Ktokolwiek przyjdzie, będą go oklaskiwać

Miasto Manbidż stało się elementem sporu amerykańsko-tureckiego. Jego przegranymi mogą być Kurdowie, którzy od prawie dwóch lat kontrolują ten region.

18.06.2018

Czyta się kilka minut

Amerykański konwój w pobliżu Manbidżu, czerwiec 2018 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Amerykański konwój w pobliżu Manbidżu, czerwiec 2018 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Manbidż w północnej Syrii jest zawsze pełen ruchu. Przez wąskie uliczki brną samochody i motorynki, trzeba się przebijać jak przez labirynt.

Kierowca, który ze mną pracuje, zawsze się naprzeklina, bo na drodze panuje chaos. Uliczki są gęsto zastawione sklepami i stoiskami, kręcą się wśród nich liczni przechodnie. Oficjalnie żyje tu dziś 100 tys. ludzi, ale mieszkańcy twierdzą, że faktycznie jest ich znacznie więcej. Może nawet czterokrotnie – to skutek wojny i migracji.

Abdul Mehdi Kemeli sprzedaje świeże soki w centrum miasta. Ma 49 lat. Jego lokal to małe pomieszczenie, gdzie mieszczą się raptem cztery stoliki. W trakcie ramadanu, trwającego jeszcze muzułmańskiego miesiąca postu i modlitwy, zazwyczaj nie otwiera sklepu, bo w Manbidżu większość mieszkańców jest wierząca i poszczą od wschodu do zachodu słońca.

Dylemat wyboru

W tym roku Abdul zrobił jednak wyjątek, bo są też inni klienci. Tuż przed moim przyjściem soki popijało u niego kilku amerykańskich żołnierzy. Siedzieli wygodnie rozłożeni na krzesłach. Czuli się swobodnie i bezpiecznie: byli w mundurach, ale bez kamizelek kuloodpornych, hełmów czy karabinów. Część grupy poszła do sklepu obok. Ich kurdyjski ochroniarz (jedyny z karabinem) chwilę kręcił głową, zapewne oceniając, co ma zrobić – czy iść za tamtymi do sklepu, czy zostać z tymi przy stoliku. W końcu został i usiadł na krześle obok.

– Przyszli tu kiedyś, zasmakowały im moje soki i przychodzą częściej – mówi Abdul Kemeli. Przechwala się, że to dlatego, iż pochodzi z Aleppo, miasta słynącego ze świetnego jedzenia. Mieszkał tam do 2012 r., więc zapewnia, że wie, jak robić produkty najlepszej jakości, a w Manbidżu – narzeka – z tą jakością bywa różnie. Dlatego z łatwością umiał zaskarbić sobie serca żołnierzy międzynarodowej koalicji ze Stanami Zjednoczonymi na czele, którzy stacjonują w okolicach miasta i wspierają siły kurdyjskie.

Gdy Amerykanie dopijali soki, przed lokalem Kemeliego stał mężczyzna wyglądający na biednego. Spoglądał na nich i narzekał. Rzucił, że woli Turków, bo oni przynajmniej dają pomoc humanitarną, a od Amerykanów żadnej się nie doczekasz. Po czym odszedł.

– Niektórzy chcą, żeby do Manbidżu przyszła Turcja. Inni, żeby wrócił reżim lub Daesh –Abdul Kemeli używa arabskiej nazwy na określenie tzw. Państwa Islamskiego (IS), którego bojownicy kontrolowali to miasto, zanim przejęli je Kurdowie. – A są też tacy, którzy chcą, żeby zostali tu „demokraci”. Masz pomysł, jak to rozwiązać? – dodaje żartobliwie.

Mianem „demokratów” Kemeli określa koalicję milicji kurdyjskich i arabskich, występujących pod nazwą Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF). To one, po odbiciu tego regionu w 2016 r. z rąk islamskich ekstremistów, utworzyły Wojskową Radę Manbidżu, która dziś zarządza sprawami miasta.

Pomysłu na to, jak rozwiązać ten dylemat w Manbidżu – ale także w innych miastach tej części Syrii – nie ma jednak nikt.

