Książę żebraków z krainy diamentów

Pustynna Botswana od lat stawiana jest Afryce za wzór do naśladowania. Jej prezydenci nie zmarnowali diamentów, którymi natura obdarzyła ten kraj, a władzę oddają następcom po dobroci i nawet przed terminem.

26.03.2018

Czyta się kilka minut

Ceremonia zaprzysiężenia Iana Khamy na drugą prezydencką kadencję. Gaborone, Botswana, październik 2014 r. / MATHE KEBOFHE / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Ceremonia zaprzysiężenia Iana Khamy na drugą prezydencką kadencję. Gaborone, Botswana, październik 2014 r. / MATHE KEBOFHE / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Na afrykańskim kontynencie takie zachowanie znów staje się rzadkością. Dziś, po ćwierćwieczu panowania liberalnych porządków przywleczonych z Zachodu, coraz więcej przywódców Afryki nie chce oddawać raz zdobytej władzy tylko dlatego, że wymaga tego jakiś zapis w konstytucji.

Na liczby i terminy prezydenckich kadencji przestano zwracać uwagę w Czadzie, Sudanie, Erytrei, Ugandzie, Rwandzie i Burundi, a także w Kamerunie, Gabonie, Gwinei Równikowej i Kongu ­Brazzaville. W Angoli panujący od 40 lat prezydent ustąpił w zeszłym roku tylko z powodu kiepskiego zdrowia. W Zimbabwe prawie stuletniego i rządzącego czwartą dekadę prezydenta Mugabego od władzy odsunęło wojsko. W Kongu Kinszasie prezydentura Josepha Kabili przedawniła się półtora roku temu.

Tymczasem w Botswanie prezydent Ian Khama już zapowiedział, że ustąpi z końcem marca, na półtora roku przed upływem przysługującej mu kadencji. A kolegom przywódcom powtarza: „Nie jesteśmy jakimiś królami. 10 lat, góra... dłużej rządzić nie powinno być wolno. Zwłaszcza, gdy się jest w pewnym wieku. To nie jest nawet kwestia zasad, tylko zdrowego rozsądku”. Mugabe w jego wieku nie nadawał się już do rządzenia i doprowadził kraj do ruiny.

Afrykański odmieniec

Jako jedyny w Afryce Khama krytykował Mugabego, w Zimbabwe (i nie tylko) uważanego za patriarchę. Tymczasem prezydent Botswany nie uznawał go nawet za prawowitego władcę. Wytykał Mugabemu nie tyle dyktatorskie zapędy, co fatalne rządy, które sprawiły, że do Botswany – liczącej niespełna 2,5 mln ludności – zjechało za chlebem ćwierć miliona Zimbabweńczyków. Za to samo krytykował Kabilę, który doprowadził Kongo do ruiny.

Zresztą Khama znany jest z tego, że nie przebierał w słowach i wytykał, co mu się nie podobało – i dużym, i małym. Krytykował Chińczyków za kiepską jakość ich towarów i budowanych przez nich dróg i kolei, a także za zwyczaj sprowadzania z Chin robotników na budowy w Afryce. Krytykował też prezydenta RPA Jacoba Zumę i odwoływał swoje wizyty, gdy w RPA oskarżano Zumę o korupcję i próbowano odsunąć go od władzy (w lutym ustąpił w końcu ze stanowiska). Odmowę wsparcia dla Zumy inni prezydenci i premierzy uznali za kolejny przejaw wiarołomstwa przywódcy Botswany. I kolejny dowód tego, jakim jest dziwakiem i odmieńcem.

Ale Khama nic sobie z tego nie robił. Jak tylko mógł, unikał narad przywódców Unii Afrykańskiej, uważając je za stratę czasu. Ku zgorszeniu innych mówił, że jedność Afryki uważa za mrzonkę. Gdy inni przywódcy krytykowali Międzynarodowy Trybunał Karny, Khama brał go w obronę. Gdy pouczali ostatniego na kontynencie jedynowładcę – Mswatiego VI, króla Suazi – o potrzebie demokracji, Khama mówił, że podziwia poddanych Mswatiego, którzy nie zgadzają się zastąpić go rządami pospólstwa. Zaraz potem wizytował w Waszyngtonie pierwszego czarnoskórego prezydenta USA Baracka Obamę, który nie mógł się nachwalić Botswany jako „przykładu sukcesu odniesionego w Afryce”.

