Kultura kompleksu niższości

Jestem dumny z Polski, która nie chowa pod dywan trudnych faktów ze swojej historii, tylko mówi o nich bez kompleksów.

25.01.2016

Czyta się kilka minut

Stefan Chwin, Gdańsk, 2011 r. /  F / Fot. Dominik Sadowski / AGENCJA GAZETA
Stefan Chwin, Gdańsk, 2011 r. / F / Fot. Dominik Sadowski / AGENCJA GAZETA

Całym sercem jestem po stronie Jarosława Kaczyńskiego, kiedy ten wyraża pragnienie, by polepszyło się narodowe samopoczucie. Bowiem nasze samopoczucie jest, niestety, od dawna kiepskie i z pewnością byłoby pięknie, gdyby wreszcie uległo poprawie.

Na przykład młodzi polscy imigranci, którzy lubią pokrzykiwać: „Duma, duma, narodowa duma!”, robią wszystko, by na ulicach Londynu i innych europejskich miast nikt nie rozpoznał, że są Polakami. Widziałem też, jak na widok Polaka na ulicy wcale nie biegną, by go uściskać, tylko udają, że go nie widzą, a nawet szybko przechodzą na drugą stronę. Kto ma prawdziwą, ugruntowaną dumę narodową, tak się nie zachowuje.

Polacy wyjeżdżający z kraju za granicę szybko się orientują, że mało kto się nami zachwyca. Sporo ludzi ze świata nie szanuje Polski tak, jak szanuje ojczyznę Brytyjczyków, Francuzów, Niemców, Amerykanów oraz – a jakże – Rosjan. Niemała też liczba mieszkańców ziemi myśli i mówi o Polsce raczej źle. Wiedzą o tym także Polacy w kraju, co, rzecz jasna, nie poprawia naszego zbiorowego nastroju. Trudno się zatem dziwić, że co jakiś czas Polska pragnie wreszcie „powstać z kolan”. Część Polaków rzeczywiście czuje się poniżona przez „bogaty i niemoralny Zachód” i ma już dość „pouczeń uczniów ze Wschodu przez nauczycieli zachodnich”– jak to ujął podczas grudniowej inauguracji nowej polityki historycznej w krakowskim Teatrze im. Słowackiego jeden z jej głównych architektów prof. Andrzej Nowak.

Rozumowanie, by od dziecka Polacy byli faszerowani przede wszystkim – jak to określa prof. Nowak – „pozytywnymi momentami” polskiej historii, bo dzięki temu rozpalą w sobie narodową dumę, zawiera w sobie jednak, niestety, dozę naiwności. Liczyć na to, że bezrobotna matka trojga dzieci ze wsi w pobliżu Giżycka poczuje się dużo lepiej, gdy wbijemy jej dzieciom do głowy, że król Sobieski skutecznie bił Turków pod Wiedniem, trudno uznać za przewidywanie racjonalne. Wierzyć zaś w to, że poziom dumy narodowej wyraźnie u nas podskoczy, jeśli Polacy mający do spłacenia dług we frankach obejrzą polsko-hollywoodzką produkcję o rotmistrzu Pileckim, również świadczy o niemałej dozie roztargnienia. Można też powątpiewać, czy wydatnie wzmocni dumę narodową upowszechnienie wśród pracowników supermarketów wiedzy – to również przykład z rozważań prof. Nowaka w krakowskim teatrze – o kompletnie zapomnianym Witelonie, twórcy europejskiej optyki, czy Benedykcie Polaku i nieznanym z imienia franciszkańskim mnichu z Brzegu, którzy jako pierwsi Europejczycy relacjonowali geograficzne odkrycia w Azji.

Żaden Polak nie ma kiepskiego samopoczucia narodowego z powodu „Idy” Pawlikowskiego, „Pokłosia” Pasikowskiego, „Sąsiadów” Grossa czy karygodnej niewiedzy o owym Witelonie. Kto tak myśli, zamieszkuje krainę mentalnej lewitacji. Żadnemu też Polakowi nie poprawiło się w istotnym stopniu narodowe samopoczucie dzięki wielokrotnemu oglądaniu „Krzyżaków” Forda, „Potopu” Hoffmana, „Czterech pancernych i psa” czy przygód kapitana Klossa, chociaż filmy te w innych czasach starały się spotęgować naszą dumę narodową w ramach polityki historycznej „momentów pozytywnych”.

