Liceum Plastycznym przyniósł na zajęcia rysunek odwołujący się do powstania budapeszteńskiego. Nauczyciel i opiekun, Adam Hoffman, poprosił go na korytarz: pracę pochwalił, ale poradził uczniowi, by raczej nie pokazywał jej innym.

Jako student ASP – wraz z najbliższymi przyjaciółmi: Zbylutem Grzywaczem, Leszkiem Sobockim i Jackiem Waltosiem – zaczął wystawiać swoje prace pod hasłem „Wprost”. W 1966 roku młodzi artyści deklarowali: „Chcemy wyrażać wprost, nie pomijać wielorakich możliwości w plastyce: tematów, symboliki, form znaczących, tworzywa stosownego dla treści”. Trzy lata później, w katalogu kolejnej wspólnej wystawy „Wprostowcy” piszą: „Pokazując to, co robimy, niejako »w trakcie«, pragniemy współtworzyć stan współobecności autora i widza w świecie wyobrażeń o naszej egzystencji”.

Młodzi malarze nie bali się zaangażowania. Bieniasz odważnie komentował wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji w 1968 roku, brutalność wydarzeń polskiego Marca, zamach terrorystyczny na sportowców izraelskich podczas olimpiady w Monachium. Ten ostatni miał dla artysty iście apokaliptyczny wymiar: oto Europa straciła jeden z ostatnich integrujących ją symboli...

Największy problem zadał cenzurze, malując w 1971 roku „Płonącego”. Owszem, obraz bezpośrednio odnosił się do starotestamentowej historii Uzzy. Jednak kontekst był znacznie bardziej aktualny. W tamtych czasach mnisi buddyjscy dokonywali aktów samospalenia w proteście przeciw wojnie wietnamskiej. W 1968 roku w Pradze podpalił się student filozofii Jan Palach. Jego śladem poszedł w Warszawie Ryszard Siwiec... Patrząc na płótno Bieniasza, nie sposób było o tym nie myśleć.

Trojaka historia

Głównym tematem twórczości Bieniasza stało się jednak miasto. Malarz nie miał dla niego litości. Oto widok z balkonu: na pierwszym planie antena telewizyjna, za nią szare prostokąty bloków z fragmentem neonu Hotelu Katowice. Dalej scena przed Supersamem: zmrok, w białym, zimnym świetle okien zakładu fryzjerskiego „Wenus” próbują się ogrzać dwie kobiety, czekające na autobus. Pejzaż wypełniony pustymi oczodołami okien, w które próbuje zajrzeć samotny mężczyzna, stojący wśród porzuconych na pierwszym planie desek, blach, materiałów murarskich...

A jednak jest w tych obrazach coraz wyraźniejszy cień czułości – widać, że między miastem a jego nowym mieszkańcem stopniowo rodzi się więź. Najmocniej daje się to odczuć w obrazie „Dymniki”, namalowanym już po upadku komunizmu, w 1996 roku. Czerwona ściana i proste, nawet prymitywne urządzenie, które pomaga człowiekowi trwać. W tym obrazie przebija coś z opinii dziennikarza „New York Timesa”, który w 2006 roku pisał o Katowicach, że „zawierają w sobie trojaką historię. W jednej trzeciej to nowoczesne europejskie miasto, w jednej trzeciej wytwór dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej, w jednej trzeciej zaś usiłujący podnieść się z upadku komunistyczny model urbanistyczny”.

Zalążków porozumienia między malarzem a miastem można by chyba szukać w czasie „karnawału Solidarności” i stanu wojennego. Maciej Bieniasz pracował na uczelni. Trwały dyskusje o strajku studenckim. Początkowo był mu przeciwny – o ile protesty górników, stoczniowców czy rolników miały ekonomiczną moc rażenia, o tyle strajki studenckie nic władzę nie kosztowały. Tracili tylko strajkujący: nikt nie zwróci im nigdy straconego czasu. Jednak gdy „Trybuna Robotnicza” podała katowickich artystów jako przykład pozytywny (mieli jakoby odżegnywać się od innych strajkujących), sytuacja drastycznie się zmieniła. Na uczelni zaczęto przygotowywać strajk okupacyjny: ustawiono ołtarz, zgromadzono śpiwory.

