Kto pomagał, kto zabijał

Będzie to rzecz o jednym miejscu. Nie wiemy, na ile reprezentatywnym. Kawałek prowincji, okupacja, Żydzi i Polacy. I opowieść o bohaterstwie i draństwie.

12.02.2018

Czyta się kilka minut

Żydzi na tle świętej arki (aron ha-kodesz) w synagodze w Kurowie, zdjęcie sprzed roku 1939. / LASKI DIFFUSION / EAST NEWS
Żydzi na tle świętej arki (aron ha-kodesz) w synagodze w Kurowie, zdjęcie sprzed roku 1939. / LASKI DIFFUSION / EAST NEWS

Kurów, położony pod Puławami, przy szosie z Warszawy do Lublina, liczy dziś kilka tysięcy mieszkańców. Przed wojną każdy był tu kuśnierzem lub szewcem. Ponad połowę populacji stanowili Żydzi. Życie żydowskie kwitło tu bujnie. Film z 1932 r. (dostępny w serwisie YouTube) pokazuje tutejszy sztetl, a w nagraniach dla Fundacji Spielberga ocaleli „kurowerzy” wspominają Kurów jako arkadię.

8 września 1939 r. dotarło tu Luftwaffe: miasto spłonęło od niemieckich bomb. Najbardziej ucierpiał środek, zamieszkały głównie przez Żydów. Rozbiegli się oni po okolicznych wsiach. Większość potem wróciła. Stawiali sobie różne prowizorki, mieszkali w piwnicach lub „po ludziach”.

Niemcy od razu rozwiązali kahał i powołali Judenrat. Nakładali na Żydów daniny, wywozili na roboty, bili, upokarzali. W 1941 r. nakazali Żydom z wiosek wrócić do Kurowa, wywieźli do gett. W kwietniu 1942 r. deportowali kolejne dwa tysiące ludzi, już do obozu śmierci w Sobiborze. Ocalały kamasznik Samuel Chanesman tak opisał potem ich straszliwy pochód: „Gdy wozy zbliżyły się do cmentarza, wszyscy zaczęli krzyczeć i płakać, zwróceni do grobów błagali [zmarłych], żeby biegli do Boga i prosili, by przerwał ich mękę w nagrodę za nagromadzone cnoty naszych przodków”.

Na miejscu zostało kilkudziesięciu Żydów: garbowali skóry na kożuchy dla Wehrmachtu. Po pół roku przybyłe komando wymordowało ten obóz pracy. Ale niektórzy zdołali się ukryć w Kurowie lub uciec na wieś, gdzie dołączyli do swych braci, którzy wcześniej nie stawili się na wywózkę do gett, i tych, którzy zdołali uciec przed wywózką na śmierć.

Uratowani i zamordowani

Nie wiemy, ilu Żydów uciekło i co się stało z każdym z nich. Może 20, a może 30 przetrwało w tej okolicy, a może drugie tyle gdzie indziej. Reszta zginęła. Zastrzeleni przez Niemców na patrolach i w obławach, z przymuszonymi chłopami jako nagonką. Zmarli z wycieńczenia. „Odstawieni” lub zamordowani przez miejscowych, czasem przez bandę, czasem przez „chłopaków”. A czasem nie wiadomo przez kogo, w każdym razie przez „naszych”.

Od lat w pamięci ludzi z tej okolicy i we wspomnieniach ocalałych szukałem śladów Żydów, którzy tu zginęli albo tu przetrwali. Pochodzę stąd, więc ludzie rozmawiali ze mną chętnie. Byłem zdziwiony, że w tak wiele lat po wojnie odkryłem tylu ludzi pomagających Żydom. Instytut Yad Vashem – stosujący, jak wiadomo, surowe kryteria – mógł nadać siedmiu tutejszym rodzinom medale Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Równocześnie wielu Żydów zginęło z miejscowych polskich rąk. Nie to jest zaskoczeniem, o niektórych z tych zbrodni wiedziałem od dawna.

Z moich rachunków i szacunków nie wynika, kogo było więcej: Żydów uratowanych czy zamordowanych. Ale wynika z nich, że ludzi, którzy ukrywali Żydów, było tu znacznie więcej niż tych, którzy ich mordowali. Zabójstwo było aktem, a ratowanie (z sukcesem lub nie) zwykle długim procesem, nieraz wymagającym pomocy wielu rodzin.