Pomysł, by poprawiać samopoczucie Polaków przy pomocy właściwej polityki historycznej, jest z pewnością interesujący, a nawet piękny, mocno jednak przypomina szlachetny zamiar budowania domu począwszy od dymu z komina. Powodem kiepskiego samopoczucia narodowego Polaków nie jest bowiem żadna zła, czy niewłaściwa, polityka historyczna, jak czasem nam wmawiają politycy. Są nim najzupełniej realne, niedobre doświadczenia historyczne Polski oraz nasza aktualna sytuacja w świecie.

Kompleks polski

Naród, który wychodzi na ulice z chorągwiami, krzycząc: „Duma, duma, narodowa duma!”, nie ma w sobie prawdziwej dumy, tylko ciężki kompleks niższości, który pragnie rozładować symbolicznymi gestami. Żadne wymachiwanie flagami, żadne koszulki z kotwicami, żadne obnoszenie się z orłem białym nie zaleczy tego uczucia. Bo po tej chorągwianej ekstazie powracamy do szarej realności naszego statusu w historii.

Narody z kompleksem niższości chowają niedobre fakty ze swojej historii pod dywan „momentów pozytywnych”. Takie narody kierują się strachem przed prawdą o własnej historii, bo obawiają się, że ta prawda może je osłabić. I wygląda na to, że prawdziwym źródłem nowej polityki historycznej jest właśnie polski kompleks niższości, polityka ta ma być bowiem – na to wygląda – budowaniem kultury opartej na Wielkim Przemilczeniu wszystkiego, co nie zgadza się z definicją „momentów pozytywnych”.

Naród polski wyjdzie z kompleksu niższości nie wtedy, kiedy każdy Polak będzie codziennie w swoim oknie wywieszał flagę narodową, a w telewizji od rana do wieczora oglądał Józefa Piłsudskiego bijącego bolszewików, tylko wtedy, gdy stanie się potęgą gospodarczą i militarną równą potędze Niemiec, Francji czy Anglii. Czyli wtedy, gdy trzy miliony Polaków-imigrantów zaczną masowo wracać do Polski. Niestety, nawet najżarliwsi zwolennicy „dobrej zmiany” nie wierzą, że może się to stać za ich życia. Dlatego chcą zafundować sobie i nam pigułkę Murti Binga w postaci nowej polityki kulturalnej. Skoro nie możesz zmienić świata, weź tabletkę „momentów pozytywnych”.

Polskiego kompleksu niższości nie przezwyciężymy, przyklejając sobie wąsy Piłsudskiego i jego krzaczaste brwi czy recytując nieśmiertelne strofy Juliusza Słowackiego – jak to się działo w krakowskim teatrze. Narody bez kompleksu niższości podchodzą do swojej historii swobodnie, bo nie boją się, że wiedza o „momentach niepozytywnych” osłabi ich pozycję w świecie. I właśnie poprzez tę swobodę wyrażają swoją prawdziwą, dobrze ugruntowaną dumę narodową.

Wystarczy spojrzeć na kulturę amerykańską. Zwolennicy nowej polityki kulturalnej uważają, że lepiej nie mówić Polakom zbyt wiele o Jedwabnem, bo „pedagogika wstydu” nas osłabia. Amerykanie nie tylko mówią otwarcie o wymordowaniu Indian i zaszczepianiu chrześcijaństwa siłą na Wielkich Równinach, ale także swobodnie mówią o czasach niewolnictwa i rasizmu, o okropnościach amerykańskiej wojny w Wietnamie, kręcą filmy o aferze taśmowej Watergate, fatalnie przedstawiają prezydenta w słynnym serialu „House of Cards”, a amerykańskich dziennikarzy, którzy krytycznie wypowiadają się za granicą o aktualnej polityce amerykańskiej, nikt tam nie uważa za antyamerykańską „piątą kolumnę” zdrady narodowej. Na takie uwagi zwolennicy „dobrej zmiany” odpowiadają zwykle, że Polska nie jest, niestety, Ameryką, tylko... No właśnie – czym? To język kompleksu niższości – właściwy ludziom niepewnym własnej wartości – żywi się obsesją zdrady i podsuwa insynuacje zdrady. Idea, by w kraju i za granicą mówić tylko o „momentach pozytywnych” własnej historii, nie mieści się ani w kulturze amerykańskiej, ani w kulturze wielu innych – dużo mniejszych od Ameryki – krajów demokratycznych. I to właśnie jest ich prawdziwą siłą.