„Idą pancry na Wujek”

Nocą 13 grudnia 1981 roku Maciej Bieniasz wracał z Łańcuta, z pogrzebu stryjenki, nestorki rodu (rodzina pochodząca pierwotnie z Lidy zamieszkała na Podkarpaciu przed kilkuset laty, w czasach, gdy miasto należało jeszcze do Lubomirskich). Kiedy przesiadł się w Krakowie na pociąg do Katowic, zauważył, że konduktor nie sprawdza biletów większości pasażerów. Długo potem zdał sobie sprawę, że towarzyszami podróży byli tajniacy, udający się „na stanowiska”.

Wrócił do domu nic nie zauważywszy. Ledwie przyłożył głowę do poduszki, gdy obudzili go niespodziewani goście: zaangażowana w Solidarność administratorka domu i dwójka studentów. Przynieśli nowiny: dziekan i prodziekan zostali właśnie aresztowani (termin „internowanie” nie był jeszcze w użyciu). Trzeba było działać: Bieniasz nakazał natychmiastowe zlikwidowanie ołtarza, wyniesienie śpiworów, a przede wszystkim wyczyszczenie sita, na którym drukowano plakaty i ulotki (np. robotnika z rękami w geście Kozakiewicza i podpisem: „Kto komu?”).

Sam zniknął, ukrywając się na Ligocie – niedaleko kopalni „Wujek”. Kontakt z rodziną zapewniała szuflada w zakrystii kościoła parafialnego, w którym jego syn był ministrantem. Raz dziennie przychodziła stara Ślązaczka, przynosząc malarzowi menażki z ciepłą zupą. Któregoś dnia zapytał, co to za hałasy na zewnątrz. „Pancry idą na Wujek” – odpowiedziała. Nie był biegły w śląskim, ale zrozumiał. I napisał piosenkę, zaczynającą się od słów: „Przyszli nocą w uśpiony dom / zabierali nas chyłkiem jak zbóje / Drzwi zamknięte otwierał łom / Idą, idą pancry na Wujek”.

Tekst przekazał przez pośrednika do parafialnej szuflady. Jakież było jego zdumienie, gdy którejś nocy wysłuchał go w Radiu Wolna Europa, które regularnie przedstawiało „anonimową poezję stanu wojennego”. Piosenka, opatrzona już nazwiskiem autora, znalazła się też w tomiku, który przed rokiem wydała katowicka Akademia Sztuk Pięknych.

Przyszły tu ze mną

Z ulicy Jordana przechodzimy na Rybnicką, gdzie mieści się pracownia artysty. Mijamy katowicką katedrę, budynek Sejmu Śląskiego, pomnik Józefa Piłsudskiego (dość pokraczny, co w tym miejscu nie dziwi). Krótki, ale znaczący spacer. Towarzyszy nam proboszcz z kościoła pod wezwaniem Ciała i Krwi Pańskiej w Mysłowicach-Ławkach (148 procent dominicantes – przyjeżdżają tam na msze ludzie z daleka), chce przejrzeć artystyczne archiwum Bieniasza. Zaprzyjaźniony z rodziną, namówił niegdyś malarza, by przygotował dla nowo wybudowanego kościoła Drogę Krzyżową.

Ten opierał się długo, uważając, że konsekwentna i „skończona” architektura budynku dopuściłaby być może rzeźbę, ale nie malarstwo. W końcu uległ, wprowadzając na ściany świątyni mocne, czerwono-czarne barwy, odwołujące się zarówno do śmierci, jak i do zwycięstwa nad nią. Profesor uważa zresztą, że narracja nabożeństwa Drogi Krzyżowej jest w pewien sposób niepełna. Przydałby się jakiś prolog: bo Pasja zaczyna się w gruncie rzeczy triumfalnym wjazdem do Jerozolimy, a kończy się – w Ogrodzie Oliwnym.