Czytaj także: Dariusz Libionka: Polacy brali udział w zabijaniu Żydów. Mówimy o tym publicznie, ale nie wbrew faktom.


W tej opowieści będzie więc uskrzydlająca prawda o bohaterstwie, ale także – jak mówił prezydent Andrzej Duda wiosną 2016 r., podczas otwarcia Muzeum Ulmów w Markowej – „smutna prawda o draństwie”. Dopiero opisane razem składają się na prawdę o Holokauście na ziemiach okupowanej Polski.

Molendowie z przysiółka

Terenem, na którym rozgrywa się ta opowieść, są rozległe „podbornie niwy” na lekkim piaszczystym wzniesieniu, okolone nadrzecznymi łąkami, „dworskim” lasem i szosą do Kurowa. Kiedyś należały do dworu, ale w latach 20. XX w. zostały rozprzedane fornalom i chłopom z sąsiednich wsi. Niektórzy z nich tu się nawet sprowadzili i pobudowali, ale na ogół długo się nie utrzymali. Dziś po polnym przysiółku Podbórz nie ma śladu.

Wśród osiadłych tu gospodarzy byli Jan i Teresa Molendowie. Kupili trochę gruntu, na samej górce. Złożyli odkupioną chałupę, postawili stodołę i obórkę. Prócz paru mórg piachu mieli fach w rękach: Jan był muzykantem, Teresa wiejską akuszerką (przyuczyła się przy dworskiej medyczce). Było to odludzie.

Tuż przed wojną Molendom spaliła się chałupa. Postawili nową. Nawet wedle ­ówczesnej miary byli ludźmi biednymi. Byli rodziną zgodną i religijną. Mieli czworo dzieci, z których troje osiągnęło wiek dorosły i (jak się tu mówiło) wyszło na ludzi.

W historii lokalnej Molendowie pojawiają się w lutym 1943 r., dzięki relacji Samuela Chanesmana. Zawarł ją w listach napisanych w 1948 r. w obozie dla dipisów w Niemczech.

W listopadzie 1942 r. Samuel i jego syn Josef uciekli z Kurowa i – w wyjątkowo srogą zimę – ukrywali się w zbiorowej ziemiance, zorganizowanej jako biznes przez grupę chłopów. Po ucieczce z ziemianki, tuż przed najściem żandarmów, za radą swego kurowskiego opiekuna Antoniego Kordowskiego (w 2016 r. Kordowski otrzyma tytuł Sprawiedliwego; pośmiertnie) poszli nocą do chaty Molendów, bo mówiło się, że przechowują oni Żydów.

Po dłuższym dobijaniu się gospodarz otworzył im drzwi. Gdy usłyszał, o co przybyszom chodzi, kazał iść precz. Chanesmanowie poszli. Ale wkrótce dogonił ich z krzykiem mężczyzna. Powiedział, że jest Żydem, ukrywa się u Molendów, że słyszał ich rozmowę z gospodarzem, i że wyjaśni Janowi, iż nie powinien się ich obawiać.

Znajomi z Kurowa

Był to Chaim Pejsak Garberman, krawiec i znajomy z Kurowa. Przechowywał się u Molendów wraz z żoną Hendl, synami Szmulem i Michałem oraz starszym od nich Szmulem Rachelsonem. Chaim przekonał Jana, że skoro ukrywa pięciu ludzi, to może ukrywać i siedmiu.

Chanesmanowie zostali u Molendów do połowy kwietnia 1943 r., gdy do Kurowa przybyło komando, by szukać po wsiach ukrywających się Żydów. Obawiając się ich najścia, Molenda kazał im poszukać sobie innej kryjówki.

Pejsak zaprowadził ich do pobliskiej wsi Krupa, do Władka Wójcika, u którego sam szył po nocach za jedzenie dla rodziny (w 2017 r. Wójcikowie otrzymali medal Sprawiedliwych; pośmiertnie). Także Pejsakowie musieli opuścić zagrodę Molendów i wykopali (można sobie wyobrazić, że nie mogli tego zrobić bez czyjejś pomocy) ziemiankę. Na polu, paręset metrów od Molendów.