Ale Obamy, zrodzonego z czarnego ojca i białej matki, w Afryce nie uważano za swego (z wyjątkiem pewnej wioski nad ­Jeziorem Wiktorii, skąd pochodził jego ojciec). Chodzi tu nawet nie o odcień skóry, który w Afryce – ze względu na jej historię, podbój i zniewolenie – ma większe znaczenie niż gdziekolwiek na świecie, lecz o maniery, sposób myślenia i wartości. O byłym prezydencie RPA Thabo Mbekim, wykształconym na Zachodzie i zapatrzonym w brytyjski konserwatyzm oraz wolny rynek, w Afryce mawiano, że choć skórę ma czarną, to serce białe.

Teraz młody radykał z RPA Julius Malema, nawołujący do odebrania tamtejszym białym ziemi, kopalń i banków, nazywa prezydenta Botswany pachołkiem zachodnich imperialistów. Mówi, że skoro oni tak go chwalą, to inaczej być nie może. A w dodatku Khama jest mieszanej krwi: jego ojciec był afrykańskim wodzem, a matka białą Angielką.

Seretse i Ruth

Seretse Khama, rocznik 1921, był ­dwudziestoparoletnim młodzieńcem, gdy na studia prawnicze do Oksfordu wysłał go stryj Tshekedi, który jako regent przejął opiekę nad chłopcem, osieroconym przez ojca-wodza. Seretse był bowiem synem wodza Bamangwatów – największego szczepu ludu Tswana, zamieszkującego Beczuanaland (wtedy pustynną brytyjską posiadłość na południu Afryki). Ruth Williams była dwa lata od niego młodsza. Jej ojciec był konserwatystą, jak większość ojców w ówczesnej Anglii. Dorobił się na handlu herbatą.

Gdy Ruth – szczupła wysoka blondynka – poznała czarnoskórego przystojniaka Seretsego, zarabiała na życie jako urzędniczka w towarzystwie ubezpieczeniowym Lloydsa w Londynie, podnoszącym się ze zniszczeń II wojny światowej. Spotkali się na potańcówce w londyńskim Towarzystwie Misyjnym, gdzie grywały jazzowe kapele. Oboje lubili tę muzykę. Afrykański książę zrobił na Angielce wielkie wrażenie. Gdy po trwającej niespełna rok znajomości poprosił ją o rękę, przyjęła oświadczyny.

Ale na ślub nie zgodziły się ani rodziny młodych, ani brytyjski rząd (bo i on miał tu coś do powiedzenia). Ojciec Ruth oznajmił, że nie wyda córki za czarnego. A gdy powiedziała, że i tak wyjdzie za Seretse wydziedziczył ją i kazał jej wynosić się z domu. Z kolei stryj-regent oświadczył, że nie zgadza się na ślub bratanka z białą dziewczyną i że szczep Bamangwato nie przyjmie takiej żony swojego wodza. Na żądanie regenta brytyjskie władze Beczuanalandu i Londyńskie Towarzystwo Misyjne nie udzieliły młodym kościelnego ślubu.

Seretse i Ruth wzięli więc ślub cywilny. Zaraz potem Seretse wrócił do Afryki i – mimo intryg stryja – przekonał starszyznę Bamangwatów, aby uznała w nim wodza i przyjęła jego białą żonę.

Wygnaniec prezydentem

Wtedy do akcji wkroczyły rządy Wielkiej Brytanii i Południowej Afryki.

W RPA wprowadzano właśnie ustrój rasowej segregacji (apartheid) i jej rządzący nie życzyli sobie, aby tuż za miedzą afrykański wódz plemienny żył z białą żoną. Londyn ugiął się pod presją białych władz z RPA, której surowców Wielka Brytania potrzebowała, żeby stanąć na nogi po wojnie. Nie mogąc jednak zapobiec mezaliansowi, Londyn postanowił nie dopuścić przynajmniej do tego, aby mieszane małżeństwo zamieszkało w Beczuanlalandzie – w 1951 r. brytyjski rząd skazał Seretse i Ruth na wygnanie do Anglii.

W brytyjskiej stolicy stali się sławni. Gazety rozpisywały się o ich „love story”, o przeszkodach i krzywdzie, jakie ich spotkały.

W 1953 r. w Londynie przyszło na świat ich drugie dziecko i zarazem pierworodny syn – Ian, dzisiejszy prezydent Botswany (państwo Khama dochowali się czworga dzieci: najstarszej córki ­Jackie, Iana i dwóch młodszych bliźniaków, Tshekediego i Anthony’ego). Dopiero po pięciu latach i kilku proszalnych wizytach starszyzny Bamangwatów u brytyjskiej królowej Seretsemu i Ruth pozwolono wrócić do Afryki.

