Ksiądz z partią

Pisałem już na tych łamach, jak ­bardzo dało mi do myślenia zdanie rzucone w rozmowie przez będącego dla mnie wielką inspiracją księdza. „Jeśli dziś do Episkopatu Polski zawitałby na chwilę Pan Jezus, z kim chciałby najpierw zjeść obiad?

19.06.2017

Czyta się kilka minut

Może z ks. abp. Wielgusem? On zawsze szedł najpierw do tych, którzy źle się mają...”.

Przyznam, że zastosowanie Ewangelii tak wprost, bez plemiennych i politycznych filtrów – po prostu mnie zatkało. Bo jak to? Czyż Pan Jezus nie jest niczym prezydent albo biskup, których chroni się przed kontaktem z jednostkami o skazach na CV, aby nie przepłoszyć płochliwych niczym pensjonarka wyborców, nie zgorszyć subtelnego jak wiosenny pąk ludu? Czyż spotkanie z Wielkim nie jest substytutem orderu, jego uścisk dłoni – nagrodą?

Z Ewangelii wynika, że Syn Boży prowadził inną politykę zarządzania swoimi relacjami tudzież kalendarzem. Do tego stopnia inną, że ówcześni prawi i pobożni wyzywali Go od żarłoków i pijaków, widzieli w Nim odstępcę nałogowo spędzającego czas w gronie prostytutek i kolaborantów. Dlaczego tam chodził, a jego relacje z uważającym się za wzór patriotyzmu i świętości establishmentem zawsze były trudne? Bo u ludzi skupionych na pielęgnowaniu moralnej mocy – Bóg nie ma czego szukać.

Ludzie na zakręcie, ci, którzy wiedzą, co to znaczy, gdy ziemia odjedzie człowiekowi spod nóg – tylko oni mogą w pełni doświadczyć tego, czego doświadczył Piotr, który całą noc łowił na próżno, by chwilę później, na jedno słowo Jezusa, od nadmiaru ryb porwać swoje sieci.

Dlatego też – choć na szczęście to nie ja odpowiadam za agendę Pana – ośmielę się twierdzić, że jednym z pierwszych księży w kolejce do specjalnej audiencji u Zbawcy mógłby dziś być obok mojego chorego na raka byłego proboszcza, abp. Wielgusa, ks. Lemańskiego, byłego księdza Międlara (oczywiście, o ile temu nie przeszkadzałoby spotkanie z Żydem), również ksiądz Kazimierz Sowa.

Lubię go, jest moim kolegą, pracowaliśmy razem w religia.tv. Tak, mnie też drażniła jego namiętna i publicznie przeżywana miłość do PO i do polityki w ogóle, którą zdawał się „jarać” tak, jak inni motoryzacją czy bieganiem maratonów. Ksiądz też człowiek i poglądy polityczne mieć może, ale powinien je zachować dla siebie. Albo zmienić pracę. Bo sorry, ale robotę wybrał taką, że reprezentuje Chrystusa, który w politykę uwikłać się nie dał. Ma ludzi lepić ze sobą, a nie na siebie szczuć (na czym polityka, jaką znamy, polega).