Tyle o Molendach zapisał w swych listach Chanesman. W 2017 r. Yad Vashem przyznał Janowi Molendzie medal Sprawiedliwego. Zapytałem Instytut, dlaczego tylko Janowi, a nie całej rodzinie. Odpowiedzieli, że to dlatego, iż w świadectwie Chanesmana występuje tylko Jan.

Odszukałem w Polsce dwie wnuczki Molendów, w tym najstarszą (nie jest łatwo odnaleźć wnuki mieszkańców wsi nieistniejącej od pół wieku – na jej miejscu powstała bowiem kopalnia piasku). Były radośnie zaskoczone, bo w ogóle nie wiedziały o ukrywaniu Żydów przez ich dziadków. Taka sytuacja jest raczej typowa niż wyjątkowa: o wojennych sprawach dzieciom, zwłaszcza na wsi, się nie opowiadało.

Starsza z wnuczek Molendów urodziła się przed wojną. Pamiętała okupację. Dziecko jest delikatnym i czułym instrumentem: wyczuwa klimat otoczenia, zwłaszcza zagrożenia. Wnuczka od dziadków nigdy nie usłyszała słowa „Żyd” – mówili tylko o „znajomych z Kurowa”. Gdy dowiedziała się ode mnie przez telefon, że dziadkowie zostali Sprawiedliwymi, to – jak powiedziała potem – „nie mogła usnąć prawie całą noc”. A wracające fale wspomnień przynosiły jej coraz to nowe obrazy z odległego dzieciństwa. Wydarzenia wtedy bezsensowne, teraz nagle nabierały sensu.

I tak, babcia często kazała jej siedzieć przy oknie i patrzeć, czy kto nie przechodzi przez kładkę na rzece, którą szło się z Kurowa. Drabina na strych chałupy nie stała przy facjacie cały czas, dziadek przystawiał ją i odstawiał. Drzwiczki na strych miały skobelek od środka. Raz dziewczynka widziała mężczyznę, gdy schodził po drabinie (wiatr rozsypał mu papiery). Babcia nosiła do stodoły garnek z jedzeniem i nie pozwalała jej iść ze sobą. Zamęczana pytaniami, dla kogo to, mruknęła w końcu, że dla dziadka. Ale bystra dziewczynka spostrzegła, że na podwórzu nie ma wozu dziadka, po czym zajrzała do stajni i zobaczyła, że nie ma też konia...

Wszystkie te zdarzenia musiały być odebrane jako dziwne, dlatego je zapamiętała. Wydobyła je z zakamarków pamięci i połączyła w zrozumiałą całość dopiero, gdy usłyszała ode mnie o przechowywanych Żydach; sama ich nigdy nie widziała.

Tak działa pamięć: nowe „schematy poznawcze” (tu: ukrywanie Żydów) otwierają furtki do starej pamięci i ludzie odczytują na nowo zalegające tam i nieużywane informacje.

Jak Lejbuś stał się Julkiem

Mężczyzna ze strychu mógł być jakimś konspiratorem. Ale noszenie jedzenia do stodoły wskazywało wyraźnie na ukrywanie Żydów. Molendowie w swej skromnej chacie mieli tylko podłogę z ubitej gliny, nie mogli więc mieć – jak napisał tłumacz listu Chanesmana (sporządzonego w jidysz) – „schronu w drugiej izbie pod podłogą”. Natomiast w stodole schły deski na podłogę. Zapewne pod tymi deskami Żydzi mieli kryjówkę.

Ktoś, kto wtedy gospodarzył w sąsiedztwie, pamiętał ich kryjówkę na polu: dół przykryty deskami, zasłoniętymi zeschłym badylem. Znał też ukrywających się Żydów osobiście, rozmawiał z nimi. Jeden „Żydziaczek, niedorosły chłopaczek” pasł krowę u Molendów, nazywali go Wojtkiem.

Także inne ukrywane w okolicy dzieci żydowskie pasały bydło i miały nowe imiona – Lejbuś Goldberg stał się Julkiem, a Goldele Kotlarz – Tereską.

W 1943 r., w wigilię, Molendowie zostali obrabowani przez jakąś bandę. Grabieżcy zabrali na dwie fury cały ich dobytek: odzież, pościel, mąkę, jedzenie na święta, nawet beczułkę z ogórkami i zerżniętą przed świętami sieczkę dla konia. Zostały im tylko sienniki i para lepszych butów, które matka i córka wkładały na zmianę (buty ukrywano w drewutni, podobnie jak upieczony chleb).


