PiS kręci z wiatrakami

Poprawki pisane na kolanie, polityczne przepychanki i tony niepotrzebnie spalonego węgla. Co dalej? Potrzebujemy coraz więcej energii z odnawialnych źródeł i nie możemy obrażać się na wybraną technologię ani toczyć z nią donkiszotowskich potyczek.

04.02.2023

Czyta się kilka minut

Cisowo koło Darłowa, farma wiatrowa. Fot. Wojciech Stróżyk/REPORTER /
Cisowo koło Darłowa, farma wiatrowa. Fot. Wojciech Stróżyk/REPORTER /

Nad ranem 1 lutego 2023 r. wiatraki w Polsce biły rekord za rekordem: o 6 rano ponad 35 proc. prądu w całym kraju pochodziło właśnie z wiatru. To dobry moment na bicie rekordów i liczenie megawatogodzin, bo Sejm właśnie wyjął z zamrażarki ustawę, która ma zdjąć wiatrakom hamulec o nazwie „10H”. Zaciągnięty 7 lat temu, nadal działa – w promieniu 10-krotnie większym niż wysokość nowej turbiny nie może być zabudowań mieszkalnych, lasów i żadnych form ochrony przyrody. Nowe wiatraki mają od 150 do 200 metrów wysokości, więc można je budować... praktycznie nigdzie. Badania fundacji Instrat pokazują, że 10H wykluczyło z inwestycji wiatrowych 99,7 proc. powierzchni Polski.

Co ciekawe: ta sama władza, która 7 lat temu uśmierciła lądową energetykę wiatrową, teraz próbuje ją nagle reanimować. Rządzący od 6 lat premier mówi o potrzebie budowania wiatraków, bo zastąpią drogi węgiel z importu, do którego wcześniej jego rząd sam proponował miliardowe dopłaty. Pośpiech nie wynika jednak z kryzysu klimatycznego, wieloletnich planów transformacji energetycznej i rosnących kosztów paliw kopalnych, tylko z faktu, że odblokowanie wiatraków sami wpisaliśmy na listę kamieni milowych Krajowego Planu Odbudowy i już jesteśmy pół roku po terminie ich realizacji. Bez tego możemy zapomnieć o miliardach euro unijnej pomocy – nawet niezależnie od tego, że władza już zaczęła ustępować w sporze z Brukselą o ustawy sądownicze.

Dekada w plecy

Ile zmarnowaliśmy czasu, dobrze widać w statystykach. To, co u nas jest rekordem, w wielu europejskich krajach jest po prostu normalne. W energetyce wiatrowej zostaliśmy daleko w tyle nie
tylko za Niemcami (19,9 proc. niemieckiego prądu w 2021 r. wyprodukowały turbiny), ale też Hiszpanią (23 proc.), Portugalią (27 proc.) i Wielką Brytanią (21 proc.). W Polsce udział energetyki
wiatrowej to zaledwie 9 proc. Wyprzedzają nas Rumunia, Chorwacja, Grecja, Finlandia, Szwecja, Austria, Estonia i cały Beneluks, a do liderów mamy boleśnie daleko – Irlandia produkuje z wiatru 32 proc. prądu, sąsiednia Litwa 36 proc., a liderka rankingu Dania prawie 49 proc. Państwa, które w ran kingu lądują za nami, dysponują albo wielkimi elektrowniami atomowymi (np. Francja, Słowacja), albo wodnymi (Norwegia, Łotwa).

Wcale nie musiało tak być. Polska ma niezłe warunki wietrzne, zwłaszcza na północy kraju, i sporo niezabudowanych obszarów. Ma też społeczeństwo, które chętnie korzysta z odnawialnych źródeł energii i równie chętnie na nich zarabia (wystarczy wspomnieć prawie 12 GW mocy zainstalowanej w panelach fotowoltaicznych, z których znakomitą większość stanowią małe, domowe instalacje).