Parafianie z Ławek (w odróżnieniu od mieszkańców podkrakowskich Jerzmanowic, którzy zażądali usunięcia z ich kościoła malowideł Jerzego Nowosielskiego) zaakceptowali prace nowoczesnego malarza. Mieli tylko jedną uwagę: nie podobały im się inicjały ZK (Zakład Karny) na plecach Cyrenejczyka. Skąd mogli wiedzieć, że w 1976 roku podczas pleneru w Tarnowskich Górach Maciej Bieniasz zobaczył grupę pracujących więźniów z tamtejszego zakładu karnego? Nosili na kurtkach taki właśnie napis. I widok ten na zawsze pozostał w pamięci artysty...

Do pracowni Macieja Bieniasza można też dojść inną drogą, przechodząc przez cmentarz przy ulicy Sienkiewicza. Profesor zachodzi tam często, by odwiedzić grób, w którym leżą najbliższe mu kobiety: zmarła w 2006 roku żona i córka, która odeszła przed sześciu miesiącami, po długiej walce z anoreksją. – Któregoś dnia stanąłem przed grobem i zacząłem się głośno śmiać – opowiada profesor. Nagle zdałem sobie sprawę, że wcale nie odwiedzam Małgorzaty i Agnieszki. One przyszły na cmentarz razem ze mną.

Solidarność i Myszka Miki

Twarze zmarłych bliskich patrzą na nas ze ścian poddasza pracowni, doskonale odnajdując się między reprodukcjami polskich Madonn: Ostrobramskiej, Włodzimierskiej i Częstochowskiej. Najpierw żona. – Namalowałem, jak rozpływa się w oddali. Nigdy nie miała złoto-czarnej sukienki, ale te kolory wydały mi się najbardziej stosowne.

Po śmierci żony znalazł w lodówce kilkanaście ziemniaków (były w niej zawsze – tak bardzo lubił placki ziemniaczane). Chciały przeżyć, więc zdążyły wypuścić mięsiste pędy. Malarz zaczął je malować. Robił to, aż całkowicie się rozpadły. – Proszę rozejrzeć się po ścianach, pewnie gdzieś tutaj rozprysły się ostatnie ich resztki.

Agnieszka ma aż trzy portrety. Najstarszy przedstawia piękną, czarnowłosą, krótko przystrzyżoną dziewczynę o regularnych rysach i stanowczym spojrzeniu. Kolejne to brutalny zapis wyniszczenia spowodowanego chorobą. Ileż odwagi wymagało pozowanie do tych obrazów! Ileż bólu musiało sprawiać ich malowanie!

Profesor mówi, że córka (również malarka, i to bezkompromisowa) najbardziej obiektywnie i wnikliwie oceniała jego prace. Potrafiła powiedzieć, że niepotrzebnym elementem martwej natury, którą Bieniasz namalował po śmierci przyjaciela, Zbyluta Grzywacza, jest wanitatywna czaszka. Artysta posłuchał córki: namalował kolejny obraz, tym razem już bez czaszki. Główną rolę odgrywają w nim czernie i biele kotar i ścian, metafora przejścia.

Starszy pan wchodzi na drabinę, nie dając sobie pomóc. Z górnej półki zdejmuje kolejne portrety trumienne: Thomasa Mertona, Jacka Kaczmarskiego, swój własny, który oficjalnie pokazany zostanie dopiero po śmierci malarza... – Niewiele wnieśliśmy do międzynarodowej historii sztuki – mówi profesor. – Ale portrety trumienne, cały ceremoniał pogrzebowy barokowej Polski, to coś nie do podrobienia. Nasze Fajum...