Naród bez kompleksu niższości swobodnie mówi o swojej przeszłości i w ten sposób wyraża swoją prawdziwą dumę narodową: „Wiemy, ile jesteśmy warci, więc możemy sobie pozwolić na swobodne mówienie o wszystkim, co nam się przydarzyło”. Naród niepewny swojej wartości wszystko, co odbiega od definicji „momentu pozytywnego”, uznaje za nikczemne, osłabiające „samobiczowanie”.

Pytania do zadania

„Myślę – mówił w Teatrze im. Słowackiego prof. Nowak – że naszą, polską politykę historyczną warto oprzeć wyłącznie na pozytywnych doświadczeniach”. Jako przykład podał bitwę na Psim Polu. Zgoda. Ale czy w ramach nowej polityki historycznej powinniśmy ustanowić święto narodowe w rocznicę polskiej okupacji Kremla w 1610 r., kiedy to Rosja została przez nas rzucona na kolana i nawet mennica moskiewska zaczęła pokornie bić monetę z wizerunkiem Władysława IV Wazy jako cara Rosji? „Pozytywny” to był moment w polskiej historii czy raczej nie za bardzo „pozytywny”, jeśli weźmiemy pod uwagę dalszy bieg polskich dziejów? Załoga polska na Kremlu – jak czytamy w świadectwach kronikarzy – dopuszczała się zresztą rozmaitych okrucieństw wobec mieszkańców Moskwy...
I czy za taki „pozytywny moment” polskiej historii należy uznać katolicką konfederację barską, która patriotycznie walczyła z Rosją, ale wyrosła z niechęci polskiej szlachty do ludzi innego wyznania, brała pieniądze z Francji, chciała zamordować polskiego króla, wsadzić na tron polski Niemca z rodu Wettynów oraz – szczerze i po katolicku – pragnęła, by jej pomogli wyznawcy islamu z Turcji?

A krwawe stłumienie w 1768 r. antypolskiego powstania ludności ukraińskiej, wymierzonego w konfederację barską, przez wojska polskie, działające ręka w rękę z wojskami rosyjskimi, a więc skuteczną rzeź w obronie „całości naszego polskiego domu” przed wolnościowymi aspiracjami Ukraińców, do „pozytywnych momentów” należy zaliczyć czy raczej nie?

A zabójstwo polskiego prezydenta Narutowicza, które wciąż uznawane jest przez część środowisk narodowo-prawicowych za wielki, dumny czyn w obronie „całości naszego polskiego domu”, mający nas ocalić przed zgubnymi wpływami mniejszości narodowych i religijnych oraz trującymi miazmatami zgniłego Zachodu?

A dumne odebranie polskimi bagnetami walczącym o wolność Litwinom Wilna przez generała Żeligowskiego oraz uroczyste przyłączenie tego miasta do Polski?

A dumne rozszerzenie „domu ojczystego” poprzez wkroczenie 30 tysięcy polskich żołnierzy na teren Zaolzia w chwili, gdy Hitler zagarniał sparaliżowaną traktatem monachijskim Czechosłowację?

A „odzyskanie” dla Polski przez Armię Czerwoną Gdańska, Szczecina i Wrocławia w 1945 r., dzięki czemu żyje tam dzisiaj już trzecie pokolenie Polaków?