Pomiędzy frontami

Teraz Manbidż po raz kolejny stał się tematem sporów międzynarodowych. I znowu z tego samego powodu.

Pod koniec sierpnia 2016 r. miasto zostało zajęte przez siły SDF, wspierane z powietrza przez zachodnią koalicję. Podczas walk miało zginąć ponad półtora tysiąca ludzi.

Sukcesy Kurdów, którzy dominują w SDF i je kontrolują, od samego początku były solą w oku sąsiedniej Turcji. Turcy byli przeciwni temu, aby bojownicy SDF wkraczali na wschodni brzeg Eufratu, czyli linię wyznaczoną arbitralnie przez Ankarę. Tymczasem Manbidż jest położony 30 km na zachód od tej rzeki. Gdy wojska SDF zmierzały więc w stronę Manbidżu, aby odbić te terytoria z rąk ekstremistów z IS, Turcja rozpoczęła swoją operację pod nazwą „Tarcza Eufratu”, której celem była walka nie tylko z dżihadystami, ale też z Kurdami.


Czytaj także: Paweł Pieniążek: Ostatnia bitwa kalifatu


Kurdowie byli szybsi – i dziś od północy oraz zachodu Manbidż otaczają wojska tureckie i lojalne wobec nich syryjskie milicje (wywodzące się z Wolnej Armii Syryjskiej), a od południa syryjskie siły rządowe. Od wschodu zaś rozciąga się teren kontrolowany przez SDF. Obecność Amerykanów jest dla SDF ważna – są nie tylko sojusznikami, lecz także żywą gwarancją, że prezydenci Turcji i Syrii, Recep Tayyip Erdoğan i Baszar al-Asad, nie wydadzą rozkazu do ataku.

Mapa drogowa

Na początku czerwca amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo spotkał się w Waszyngtonie z ministrem spraw zagranicznych Turcji Mevlütem Çavuşoğlu. Jednym z kluczowych tematów była właśnie przyszłość Manbidżu.

Turcy we współpracy z Amerykanami porozumieli się w sprawie „mapy drogowej”. Nie jest jednak jasne, co ona ma zakładać. Z jednej strony Turcy zapowiedzieli, że prawdopodobnie do końca lata miasto opuszczą obecnie znajdujące się tam siły kurdyjskie, a także zostanie zorganizowana nowa administracja. Z drugiej strony Amerykanie wstrzymują się od komentarzy – i zaznaczają jedynie, że szczegóły „mapy drogowej” są wciąż negocjowane.

Na razie jej jedynym skutkiem jest wycofanie kurdyjskich doradców wojskowych z Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG), którzy pomagali trenować milicjantów podległych formalnie Wojskowej Radzie Manbidżu. Przewodniczący Rady Muhammed Abu Adil jest pewien, że to nie jedyny element waszyngtońskiego porozumienia. Nie wyklucza, że kolejnym punktem będą amerykańsko-tureckie patrole na linii frontu w Manbidżu.

„Mapa drogowa” ma zapobiec potencjalnej eskalacji. Po jednej stronie frontu znaleźli się bowiem sojusznicy międzynarodowej koalicji (czyli bojownicy podlegli Wojskowej Radzie), a po drugiej syryjskie milicje antyrządowe, wspierane przez Turków. Ze względu na narastające napięcia między Kurdami i Turcją realna stawała się groźba konfrontacji, w której – koniec końców – naprzeciw siebie mogli stanąć (i do siebie strzelać) żołnierze z dwóch państw należących do NATO: Turcji i USA.

Wątłe zaufanie

Komendant Abu Adil twierdzi, że władze Manbidżu są na bieżąco informowane przez Amerykanów o negocjacjach prowadzonych z Turcją. – Ciągle spotykamy się z przedstawicielami koalicji. Powtarzają nam, że wciąż nie ma ostatecznego porozumienia, i że jeśli zostanie ono osiągnięte, zostaniemy zawczasu poinformowani – mówi.

Tuż przed moim spotkaniem z Abu Adilem duży amerykański konwój opuścił siedzibę Wojskowej Rady Manbidżu. Właśnie zakończyło się jedno z wielu spotkań, w trakcie których przedstawiciele bojowników są zapewniani, że wszystko jest w porządku.