Jak na sarmacką tradycję przystało, sportretowani opatrzeni zostali herbami, dewizami i emblematami. Jackowi Kaczmarskiemu towarzyszy znaczek Solidarności i Myszka Miki. – Kaczmarski nigdy nie chciał być traktowany jako ikona Solidarności. Chciał być wolnym, niezależnym od nikogo twórcą – tłumaczy Bieniasz. – Stąd te dwa znaczki: Solidaryca mówi, jak był odczytywany, Myszka Miki (którą bardzo szanuję) – o tym, kim chciałby być.

Uroda czaszki

– A może o coś byśmy się pokłócili? Na przykład o Benedykta XVI? – proponuje profesor. Bardzo ceni papieża, ale nie potrafi zrozumieć, dlaczego podczas wizyty w Auschwitz mówił o tym, że Niemcy dali się Hitlerowi oszukać. – Nie wolno się usprawiedliwiać, albo inaczej: na usprawiedliwienia trzeba poczekać jeszcze pięćdziesiąt lat, aż wymrze pokolenie zranionych.

Możemy się też pokłócić o homoseksualizm, sugeruje Bieniasz i pyta: – A dlaczego nie potraktować homoseksualizmu jako woli Bożej, Jego daru? Uważam, że powinno się przyznać tym ludziom równościowe prawa. Z wyjątkiem prawa do adopcji i wychowania dzieci. Bo tego na pewno nie potrafią.

– Przynajmniej podyskutujmy. Na przykład o tym, czy Jezus wiedział, że jest Bogiem. Ostatnio przeczytałem bardzo mądrą książkę na ten temat. Być może nie wiedział. Albo o Hiobie. Długo nie rozumiałem tej księgi, wydawała mi się infantylna. Jakież to prymitywne: zakład Boga i Szatana, którego ofiarą pada człowiek. Zrozumiałem dopiero niedawno: konstrukcja tej księgi wynika z czasów, w których była pisana. Równolegle powstawały wielkie tragedie greckie i trzeba było jakoś się do nich odnieść. To kwestia gatunku.

W pewnym momencie prof. Bieniasz wyciąga z kartonowego pudła czaszkę, najczęstszą bohaterkę jego obrazów. Szukał długo, aż wreszcie pewien dominikanin dał mu ją, wiedząc, że nie grozi to profanacją. Właśnie likwidowano fragment cmentarza. Czaszka jest bezimienna, ale coś można o niej powiedzieć: na pewno należała do kobiety. Najprawdopodobniej zabili ją Niemcy, o czym świadczy ślad po kuli na lewym płacie i roztrzaskana część twarzowa. Teraz jest jego modelką. Widać, że ma do niej ciepły, rodzinny stosunek. Choć w gruncie rzeczy to tylko „wapienny” fragment tablicy Mendelejewa, którą przypiął do ściany pracowni.

***

– Szukam ofiary, która wzięłaby te tomiszcza – mówi profesor, wskazując na napęczniałą bibliotekę. Nie zabierze jej ze sobą. Choć czytanie zawsze było dla niego ważne – a Lorce, którego pokochał już w Liceum Plastycznym, zadedykował wiele obrazów. Czy nie żal mu książek? Zamiast smutku, w jego głosie słychać zdystansowany uśmiech.

Malarz i nauczyciel malarstwa nieodwołalnie traci wzrok. – W stracie trzeba umieć znaleźć dobro – mówi. – To prawda, nie namaluję już żadnego obrazu, nie przeczytam żadnej książki (oczywiście mógłbym poprosić synową o lekturę, ale słuchanie tekstu to coś zupełnie innego niż czytanie; nie da się wypisać na ostatniej stronie okładki numerów stron, do których koniecznie trzeba wrócić). W zamian za to dostaję szansę słuchania muzyki, na którą nigdy dotąd nie miałem czasu. Przez jakiś czas będę jeszcze mógł rysować. To bardzo ważne. Potem złamię także ołówek. O śmierci trzeba myśleć jako o Bożym darze.

Po czym pyta, czy pamiętamy św. Franciszka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Śląsk jak malowany