A reforma rolna zrobiona przez komunistów na podstawie dekretu PKWN z 6 września 1944 r., dzięki której miliony polskich rolników mają dzisiaj własne gospodarstwa, bo dzisiejsza struktura agrarna Polski jest z grubsza efektem nadania ziemi 387 tysiącom rodzin chłopskim w tamtym czasie? Czy była „pozytywnym momentem” polskiej historii, czy raczej mocno „niepozytywnym”?
Bardzo zatem ciekawe, jaki to spis „momentów pozytywnych” ułożą nam architekci nowej polityki historycznej i czy na owej liście znajdą się „momenty”, o których wspomniałem.

Ośrodek na Czerskiej

Prof. Nowak jako jeden z architektów „dobrej zmiany” filarami polskiej kultury czyni polskich przedsiębiorców i świętych. Jest to połączenie ciekawe, zważywszy, że przedsiębiorcy dość często nie należeli do osób świętych, a i dzisiaj także do nich nierzadko nie należą. Nie rozumiem też, czemu w wywodach prof. Nowaka ma służyć złośliwe napomknienie, że „Dzienniczek” siostry Faustyny jest sto razy bardziej poczytny od wierszy Wisławy Szymborskiej. Czy to znaczy, że w ramach „dobrej zmiany” nie powinniśmy być dumni z twórczości autorki „Wielkiej liczby”, nie promować więc jej twórczości na świecie?

„Dobrej, prawdziwie polskiej książce trzeba przywrócić należną jej rangę” – dodał prezes Leszek Sosnowski z wydawnictwa Biały Kruk, sekundując prof. Nowakowi. Pojęcie „prawdziwie polskiej książki” jest z pewnością ożywcze i wzbogacające. Książka taka – jak tłumaczy prezes Sosnowski – ma „budować naszą dumę narodową – a o to przecież chodzi po ostatnich latach tzw. odkłamywania historii, czyli samobiczowania dokonywanego zgodnie z dyspozycjami przekazywanymi z ośrodka na Czerskiej”. Piękna to zaiste formuła, która rozprasza wszelkie wątpliwości, warto wszak dodać, że odkłamywaniem polskiej historii zajmowali się m.in. tacy to wybitni twórcy polskiej kultury jak Bolesław Prus, demaskujący fałsze historyczne powieści Sienkiewicza, Stanisław Brzozowski, Stanisław Wyspiański, Stefan Żeromski, Maria Dąbrowska, Witold Gombrowicz, a nawet esteta Stanisław Ignacy Witkiewicz. I robili to grubo przed tym, zanim powstał złowieszczy „ośrodek na Czerskiej”. Ciekawe też, wedle jakich procedur szczegółowych będzie się w ramach „dobrej zmiany” obliczać procent „prawdziwej polskości” w książkach polskich pisarzy.

Polityka chowania pod dywan „momentów niepozytywnych”, jako wytyczna patriotyzmu, nie pociąga za sobą specjalnych szkód na poziomie szkoły podstawowej, gdzie uczniów należy wprowadzać raczej w dość uproszczony obraz świata, zawahałbym się jednak, czy należy ją stosować w liceum i wyżej. Obawiam się długofalowych skutków takiej polityki, jeśli pod wpływem „dzieł prawdziwie polskich” wyrośnie pokolenie, które uwierzy, że polska historia składała się z samych „momentów pozytywnych”. Szlachetne Patriotyczne Przemilczenie, które ma być fundamentem „prawdziwie polskiej literatury”, może bowiem w skrajnych przypadkach prowadzić do zaburzeń w percepcji świata. Jeśli wyrośnie pokolenie, które w swojej dumie narodowej uwierzy, iż Polska jest tak mocna, że może wszystko, to znajdziemy się w poważnych kłopotach, bo nasza polityka zmieni się w oderwany od rzeczywistości nonsens.

W związku z tym ciekawe jest także pytanie, czy architekci nowej polityki kulturalnej za wzór „prawdziwie polskiej literatury” zechcą uznać książki Jarosława Marka Rymkiewicza, który od jakiegoś czasu przekonuje nas, że kąpiel w morzu krwi bardzo dobrze robi polskiej duszy, najlepiej, rzecz jasna, jeśli łączy się z wieszaniem ludzi. Czy nie należałoby zatem uznać, że najbardziej „pozytywnymi momentami” w polskiej historii były orzeźwiające rzezie, którymi kończyły się zwykle polskie powstania?

