Latająca Kuba

Ptaków mieszkających na tej wyspie nie znam, nie przygotowałem się, mogę tylko porównać tutejsze gatunki do naszych, rodzimych. Czuję się jak XIX-wieczny zoolog zdany wyłącznie na intuicję i beztrosko popełniam te same błędy.

22.12.2017

Czyta się kilka minut

Piwik karaibski / DEPOSITPHOTO
Piwik karaibski / DEPOSITPHOTO

RANKIEM, NA DRZEWIE NAPRZECIWKO OKNA, siedzą napuszone, granatowe gawrony. Zimno mi, kiedy tak podkulają nogi pod brzuchem. One są nieszczęśliwe czy to długi, melancholijnie zagięty dziób nadaje im ten wyraz? Nie ma wątpliwości, że ludzie są szarzy i bardzo nieweseli. Przemykają jak spłoszone zwierzęta między swoimi kryjówkami. Co jakiś czas słońce, oddajmy sprawiedliwość, zaświeci zimnym, słowiańskim błękitem, ale na krótko, na moment. Promienie nie dają już ciepła, trudno uwierzyć, że ta sama, znajoma ziemia zrobiła się tak niegościnna. Nie wiem nawet, która jest prawdziwa: ta gościnna czy ta niegościnna?

Słowiański błękit to luksus, zwykle szare światło wpada tylko na chwilę, na parę godzin, spod zaspanej powieki słońca, które jakby nie chciało się na dobre obudzić. Czasem jeszcze, w mglistą noc, słychać kastaniety rudzika. Jakiś spóźniony wędrowiec, oszołomiony światłami miasta, przysiada w krzakach i w ciemności nawołuje rodaków. Pewnie raźniej by było we dwójkę przetrwać do rana.

W TAKICH OKOLICZNOŚCIACH PRZYTRAFIA MI SIĘ WYJAZD, daleki, egzotyczny. Z palmami. To jedno z tych miejsc, gdzie władza od lat ze słabnącym przekonaniem wmawia własnym obywatelom, że żyją w najlepszym ze światów. Że wszystko, co otacza ich wyspę, pogrąża się w dekadencji, moralnej zgniliźnie, oddaje się mamonie i cielcom. Że tylko na wyspie panuje sprawiedliwość, równość i rewolucja. Że jeszcze jeden mały krok, jedno wyrzeczenie, jeden wysiłek i... Nie wiem, co jest na końcu tej drogi, ale podobno coś pięknego, coś, czego nikt jeszcze nie widział. Ale tu chyba już nikt nie ma złudzeń, nikt już od dawna nie wierzy w tę bajkę. Nawet gdy powietrze i morze są ciepłe, nie może się dobrze żyć za 20 dolarów miesięcznie, szczególnie że upadły świat chytrze mruga z reglamentowanego internetu, łasi się i kusi niedostępnymi promocjami. A tu w sklepach głównie półki, sprzedawcy i kasy.

To nie jest wyjazd ornitologiczny – to wyjazd nieornitologiczny po oblazłych z farby miastach, po biednych, nadmorskich wioskach, gdzie cherlawe koniki ciągną nędzne zaprzęgi. Ale gdziekolwiek bym pojechał, zawsze zadzieram głowę i nadstawiam ucha na nieznany głos, ja już nie potrafię inaczej. A nowe miejsce to nowe ptaki. Tu prawie wszystkie są nowe, ze znajomych widzę tylko identycznie wścibskie wróble i subtelne sierpówki z pijacko zachrypniętym głosem. Oba gatunki przywieźli tu zresztą Europejczycy. Ale Stary Świat jest gdzieś daleko, za wielką wodą. Tych miejscowych ptaków nie znam, nie przygotowałem się, mogę tylko porównać tutejsze gatunki do naszych, rodzimych. Czuję się jak XIX-wieczny zoolog zdany wyłącznie na swoją intuicję i beztrosko popełniam te same błędy.