Czytaj także: Jacek Leociak: Ofiarami denuncjacji i zabójstw, za które odpowiedzialność ponoszą także Polacy, padły dziesiątki tysięcy Żydów.


Po wojnie Molendowie rzucili tę biedę i wyjechali z dwójką młodszych dzieci „na Zachód”, objęli tam gospodarstwo niemieckie. Ich wnuczka zapamiętała, że dziadkowie o poprzedniej gospodyni nigdy nie mówili „Niemka”, ale „pani Kucmanowa”. I że nie mieli nic przeciw temu, aby mieszkała z dziećmi w swym domu dalej, jak długo będzie chciała.

Jan mówił na starość, że nie chce tam umrzeć. W 1965 r. wrócił z żoną w swoje strony, zmarł w 1967 r. Teresa Molendowa pojechała znów na Pomorze, tam zmarła w 1973 r. Ich wnuki rozproszyły się po Polsce.

Poza wspólnotą sumienia

Tyle o bohaterach – teraz o draniach, o żydobójcach.

Rodzina Chaima Pejsaka nie doczekała końca wojny. Którejś nocy w grudniu 1943 r. do domu na Krupie, w którym Chaim zarabiał szyciem, przybiegł Szmul Rachelson, który ukrywał się na polu razem z jego rodziną.

Z relacji Chanesmana: „Pięciu młodych nie-Żydów podeszło do schronu i wczołgało się do środka. Nie zobaczyli Chaima Pejsaka, więc spytali, gdzie on jest. Jego żona powiedziała, że szyje dla Władka Wójcika na Krupie. Kazali go prędko zawołać, mieli mu coś do powiedzenia. Chaim Pejsak rzucił pracę i pobiegł do schronu ze Szmulem. Gdy przybiegł, wszyscy Żydzi zostali zabrani z kryjówki i wszyscy zastrzeleni na polu”.

Na pośrednie relacje z egzekucji, które by pochodziły od samych zabójców, nie natrafiłem. Słyszałem natomiast, że jeden z żydowskich chłopców uciekał w nadrzeczne olszyny, i że napastnicy go dopadli i „zatłukli kijami”, a chłopi znaleźli go dopiero po jakimś czasie i pogrzebali. Naturalistyczne szczegóły uwiarygodniają tę relację.

Ta zbrodnia została dokonana – jak opowiadali mi miejscowi – przez „niedalekich ludzi”. W relacjach pojawia się nawet, z której wsi. Ale to rzecz niepotwierdzona, nie mogę jej podać. Ludzie uważali też, że zabójcom chodziło o „złoto”, mityczne „żydowskie złoto”. „Żyd mógł mieć chałupę krzywą, jakby kopnął, toby się przewróciła, ale każdy miał złoto” – tak jeszcze teraz ktoś starszy mi tu z całą powagą wykładał.

Na tych terenach zdarzały się zabójstwa na tle rabunkowym. Bandyctwo – choć zwalczane zarówno przez polską granatową policję, jak też przez podziemie – było za okupacji plagą, ale nigdy podczas napadu nie zamordowano całej polskiej rodziny. Rozbój na wsi wyglądał np. tak: na początku okupacji bandyci „zza lasu” napadli nocą na gospodarza. Spodziewali się dużych pieniędzy, znaleźli tylko kilkanaście złotych, więc jeden bandyta ze złości chciał uderzyć gospodarza, a gdy syn gospodarza rzucił się na bandytę, jego wspólnik go zastrzelił. Gospodarz wkrótce umarł ze zgryzoty, a bandytów zabiła granatowa policja. Napady bandytów, jak wiele innych działań zbiorowych, też miały swoją dynamikę.

Napastnicy zabili Pejsaków może ze złości, że nie znaleźli złota u biednej rodziny. Może nie chcieli mieć świadków napadu. A może Żydzi „przeszkadzali im na tym świecie”. Tak czy inaczej, Pejsakowie zginęli dlatego, że byli Żydami – że nie byli włączeni do wspólnoty sumienia, że zabójstwo Żyda nie przejmowało tak wielką grozą jak zabójstwo Polaka, że Żydzi byli bezbronni. Zabójców Pejsaków nikt nie szukał, nikt nie ukarał – ani polskie podziemie (tu silne były głównie Bataliony Chłopskie), ani sądy konspiracyjne, ani powojenne.