Seretse zrzekł się tytułu wodzowskiego, który przyniósł mu tyle kłopotów, zajął się za to polityką. A kiedy Brytyjczycy, porzucający posiadłości kolonialne w Afryce i Azji, postanowili obdarować niepodległością także Beczuanaland, wtedy młody Khama zgłosił się jako pretendent do władzy.

Pochodzenie, zdobyte za granicą wykształcenie i sława, jaką przyniosło mu małżeństwo z białą kobietą, sprawiły, że w wyborach w 1965 r. Seretse Khama nie dał rywalom szans. Rok później został ogłoszony pierwszym prezydentem niepodległej Botswany, a brytyjska królowa nadała mu tytuł szlachecki.

Niedoceniona ziemia

Dostało mu się państwo tak marne, że śmiano się, iż w całej Afryce nie znajdzie się śmiałek, który zechce je wziąć we władanie. Niepodległa Botswana była wprawdzie dwa razy większa od obecnej Polski, ale składały się na nią głównie piaski pustyni Kalahari i bagna delty rzeki Okawango. Zamieszkiwało ją wtedy niewiele ponad ćwierć miliona Tswanów (stanowili większość ludności) oraz Sothów i Szonów.

Tutejsza ziemia nie tylko rodziła kiepsko, ale nie kryła – jak sądzono – żadnych skarbów. Nie było tu nic. Kilka kilometrów bitej drogi, trzy szkoły, kawałek linii kolejowej i niewielka stacja kolejowa w Gaborone – kilkunastotysięcznej mieścinie, którą trzeba było ogłosić stolicą, bo Mafikeng, największe miasto Tswanów, leżało już po południowoafrykańskiej stronie granicy. W dniu swoich narodzin niepodległa Botswana uchodziła więc za jeden z najuboższych i najbardziej zacofanych krajów świata.

Wszystko to zmieniło się rok po ogłoszeniu niepodległości, gdy geologowie z południowoafrykańskiego koncernu De Beers odkryli tu złoża diamentów. Jedne z najbogatszych na świecie.

Bogactwa natury, diamenty, cenne metale czy ropa – odkrywane w młodych afrykańskich krajach – zamiast stać się ich błogosławieństwem, okazywały się zwykle przekleństwem. Zapewniając łatwy zarobek, uśmiercały wszystkie inne gałęzie gospodarki, ściągały wojny i korupcję, dobrych władców przemieniały w chciwych łotrów i krwiożerczych tyranów. Zamiast opływać w bogactwa, Angola, Gabon, Nigeria czy Kongo-Kinszasa/Zair stały się satrapiami, których skarby zagarniali przywódcy, ich krewni i przyjaciele.

Botswana jako jedyna, a przynajmniej jako jedna z nielicznych, uniknęła przekleństwa nadmiaru. A diamenty okazały się jej prawdziwymi przyjaciółmi. Szczęście miała też do przywódców, którzy jako nieliczni w Afryce uważali władzę za służbę, a nie trofeum.

Zdrowy chłopski rozsądek

Seretse Khama – pierwszy prezydent – zyski ze sprzedaży drogocennych kamieni kazał zamykać w państwowym skarbcu. Botswana, która szybko wyrosła na największego producenta diamentów na świecie (dopiero niedawno, bo trzy lata temu wyprzedziła ją Rosja), dobiła korzystnego targu z koncernem De Beers, dzieląc się z nim zyskami po połowie, a do tego ściągając z niego 25-procentowy podatek.

Zadanie strzeżenia diamentowego bogactwa w państwowym skarbcu otrzymywali kolejni ministrowie finansów, którzy – tak się złożyło – najpierw awansowali na wiceprezydentów, aby po ustąpieniu prezydenta zająć jego miejsce. I tak, po śmierci Seretsego Khamy w 1980 r. zastąpił go były minister skarbu Ketumile Masire. A gdy ten złożył urząd w 1998 r., jego miejsce zajął dawny minister finansów Festus Mogae. Tradycja została złamana dopiero w 2008 r., gdy Mogae oddał władzę Ianowi Khamie, który wcześniej zajmował się wojskiem.

Zdrowy rozsądek, przezorność i cierpliwość botswańskich przywódców tłumaczono czasem ich wiejskim pochodzeniem, wychowaniem w przywiązaniu do tradycji, porządku i spokoju, niechęcią do rewolucji i obcych nowinek.