W dodatku ma również dobrą motywację: rosnące opłaty za emisje i starzejące się węglowe piece w elektrowniach. Cały potencjał naszej lądowej energetyki wiatrowej szacuje się na ponad 30 GW, do
tej pory ledwo przekroczyliśmy 7. Skąd u nas taka flauta? Zaczęło się po polsku: od chaosu przestrzennego. Farmy wiatrowe powstawały, ale brakowało przepisów, które skutecznie chroniłyby krajobraz i jego mieszkańców. Jeszcze w 2014 r. branży przyglądała się Najwyższa Izba Kontroli. Okazało się, że 30 proc. wiatraków powstaje na terenach należących do pracowników gmin (np. wójtów, burmistrzów, radnych), przy ich budowie brakuje konsultacji społecznych i dobrego nadzoru technicznego, a pozwolenie na budowę inwestor najczęściej dostaje po przekazaniu darowizny na rzecz gminy.

Krzysztof Kwiatkowski, ówczesny prezes NIK, otwarcie nazwał ten rynek „patologicznym”. Czasowy (do momentu stworzenia dobrego prawa) zakaz budowania wiatraków jako pierwszy zaproponował w 2012 r. prezydent Bronisław Komorowski. Pomysł upadł, ale temat podchwyciło PiS, które walkę z wiatrakami wpisało do swojego programu.

– To był splot kilku czynników – mówi Michał Hetmański, prezes fundacji Instrat. – Przeciwko OZE od zawsze występowało lobby węglowe, niektórzy inwestorzy wiatrakowi szli najmniejszą
linią oporu i nie inwestowali w dobre relacje ze społecznością lokalną. To spowodowało, że część ludzi miała rzeczywiście negatywne nastawienie do wiatraków, a politycy postanowili to zagospodarować zamiast dobrze uregulować proces ubiegania się o lokalizację i pozwolenia.

Wiatrakowy skansen

Jedną z głównych postaci ruchu antywiatrakowego była i jest Anna Zalewska, dziś posłanka do Parlamentu Europejskiego. W 2015 r. to był główny motyw jej kampanii: podczas licznych spotkań straszyła spadającymi na ludzkie głowy łopatami wielkości ciężarówki, mówiła o szkodliwych dla zdrowia infradźwiękach i rzekomo sprowadzanych do Polski starych turbinach, których nie chciał Niemiec czy Duńczyk. Rzeczywiste problemy w tej opowieści mieszały się z kompletnie wyobrażonymi.

Po zwycięstwie w wyborach Zalewska i PiS od razu przeszli do działania. Zasadę 10H uchwalono w maju 2016 r. Efekt był natychmiastowy: w ciągu 12 miesięcy przed zmianą przepisów zbudowano więcej mocy wiatrowych niż przez następne 5 lat.

– Byłem w Sejmie podczas prac nad tą ustawą – mówi Wojciech Kukuła, prawnik z fundacji ClientEarth. – To było spełnienie złożonej przez PiS obietnicy „ucywilizowania lokalizacji farm wiatrowych”. Cel słuszny, tylko że tutaj po prostu wylano dziecko z kąpielą.

Z wyników kontroli NIK prowadzonej w latach 2017-2020: „Minister Środowiska i Klimatu [kolejno Jan Szyszko, Henryk Kowalczyk, Michał Kurtyka – red.] nie ocenił skutków zmian wprowadzonych ustawą z 2016 r. [...] Zaniechania miały miejsce mimo informacji wskazujących na zahamowanie po 2016 r. inwestycji w energetyce wiatrowej na lądzie”.

Z czasem regułę 10H było coraz trudniej spełnić, bo nowe wiatraki stawały się wydajniejsze, ale też wyższe. W Polsce od 7 lat buduje się więc głównie te projekty, na które pozwolenia wydano przed zaciągnięciem hamulca.

– W ten sposób staliśmy się wiatrakowym skansenem – komentuje Kukuła. – To są starsze turbiny, których nie kupuje już nikt poza Polską. Oczywiście moglibyśmy w tym samym miejscu postawić
lepsze, wydajniejsze i cichsze wiatraki, ale to wymagałoby nowego pozwolenia na budowę. Tego zaś z kolei wydać nie można, bo obowiązuje 10H. Koło się zamyka.

500 metrów w zamrażarce

Polskie przepisy stanowią kuriozum na skalę europejską. Zasadę 10H stosuje jeszcze tylko jeden niemiecki land – Saksonia. Wiele państw w ogóle nie ma sztywno określonych odległości, decyzje
podejmuje się dla konkretnej inwestycji (m.in. Wielka Brytania, cała Skandynawia, Finlandia), inne mają dużo mniej rygorystyczne wymagania niż Polska.