Duma i wstyd

Jestem całym sercem po stronie dumy narodowej i literatury, która chce dumę narodową wzmacniać. Jestem dumny z Polski, która cudem odzyskała w 1918 r. niepodległość, zbudowała Centralny Okręg Przemysłowy i Gdynię, ale też z takiej Polski, która pamięta o zbrodni zabójstwa prezydenta Narutowicza i umie tę zbrodnię otwarcie potępić. Jestem dumny z Polski, która cudem odpędziła bolszewików spod Warszawy, ale też z takiej Polski, która umie sobie duchowo poradzić z Jedwabnem i obustronną tragedią Wołynia. Jestem dumny z Polski, która zbudowała po 1918 r. nowoczesne państwo, ale także z Polski, która umiała się zatrzymać w pół kroku na drodze do państwa totalitarnego, a na tę drogę – jak wiele państw Europy – wkroczyliśmy w latach 30. Jestem dumny z Polski, która umiała stworzyć Solidarność, ale także z Polski, która w 1989 r. potrafiła się rozumnie powstrzymać od mordowania pokonanych komunistów, tak jak ich mordowano w Rumunii. Jestem dumny z Polski, która zdecydowała się wejść do Unii Europejskiej, ale także z Polski, która ma krytyczny stosunek do Unii, nie po to wszakże, by Unię osłabić, tylko by ją wzmocnić, i ceni wartości, na których fundamencie Unia została zbudowana. Jestem dumny z Polski, która nie chowa pod dywan trudnych faktów ze swojej historii, tylko mówi o nich swobodnie, bez kompleksów. Która ceni wielość punktów widzenia i nie narzuca nikomu swojej prawdy.

Wstydzę się zaś Polski, która chce prowadzić „dywanową” politykę historyczną, która narrację o polskiej historii chce zmienić w patriotyczną czytankę, która chce przekreślić tradycję Oświecenia i zepchnąć ludzi niewierzących do roli obywateli drugiej kategorii, która chce, by wszyscy Polacy myśleli i mówili o Polsce to samo i tak samo.

Wstydzę się za tych, którzy wymachując narodowymi flagami z napisem „Wielka Polska Katolicka” wyją na ulicach polskich miast: „Je...ać Żydów! Je...ać imigrantów!”. Czy to przypadkiem nie z ich potrzebą „narodowej wielkości” chce harmonizować nowa polityka historyczna? Czy to nie ich szlachetne dusze chce ona przede wszystkich ucieszyć? I czy architekci „nowej zmiany” zdają sobie sprawę, co może z tego wyniknąć?

Jeśli chcemy mieć prawo do polityki historycznej podsycającej dumę narodową, czy do takiej samej polityki nie mają także prawa nasi sąsiedzi? Pod koniec 2009 r. w ramach nowej polityki historycznej podsycania dumy narodowej telewizja ukraińska nadała serial, w którym rzeź humańska z 1768 r. została przedstawiona jako „chwalebna przeszłość ojczyzny”. Polacy zaprotestowali, czemu trudno się dziwić. Niemniej, jeśli my mamy prawo do potęgowania dumy narodowej u siebie, że „Polska sięgała aż po Dniepr”, czyż Węgrzy – nasi szczerzy przyjaciele – nie mają prawa unosić się dumą, że zamek w Niedzicy, ziemia spiska, sądecka oraz Śląsk były ich własnością, a może – kto wie – będą własnością jeszcze kiedyś? Taka polityka – jeśli stanie się zasadą relacji wzajemnych w Europie – wcześniej czy później przerodzi się w politykę wzajemnych pretensji, bo każdy naród choruje w ukryciu na imperialne wspomnienia, które często myli z imperialnymi marzeniami. Z czego rzadko wynika coś dobrego. ©

Informacje o inauguracji nowej polityki historycznej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie czerpałem z portalu wpolityce.pl, mając nadzieję, że w pełni odpowiadają one prawdzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2016