Tak czy inaczej – Seretse Khama, Masire i Mogae starali się, jak mogli, aby zarobione na diamentach pieniądze odkładać, a nie wydawać na pałace dla siebie czy podwyżki płac dla poddanych. W rezultacie w 50. rocznicę niepodległości Botswana zaliczana była już do krajów średnio zamożnych (jej statystyczny obywatel był zamożniejszy od statystycznego mieszkańca RPA), a jej gospodarka rozwijała się w takim tempie, że kroku dorównywały jej tylko azjatyckie tygrysy.

Sposób na spokojne rządy

Nie znaczy to, że wszyscy mieszkańcy Botswany z żebraków stali się bogaczami. Jedna trzecia ludności wciąż klepie biedę, a co czwarty nie może znaleźć pracy. Pod koniec XX stulecia botswańska gospodarka zwolniła, a na początku nowego wieku – wyhamowała.


Czytaj także: Strona świata - reportaże i analizy Wojciecha Jagielskiego w specjalnym serwisie "TP"


Jednak gdy Afryka zaciągała długi, Botswana odkładała do skarbca zarobione pieniądze, kilkanaście miliardów dolarów. Sięgano po nie tylko po to, by sfinansować kolejne inwestycje, z których korzyść mieli wszyscy, a nie, jak gdzie indziej, wyłącznie uprzywilejowani.

Diamenty szły na powszechną i bezpłatną naukę w szkołach podstawowych i średnich, na dopłaty do studiów, na bezpłatną opiekę zdrowotną i weterynarię, na budowę dróg, nawożenie i nawadnianie pól i pastwisk, na szpitale, urzędy pocztowe, nowe linie telefoniczne i elektryczne. W rezultacie w niepiśmiennym kiedyś kraju zlikwidowano analfabetyzm, a dzięki rozdawanym za darmo lekom antywirusowym opanowano epidemię AIDS, która w latach 90. XX w. groziła zagładą całej ludności – nosicielami wirusa była prawie połowa mieszkańców, a średnia długość życia spadła poniżej 30 lat.

Od pół wieku Botswana niezmiennie plasuje się też w piątce najmniej skorumpowanych (według Transparency International) i najlepiej zarządzanych (według Fundacji Mo Ibrahima) państw w Afryce, a Międzynarodowy Fundusz Walutowy chwali dyscyplinę finansową i wypłacalność jej rządów.

Botswana uniknęła też powszechnej swego czasu w Afryce mody na jedno­partyjne dyktatury, a opozycję dopuszczano do regularnie rozpisywanych wyborów. Prezydent Ketumile Masire znalazł sposób, jak zapewnić Partii Demokratycznej długie i spokojne rządy: wymyślił, aby wybierany przez parlamentarną większość prezydent ustępował na rok, a nawet na półtora roku przed upływem przysługującej mu drugiej kadencji (nominalnie pięcioletniej) i przekazywał władzę zastępcy. W ten sposób do nowych wyborów stawałby urzędujący szef państwa, z którego panowaniem poddani zdążyliby się już pogodzić.

Generał na ciężkie czasy

Oszczędzając pieniądze, Masire nie wydawał ich nawet na wojsko. Dopiero w 1977 r. kazał utworzyć kilkutysięczną armię. Na zastępcę jej dowódcy wyznaczył 24-letniego brygadiera Iana Khamę – pierwo­rodnego syna pierwszego prezydenta kraju.

Kiedy 30 lat później rządząca partia wyznaczała Iana Khamę na wiceprezydenta, a potem nowego prezydenta, wielu kręciło nosami, że nie jest to najlepszy pomysł. Mówiono, że przywykły do wydawania rozkazów generał porucznik będzie rządził jak wojskowy dyktator. Ale elita rządząca przekonywała, że Botswana potrzebuje właśnie kogoś takiego jak Ian Khama: energicznego, z pomysłem na przyszłość.

Jako syn ojca niepodległości Ian Khama dawał też nadzieję na ponowne zjednoczenie rodaków wokół przywódcy, na przezwyciężenie rosnącej niecierpliwości młodych i spadającej popularności rządzącej partii oraz rozsadzających ją podziałów frakcyjnych. Uznano, że to właśnie generał porucznik, a nie minister skarbu potrzebny jest na trudny czas.

Bo po latach tłustych w kraju nadeszły lata chude. A w każdym razie chudsze. Wraz z początkiem kryzysu w światowej gospodarce w 2008 r. w Botswanie nastała pierwsza w jej dziejach recesja. Zaczęły też bardzo spadać ceny diamentów. Aby temu zaradzić, koncerny górnicze zmniejszały wydobycie, zamykały kopalnie, zwalniały robotników. Uzależniona od diamentowych zysków Botswana znalazła się w pułapce. Gospodarka przestała się rozwijać, rosło bezrobocie – zwłaszcza wśród młodych, o których wykształcenie tak dbały władze. Na dodatek dotkliwa susza przygnała chłopów i pasterzy z wiosek do miast, zwiększając jeszcze rywalizację o miejsca pracy.