Gdy pojedzie się do Portugalii (minimum 500 metrów od zabudowań), można się zdziwić, widząc piękne górskie grzbiety zabudowane wiatrakami. Z drugiej strony: to nie Portugalia ma dziś problem z gigantycznymi rachunkami za emisje i psującymi się blokami węglowymi.

Dyskusja nad zmianą zasady 10H trwa w zasadzie od jej wejścia w życie. Prace nad konkretnym projektem zaczęła jeszcze minister Jadwiga Emilewicz w 2019 r. Po drodze były rekonstrukcje rządu, roszady na stanowiskach i rozłamy w koalicji. W efekcie projekt, nad którym teraz obraduje Sejm, był już konsultowany przez co najmniej 3 różne ministerstwa (i jest o kilka lat spóźniony, a każdy rok opóźnienia według raportu Aurora Energy Research kosztuje nas nawet 7 mld zł). Za każdym razem głos zabierali też przedsiębiorcy i organizacje ekologiczne.

Gdy w lipcu zeszłego roku głosował nad nią rząd, była to jedna z najlepiej wydyskutowanych ustaw w kraju. Jej podstawowe założenie – wiatrak minimum 500 metrów od domu – zdążyła nawet przebadać Polska Akademia Nauk (zdaniem PAN nie ma żadnych dowodów na to, by wiatraki w tej
odległości miały negatywny wpływ na zdrowie). Cała branża, jeśli planuje jakiekolwiek inwestycje, od lat planuje je właśnie w oparciu o limit 500 metrów. Tylko że Zjednoczona Prawica gotowy projekt autorstwa swojego rządu na pół roku wsadziła do sejmowej zamrażarki, nawet bez numeru druku.

Wszystko przez spór w koalicji, który nie ma nic wspólnego z energetyką, a wiele z tym, kto wyjdzie na „miękiszona” przed Brukselą, bo wiatraki to jeden z kamieni milowych Krajowego
Planu Odbudowy. Ustawie sprzeciwiała się Solidarna Polska, a także część PiS, aż w końcu w styczniu nastąpił przełom i Sejm wiatrakami się zajął.

Nic dziwnego: jesteśmy pod ścianą z KPO (choć fakt, że dopiero negocjacje z Brukselą zmuszają nas do strategicznego myślenia o własnej energetyce, sam w sobie jest smutnym świadectwem), dopłacamy miliardy do węgla i na własnej skórze doświadczyliśmy, czym kończy się zależność od importowanych surowców.

Suski ex machina

Wiatraki na lądzie nie rozwiążą wszystkich problemów polskiej energetyki, ale mają dwie zalety. Pierwsza: skutecznie obniżają cenę energii – obejmująca dwa lata analiza Instytutu Jagiellońskiego
pokazała prostą zależność między siłą wiatru a ceną energii. Druga: w porównaniu z atomem czy morskimi farmami wiatrowymi (pierwsza na Bałtyku ma ruszyć dopiero w 2026 r. – to temat na
kolejny tekst o przespanych szansach) buduje się je błyskawicznie, a chętnych nie zabraknie, bo Polska to wciąż atrakcyjny rynek dla OZE. Wiele firm od lat dzierżawi działki, czekając tylko na sygnał do startu, czyli usunięcie zasady 10H.

Wydawało się, że to ostatnia prosta. Rządowy projekt trafił na Komisję do spraw Energii, Klimatu i Aktywów Państwowych (razem z pięcioma opozycyjnymi, ale tamte szybko odrzucono). I wtedy na scenę wkroczył deus ex machina poseł Marek Suski: wziął kartkę i odręcznie napisał poprawkę, która 500 metrów zmienia na 700. Dlaczego akurat 700? Tego poseł nie zdradził. Komisja poprawkę przyjęła.

Rozmawiając z ekspertami dzień po głosowaniu komisji, słyszę wyłącznie zaskoczenie. Nie dziwię się, bo ciężko ten tryb stanowienia prawa traktować poważnie, ale innego wyboru chyba nie ma.