To również z tego powodu w mieście i jego okolicach często można natknąć się na patrole i konwoje koalicji – czy też właśnie żołnierzy udających się do sklepów lub przechadzających się po mieście. Widać, że to wszystko jest na pokaz. Abu Adil przyznaje, choć nie wprost, że zachodnia koalicja ostentacyjnie rzuca się w oczy, aby uspokoić mieszkańców i dać im poczucie, że nic się nie zmienia.

Porzuceni sojusznicy

Przynajmniej dwa wydarzenia spowodowały, że taka gra pozorów jest najwyraźniej potrzebna. Po pierwsze, prezydent Donald Trump wielokrotne zapowiadał, że po pokonaniu IS (do czego być może dojdzie jeszcze tego lata) Amerykanie szybko opuszczą Syrię. Czyli pozostawią SDF bez ochrony.

Co to oznacza, pokazała już turecka operacja „Gałązka Oliwna” (i to właśnie drugie kluczowe ostatnio wydarzenie). Jeszcze w styczniu Turcja zaatakowała Kurdów mieszkających w Afrinie, mieście i regionie o tej samej nazwie, położonym w północno-zachodniej Syrii.

Początkowo ofensywa utknęła. Ale koniec końców turecka armia i wspierane przez nią milicje syryjskie (w tym oddziały Wolnej Armii Syryjskiej) przełamały front i ruszyły do przodu, zajmując kolejne terytoria. Zachodnia koalicja nie udzieliła wsparcia swoim kurdyjskim sojusznikom, tłumacząc, że to nie jest jej strefa odpowiedzialności (lecz rosyjska), oraz że jej celem nie jest przeciwstawianie się Turcji, lecz walka z IS. Pozbawieni wsparcia z powietrza Kurdowie stali się łatwym celem dla tureckich samolotów – i w marcu wycofali się z Afrinu.

Oba te wydarzenia nadwątliły zaufanie Kurdów do zachodnich sojuszników. A także poważnie zaniepokoiły mieszkańców północno-wschodniej Syrii.

Wojna (głównie) polityczna

Linia frontu wokół Manbidżu jest najmniej „frontowa” ze wszystkich, które widziałem.

W trakcie przynajmniej czterech wizyt od początku roku najpoważniejsze incydenty, jakie zaobserwowałem, to polowanie na królika, strzelanie do balona (podejrzewano, że czai się za nim turecki dron), a także wypadek motocyklowy, bo jeden z bojowników szalał po pustych drogach i nie wyrobił się na zakręcie (poważnie stłukł sobie rękę). Jeden raz w oddali słyszałem kilka strzałów z karabinu.

Do walk dochodzi tu sporadycznie. Głównie z użyciem karabinów, z rzadka moździerzy. Żadna ze stron nie próbuje przekraczać swoich pozycji, które rozgranicza rzeka Sadżur.


Czytaj także: Paweł Pieniążek: Rożawa: między rewolucją a tradycją


Bez wątpienia na to, że jest spokojnie, wpływają regularnie przejeżdżające patrole amerykańskie i francuskie (Francja wysłała tu siły specjalne, których żołnierze współpracują z Amerykanami). Ich pojazdy opancerzone jeżdżą w kolumnach, z wysoko wzniesionymi flagami, aby było widać je z daleka, i żeby nikomu nie przyszło do głowy strzelać. Od kilku miesięcy okolicę patrolują również helikoptery, w parach: jeden amerykański i jeden francuski. W kwietniu osiem kilometrów od linii frontu powstała też amerykańska baza.

Halil Mustafa jest dowódcą podległym Wojskowej Radzie Manbidżu. Odpowiada za odcinek linii frontu na północny wschód od miasta.

Halila, mężczyznę po czterdziestce, spotykam na jednej z pozycji. Przyznaje, że nie dzieje się tu nic nadzwyczajnego. Jedynie po tureckich groźbach, że miasto podzieli losy Afrinu, wzrosła liczba patroli amerykańskich i francuskich. Halil twierdzi, że mają być jasnym sygnałem dla Turków, że Wojskowa Rada Manbidżu jest pod ochroną koalicji. A dopóki koalicja roztacza nad nimi swój parasol ochronny, dopóty trwa spokój.