Jakby tego było mało, ekonomiści wyliczyli, że diamentów wystarczy Botswanie na 30-40 lat, a potem się po prostu skończą. Niby wiadomo to od dawna, ale jak dotąd niewiele w tej sprawie robiono, poza słowami o konieczności szukania nowych źródeł dochodów.

Ian Khama miał temu wszystkiemu zaradzić, wstrząsnąć krajem i jego mieszkańcami, wyrwać ich z letargu oraz z diamentowej pułapki.

Afrykański Chuck Norris

Życie potwierdziło obawy sceptyków widzących w Khamie dyktatora. Ledwie złożył prezydencką przysięgę, zapowiedział, że hasłem jego rządów będzie dyscyplina.

Na początek podwyższył o jedną trzecią ceny napojów alkoholowych i skrócił godziny otwarcia barów. Zaraz potem wyrzucił z partii i rządu dygnitarzy, którzy się z nim nie zgadzali. Do parlamentu prawie nie zaglądał, nie występował w telewizji, nie udzielał wywiadów. „Wiem, że nazywają mnie dyktatorem” – tłumaczył dobrotliwie zagranicznym dziennikarzom. „A ja jedynie nie potrafię znieść lenistwa ani fuszerki”.

Szukając nowych źródeł dochodów państwa, postawił na rolnictwo i turystykę, parki narodowe Chobe i Moremi, gdzie żyją najliczniejsze na świecie stada słoni. Naraził się zachodnim obrońcom przyrody, bo – zarzucając kłusownictwo Buszmenom – wypędził ich z rezerwatów na pustyni Kalahari. A pozwalając zagranicznym wycieczkom zwiedzać deltę Okawango łodziami motorowymi, które wyparły niewygodne dłubanki mokoro, przyczynił się do zdewastowania tamtejszego środowiska naturalnego.

Nie znosił sprzeciwu i nie przyznawał się do błędów. Botswańscy dziennikarze narzekali – w prywatnych rozmowach – że Khama zachowuje się jak filmowi bohaterowie odgrywani przez Chucka Norrisa. W pojedynkę chciał wygrywać wszystkie wojny, rozwiązywać wszystkie problemy, być jedynym sprawiedliwym. „Cóż, jest żołnierzem i działa jak żołnierz” – powiedział o nim kiedyś Dithapelo Keorapetse, wykładowca z Uniwersytetu Botswany w Gaborone. „Polityki nie cierpi, a wszelką dyskusję uważa za stratę czasu”.

Ufając jedynie najwierniejszym zausznikom, uczynił ich niechcący udzielnymi panami na botswańskich włościach. Bracia bliźniacy Tshekedi i Anthony dorabiali się na rządowych zamówieniach zbrojeniowych, a Tshekediego prezydent próbował uczynić nawet swoim zastępcą (wtedy ten jeden, jedyny chyba raz ugiął się wobec protestów partyjnych towarzyszy i posłów). Kuzyn Ramadeluka Seretse został ministrem obrony, bezpieczeństwa i sprawiedliwości, a przyjaciel z dzieciństwa Issac Kgosi – wszechwładnym i złowrogim szefem wywiadu i tajnej policji.

Prezydent oddaje władzę

Surowe rządy generała porucznika i sobiepaństwo jego zauszników sprawiły, że w ostatnich wyborach w 2014 r. rządząca od zawsze Partia Demokratyczna po raz pierwszy nie zdobyła nawet połowy głosów. Zachowała władzę tylko z powodu podziałów wśród opozycji. Ta wyciągnęła wnioski – i do następnej elekcji w 2019 r. zamierza pójść już razem. Przeciwko niej stanie nowy prezydent Mokgweetsi Masisi, któremu 1 kwietnia tego roku – na półtora roku przed terminem, zgodnie z dotychczasowym obyczajem – Ian Khama przekazuje władzę.

„Sądzę, że chciał jak najlepiej” – powiedział o nim Sidney Pilane, jeden z jego dawnych partyjnych rywali do władzy. „To dobry człowiek i szczerze przejmuje się tym, jak żyją jego poddani. Ale jednocześnie chce wszystko kontrolować, ma na tym punkcie obsesję. A stanowisko prezydenta, jakie mu powierzyliśmy, daje mu absolutną niemal władzę. Jeśli więc mówią o nim, że jest dyktatorem, to samiśmy go nim zrobili”.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2018