PODOBNO, JEŻELI PÓJŚĆ DO GÓRY ULICĄ G, to gdzieś tam będzie park. Nie mam mapy, nie mam internetu, muszę zrezygnować tu ze swoich przyzwyczajeń, muszę po prostu iść ulicą G, aż natrafię na park. No więc idę, wdychając spaliny z 60-letnich diesli, zapach morza i śmieci, a niebo nad ulicą patrolują sępy. Skrzydła w literę V jak u naszych błotniaków. Sępy kojarzą się jakoś nieszczególnie, ale gdyby nie one, w tym klimacie co chwila wybuchałyby epidemie. Sępy, a właściwie sępniki różowogłowe, to bardzo ochocza Ochotnicza Służba Oczyszczania Miast i Wsi. Wydaje się, że mieszkańcy mają do nich mało emocjonalny stosunek, ot po prostu taki duży, czarny ptak z malutką, łysą głową, znajomy i codzienny jak u nas bułeczki na śniadanie. Przystaję i patrzę przez lornetkę na tę paskudną, charcio wąską czaszkę i duży dziób z otworem nosowym. To w nim ukrył się bardzo czuły ośrodek powonienia, bezbłędny wykrywacz truchła. Na ten jego nieomylny nos zdaje się choćby pozbawiony węchu kuzyn, sępnik czarny. Po prostu podąża za różowogłowym w poszukiwaniu padliny.

To ja idę za sępnikiem, jak jakiś mniej obdarzony sępnik. Tam, gdzie on leci, musi być coś interesującego. I tak z zadartą głową wchodzę na środek wielkiego skrzyżowania, gdzie stare graty trąbiąc radośnie cieszą się, że jeszcze jadą. Ja tymczasem niezdarnie wycofuję się na chodnik i tak przypadkiem chyba trafiam do celu. To nie jest żaden znajomy park, to nie monotonne szpalery drzew, to nie nudne-schludne rabaty, to nie pedantyczne płaszczyzny trawnika ani nawet nie pordzewiałe, metalowe drabinki z wydeptanym klepiskiem dookoła. To kotłowanina połamanych gałęzi, kłębowisko szmat, ludzkich odchodów i zużytych prezerwatyw. Europejskich śmieci jest tu mało. Nie ma puszek ani nieśmiertelnych PET-ów, nie ma pieluch i podpasek. Są za to białe schody, pokruszone jak chudy biały ser. Ścieżka omija je starannym łukiem. O, a na szczycie leży martwy żółw bez głowy. Ktoś mi później wytłumaczy, że to huragan zrobił ten bałagan, ale naprawdę trudno to wszystko zwalić na huragan.

Stoję i myślę, że to jakiś antypark, i kiedy robię trzy kroki, spod drzewa zrywa się ptak. Mały i szary, niepozorny jak nasza muchołówka. Jakiś inny od bajecznie kolorowych kolibrów i lasówek, demonicznych wilgowronów czy wspaniałych fregat, jaskółek oceanu. Ten jest tak niepozorny, że jakoś znajomy. Przysiada na badylu i zastyga w oczekiwaniu. Wydaje się obrażony, nastroszył nawet pióra na głowie, bo oderwałem go od ważnych spraw, ale kiedy posiedzimy tak ze sobą kilka chwil, przestaje zwracać na mnie uwagę. Znowu jest skupiony na robocie. Atakuje błyskawicznie, goni w powietrzu motyla, kłapie głośno dziobem, pudłuje jednak i wraca zaraz na swoją czatownię. Zawsze w to samo miejsce. Zupełnie jak muchołówka.

Patrzę przez lornetkę. Jakiś nieważny, słaby wzorek na skrzydłach, sylwetka przysadzista, może bardziej zwarta, ale to znowu wypisz, wymaluj muchołówka. Frapuje tylko wyraźnie biały sierp, opasający czarny koralik oka, jakby odbicie mojego ludzkiego oka. Gdybym go właśnie odkrył, pewnie nazwałbym go muchołówką parkową, Muscicapa hortensis. Ale w domu widzę już, że to był piwik karaibski, z rodziny tyrankowatych. Z muchołówką nie ma nic wspólnego. Wyewoluował jako jej tutejszy odpowiednik. To się nazywa konwergencja. Występowanie analogicznych cech u organizmów niespokrewnionych, żyjących w podobnym środowisku. Konwergencja wszędzie. Nawet w antyparku. Nawet na drugim końcu świata.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2018