Dlatego „wojna o Manbidż” toczy się teraz w istocie za granicą, na gruncie politycznym – tam, gdzie spotykają się amerykańscy i tureccy politycy oraz dyplomaci. Na koniec to oni zadecydują o losie tego syryjskiego miasta.

Niepewny biznes

Tymczasem życie w Manbidżu toczy się swoim rytmem. – My o wszystkim dowiadujemy się z mediów, w mieście nie widać żadnych zmian – twierdzi Abdul Kemeli.

Jednak, gdy wsłuchać się w rozmowy, okaże się, że np. sprzedawcy narzekają: biznes idzie gorzej niż choćby rok temu. Powodów wymienia się kilka. W ostatnich miesiącach ze względu na narastające napięcia przejazd między posterunkami kurdyjskimi i tureckimi został utrudniony, jest więcej kontroli. Wielu przezornie rezygnuje z przekraczania granicy między wrogimi siłami. Wcześniej pobliskie miasta, takie jak Dżarablus czy Bab, dostarczały handlarzy i klientów.

– Nie jest łatwo o pracę. Ponadto to rolniczy region, a sezon był bardzo zły – dodaje kolejny powód 32-letni Muahmmed Hejdar.

Jego sklep z pompami wodnymi znajduje się w jednej z wąskich uliczek w centrum miasta, gdzie handluje się podobnymi towarami. Jest tu także wiele warsztatów. Trochę dalej są stoiska z warzywami i ubraniami. To tam ostatnio przechadzali się Amerykanie.

Hejdar mówi, że ludzie niechętnie kupują rzeczy, które nie są pierwszej potrzeby. Z jednej strony nie mają pieniędzy. Z drugiej, boją się o przyszłość miasta. Mimo to mężczyzna jest zadowolony z obecnej władzy w Manbidżu. Twierdzi, że od początku wojny lepiej nie było, bo każda kolejna grupa wnosiła tu coś niedobrego. – Wolna Armia Syryjska porywała, zabijała i była skorumpowana. ­Daesh wprowadził opresję na nowy poziom. Teraz nie jest idealnie, ale przynajmniej jest bezpiecznie i działają usługi komunalne – wyjaśnia.

Hejdar jest przekonany, że jeśli kontrolę nad Manbidżem przejmie Turcja, to nie sama, lecz razem z bojownikami Wolnej Armii Syryjskiej, a tego on bardzo nie chciałby. – Mieliśmy już z nimi do czynienia i widzimy, co robią na terytoriach, które kontrolują – przekonuje.

Po zajęciu Afrinu świat obiegły zdjęcia bojowników Wolnej Armii Syryjskiej szabrujących sklepy. Na terytoriach kontrolowanych przez Turków ma też regularnie dochodzić do starć między różnymi frakcjami tej organizacji.

Cisza przed burzą

Wśród mieszkańców Manbidżu można wyczuć niepewność. Wielu unika rozmowy lub na pytania dotyczące przyszłości odpowiada wymijająco.

Inaczej Abdul Kemali: on mówi tak dużo i szybko, że trudno wstrzelić się z pytaniem. Gdy jednak uda się już zapytać, czy obawia się przyjścia Turków do Manbidżu, nie odpowiada wprost, lecz krąży wokół tematu. I powtarza, że bieda, głód i ciągła niepewność to główne czynniki, dla których ludzie są gotowi poprzeć coraz to kolejne grupy zajmujące miasto.

– Kto by tu nie przyszedł, ludzie będą go oklaskiwać. To dlatego, że są silniejsi od tych, co byli wcześniej. Zawsze są dwie opcje: pójść do domu i siedzieć cicho albo wyjść na zewnątrz i klaskać – stwierdza.

Abdul twierdzi, że arabska ludność miasta raczej wybiera klaskanie, po prostu płynie z nurtem wydarzeń.

Czy on też? Na to pytanie nie odpowiada.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2018