Wieczne odpoczywanie

Sołtys miał obowiązek pogrzebania zabitych. Wezwał Jana Molendę i dwóch mężczyzn z sąsiedztwa, jednego z koniem i wozem. Rozebrali i wrzucili na furę skromne wyposażenie ziemianki: parę desek i rurę (pewnie od piecyka). Wykopali w piasku grób dla rodziny Chaima Pejsaka. „No, Wojtek!” – powiedział Molenda, zsuwając do dołu ciało żydowskiego chłopca.

Sąsiedzi Jana byli wtedy młodymi ludźmi. To, czego tego dnia doświadczyli na miejscu zbrodni (pominę szczegóły), męczyło ich przez długie lata. Jeden – pamięta jego rodzina – „rzucał się w nocy”. „[On] nie mógł sobie z tym poradzić” – powiedział mi o drugim jego krewny. Także dla niego samego umówiona rozmowa była trudna, „cały czas myślałem o tym, byłem roztargniony, roztrzęsiony, śniło mi się to wszystko” – powiedział na początku. Takie przeżycia są gwarancjami szczerości.


Czytaj także: MIchał Okoński: "Jeśli przypadki pomagania Żydom zamieniamy w zjawisko masowe,nie tylko fałszujemy rzeczywistość – sprzeniewierzamy się pamięci Sprawiedliwych".


Wnuczka Molendów zapamiętała, że na Pomorzu, tak jak wcześniej, rodzina dziadka odmawiała wspólnie wieczorną modlitwę. Na koniec modlili się za zmarłych członków rodziny, a dziadek dodawał: „Tym z Kurowa daj wieczne odpoczywanie”. Tym, czyli Żydom, których chował. To jeden z piękniejszych obrazów, jakie występują w świadectwach, które zebrałem.

Po wojnie mogiły Pejsaków nie szukano. Potem powstała tu kopalnia piachu, zamieniona z czasem w wysypisko śmieci. Choć w tej okolicy przy wydobywaniu piachu, budowie autostrady i innych okazjach co jakiś czas wykopuje się ludzkie kości (żołnierzy i Żydów), nie spotkałem nikogo, kto by słyszał o wykopaniu szczątków na miejscu zbrodni na Pejsakach.

Mord na rodzinie Pejsaków nie był jedyną ani największą pod względem skali zbrodnią na Żydach popełnioną przez ludzi stąd. Większą był mord w „dworskim” lesie pod Barłogami.

Ukrywała się tam dłuższy czas dziesięcioosobowa grupa przetrwania Żydów z Kurowa i Warszawy, przewodził jej Abraham Oberklajd. Ukrywali się w ziemiance, za zgodą gajowego Aleksandra Kozaka, na wsi zaopatrywali się w żywność.

Zimą 1942/43 wszyscy zostali wymordowani nocą przez znaną w okolicy bandę. „Jedni byli w partyzantce, drudzy w bandach” – powiedział mi stary gospodarz. Nie dodał, że niektórzy byli i tu, i tu. Wiadomość o tej zbrodni Jan Molenda przyniósł Żydom, których ukrywał. Wiedzieli, że taki los może spotkać również ich.

Desenie

Las „dworski” to miejsce szczególne.

Obok wsi dwukrotnie spalonej przez Niemców „za partyzantkę” (Niemcy spalili wtedy żywcem rodzinę w jej domu), w odstępie kilometra stoi pomnik na miejscu, gdzie była mogiła 50 Polaków, patriotów i zakładników, powieszonych w Kurowie (potem ekshumowanych). A także – dotąd nieodkryty – grób żydowskiej grupy przetrwania, wymordowanej przez tutejszą bandę, oraz polana po gajówce, w której przyszli Sprawiedliwi, rodzina Aleksandra Kozaka, przechowali rodzinę Kotlarzy, Żydów z Kurowa.

Historia – ta mała, miejscowa, i ta wielka, narodowa – układa się w takie desenie. ©

Autor (ur. 1945) jest profesorem w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego; był głównym doradcą premiera Jerzego Buzka ds. społecznych (1999–2001). Ostatnio napisał „Historię socjologii na UW od Szkoły Głównej do naszych dni” i esej „Badacz i świadek drugiej generacji” („Więź” 4/2017).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2018