Nie mam pojęcia, dlaczego Kazek tak robił. Dlatego, że widział, iż robią tak liczni inni nosiciele koloratek czy piusek, bez obciachu obnoszący się z gimnazjalnym afektem do PiS-u? Jak oni – wierzył, że w ten sposób służy Polsce? Chciał przez to stworzyć wrażenie, że Kościół nie jest przybudówką jednej tylko partii? Nie jestem jego powiernikiem – nie wiem. Jedno wiem na pewno: słyszałem go wiele razy z ambony i tej nigdy nie skalał polityką. Znam jego księżowską robotę, znam ludzi, którym pomógł wyprostować powikłane relacje z Bogiem i Kościołem: chrzcił, przygotowywał dzieci do komunii, udzielał ślubów, towarzyszył w odchodzeniu. Mógł to robić, bo dla wielu polityków, biznesmenów czy dziennikarzy był jedynym księdzem, jakiego znali i z którym nie bali się rozmawiać. Że brylował na VIP-owskich imprezach? Jasne, że brylował. Ciekawe jednak, że mu tego nie wypominano, gdy – na prośbę kardynałów, biskupów, księży (sióstr zakonnych nie wyłączając) – dziesiątki razy dyskretnie załatwiał im przy okazji rzeczy nie do załatwienia: kontakty w instytucjach, darowizny na zbożne dzieła. Aż do czasu, gdy polityczni przeciwnicy ustrzelili go metodą o ubeckiej proweniencji: nielegalnie podsłuchanymi prywatnymi rozmowami. I podniosło się larum odgrywane najgłośniej przez tych, którym z ust płynie przecież wyłącznie czysta Ewangelia, którzy w życiu nie dowaliliby przeciwnikowi, przy stole są tytanami ascezy, a na dźwięk przekleństwa cięższego niż „motyla noga!” zalewają się pąsem. Chór świętych dziewic rzucił się, by sądzić ladacznicę.

Nie chce mi się wdawać w kwestie, dlaczego jeden ksiądz może publicznie strofować ministrów i obracać milionami państwowych złotych, a drugi stoi teraz w obliczu poważnych służbowych konsekwencji. Nie chce mi się, bo jestem przekonany, że odczytywanie tej historii w banalnym, politycznym kluczu po raz kolejny pozbawi nas (i uczestników, i świadków) szansy na wyjście z zaklętego bajora bieżączki, na pójście dalej.

Ja wziąłem z niej trzy morały. Pierwszy: Ewangelia wcale retorycznie nie przesadza, przestrzegając, że to, o czym mówimy w ukryciu, trąbić będą na dachach. Fajnie jest więc również poza mównicą i amboną starać się być najlepszą dostępną wersją samego siebie. Morał drugi: zawsze, gdy masz ochotę kogoś sądzić, zacznij od siebie. A gdy się z miejsca przekonasz, jak pięknie potrafisz usprawiedliwiać swoje motywacje, dotrze do ciebie, że inni mają tak samo. Wreszcie morał trzeci, najważniejszy: Kościół to miejsce, w którym spotyka się słabość człowieka z mocą Boga. Nie odwrotnie. Kościół, który kumulowaniem znaczenia politycznego, majątku czy innego prestiżu próbuje pokryć deficyty udzielanych mu łask, który próbuje coś wypracować, zasłużyć się, zostać zapamiętanym – wyginie. Przetrwa Kościół, który zdaje sobie sprawę, że jego jedyną misją jest dostarczać Bożą (nie swoją) moc w miejsca dręczone przez słabość. Nie prowadzić więzień dla grzeszników, lecz uparcie wyzwalać: karmić głodnych, ubierać nagich, przyjmować uchodźców, a ludzi, którzy zaplątali się w głupoty – cierpliwie (nie tylko batem, ale i obiadem, tą jakże niedocenianą metodą ewangelizacji) z nich wyplątywać.

Ksiądz biorący ślub z partią zostanie wdowcem po następnych wyborach. Kościół politykujący to już naprawdę historyczny artefakt. Nie trzeba być mistrzem spostrzegawczości, by widzieć, do jakiego Kościoła lgną ludzie w wieku XXI: ich przekonują nie wzniosłe słowa i masowe obchody, lecz: karmienie, ogrzewanie, opatrywanie, goszczenie, rezygnacja z prawa do (słusznej) satysfakcji – słowem: poświęcenie. Wracamy do czasów apostolskich, gdy pierwsi uczniowie nie dysponowali innymi niż oni sami środkami do dowiedzenia światu, że Jezus żyje. Jezus – a nie Wielka Polska, Unia Europejska, Grzegorz, Donald, Beata, Andrzej czy Jarosław. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2017