– Pięćset metrów gwarantowało nam, że kilka gigawatów mocy byliśmy w stanie zbudować szybko, w ciągu dwóch-trzech lat – mówi Szymon Kowalski, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej. – Takie projekty planowaliśmy, pod takie projekty są przygotowane już w części miejscowe zagospodarowania przestrzenne. Ta kartka papieru opóźni ich budowę o kolejne trzy-cztery lata.

Posłowi Suskiemu, z wykształcenia technikowi teatralnemu, mogły umknąć niektóre konsekwencje jego poprawki. Żadnych zresztą nie przedstawił, pochwalił się jedynie, że Ministerstwo Klimatu i Środowiska o jego propozycji nie miało pojęcia. Jesteśmy w paradoksalnej sytuacji, w której to biznes musi sam oceniać skutki regulacji spisanych „na kolanie” przez polityków.

– Z wstępnych obliczeń wynika, że „dzięki” tej poprawce zamiast 18 GW mocy w 2030 r. będziemy mieli nieco powyżej 11 GW, które wybudują się na jeszcze obowiązującej zasadzie 10H – mówi
Michał Hetmański i nazywa propozycję „zgniłym kompromisem”.

Don Kichot

Tekst oddajemy do druku tuż przed kolejnym posiedzeniem Sejmu, jest więc szansa, że posłowie zdecydują się wrócić do 500 metrów. Jeśli nie, odręcznie spisany świstek może mieć większe znaczenie dla cen prądu i naszego bezpieczeństwa energetycznego niż notorycznie ignorowany przez władze dokument pt. „Polityka energetyczna Polski do 2040 r.”. Pewne jest jedno: nawet zakładając odrzucenie poprawki Suskiego, będziemy mieć jedne z najbardziej restrykcyjnych
regulacji w Europie.

Nowa ustawa tak naprawdę nie likwiduje zasady 10H, a tylko ją luzuje. Pozwala gminom zmniejszyć odległość, ale dopiero po przeprowadzeniu konsultacji społecznych. Na inwestora nakłada zaś obowiązek udostępnienia 10 proc. udziałów w wyprodukowanej energii, które będzie mogła wykupić lokalna społeczność. 10H nadal będzie obowiązywać przy wszystkich formach ochrony przyrody, więc nie musimy się obawiać, że ktoś zabuduje wiatrakami grzbiet Karkonoszy czy Bieszczadów.

Bać się powinniśmy czegoś innego: według raportu organizacji HEAL Polska, trwanie przy energetyce opartej na węglu może spowodować do 2049 r. nawet 35 tysięcy przedwczesnych zgonów z powodu chorób płuc wywołanych zanieczyszczeniem powietrza. Nie mówiąc już o tym, że będziemy mieli coraz droższy i mniej konkurencyjny miks energetyczny.

– To nie jest problem tylko branży OZE – mówi Szymon Kowalski. – Wszystkie większe firmy na świecie, także polskie, mają już swoje cele redukcji emisji oraz zobowiązania dotyczące korzystania z bezemisyjnej energii. Jeśli my nie będziemy im w stanie zaoferować czystego prądu, nie zbudują u nas fabryki, nie otworzą biura.

W 2021 r. ponad 84 proc. naszego prądu pochodziło ze spalania węgla, gazu lub ropy. Gorszy wynik w Europie miały tylko cztery kraje: Mołdawia, Kosowo, Cypr i Białoruś. Lepszego pomysłu na odejście od paliw kopalnych niż elektryfikacja jak na razie nie mamy, dlatego Europa masowo przesiada się na elektryczne samochody, Polki i Polacy w 2022 r. kupili 200 tysięcy pomp ciepła, a na wielu wiejskich dachach błyszczą panele fotowoltaiczne. Oczywiste jest, że potrzebujemy coraz więcej energii z odnawialnych źródeł i nie możemy obrażać się na wybraną technologię ani toczyć z nią donkiszotowskich potyczek. Powinniśmy się raczej zastanawiać, jak połączyć wszystkie w miks dopasowany do naszych warunków i możliwości. Szkoda tylko, że nasz system energetyczny, a zwłaszcza posłowie, zostali daleko w tyle.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2023