Ksiądz od brzdąca

Pytany o cudowne uzdrowienia, mówił: „Pal licho, że komuś odrosła wątroba. Przecież każdy i tak skończy w trumnie. O wiele ważniejsze jest przeżyć życie z sensem”.

07.01.2019

Czyta się kilka minut

Biskup Tadeusz Pieronek, 2016 r. / MATEUSZ SKWARCZEK / AGENCJA GAZETA
Biskup Tadeusz Pieronek, 2016 r. / MATEUSZ SKWARCZEK / AGENCJA GAZETA

Nie był błyskotliwym erudytą jak Życiński. Nie nawiązywał serdecznego kontaktu tak łatwo jak Chrapek. Nie głosił poruszających homilii jak Pietraszko. Nie był zręcznym mediatorem jak Gocłowski. Nie emanował duchowością jak Macharski.

A jednak po śmierci biskupa Tadeusza Pieronka wielu ludzi odczuwa stratę, którą polskiemu Kościołowi trudno będzie wypełnić. Na czym polegał jego fenomen?

Bez wątpliwości

Pochodził z pokolenia ludzi o żelaznym charakterze, doświadczonych przez los i historię. Klasyczny genotyp górala spod Żywca. Takie też były jego wiara i język: szczere, twarde i nieoheblowane.

Miał ośmioro rodzeństwa. Jesienią 1940 r. tuż przed wysiedleniem rodziny przez Niemców z rodzinnych Radziechów ojciec zdołał wysłać Tadeusza razem z bratem do wuja – proboszcza w Kętach. Stamtąd widać było smolisty dym i czuło się słodkawy zapach ciał palonych w krematoriach Auschwitz-Birkenau. Rodzina Pieronków połączyła się ponownie dopiero po wkroczeniu Sowietów. Po kilku latach rozłąki siostry mówiły do 11-letniego Tadeusza per „wujku”.

Księdzem chciał być od brzdąca. Nigdy się nie zakochał i nie miał poważniejszych wątpliwości w wierze. Bez rozdzierających serce wahań, ale i bez mistycznych uniesień duszy po maturze poszedł do krakowskiego seminarium.

Był rok 1951. Szczyt stalinizmu, gdy nikt nie zakładał koloratki w nadziei na dostatnie życie na plebanii czy karierę „w fioletach”. Teologię studiował jeszcze w murach UJ, ale po trzech latach komuniści wyrzucili kleryków z uczelni. Sam Pieronek miał aż trzy razy wylecieć z seminarium – za przewinienia tak ciężkie jak nadmuchanie i wystrzał celofanową torbą podczas odczytywania żywotów świętych męczenników, podpalenie włosów kolegi przy pomocy słońca i szkła powiększającego oraz ściągnięcie sutanny do gry w piłkę.

Samo życie

Jeszcze przed święceniami wezwał go na rozmowę bp Franciszek Jop. Trwała trzy minuty i zaważyła na jego dalszym życiu.

Hierarcha nie owijał w bawełnę: „Wiem, że interesujesz się historią, ale w archidiecezji potrzebujemy prawników”. Następnie poinformował kleryka, że jutro o świcie wsiądzie w pociąg i zapisze się na Wydział Prawa Kanonicznego KUL. Kiedy po latach pytałem, czy nie miał żalu do przełożonych – biskup Pieronek autentycznie się zdziwił: „Co miałem mówić? Powiedziałem, że dziękuję, że bardzo chętnie itd. Wziąłem pieniądze na bilet i pojechałem”.

Został znakomitym prawnikiem i profesorem, którego studenci cenili za łączenie teorii z przykładami wziętymi z życia. To już jednak zasługa jego późniejszych studiów w Rzymie. A przede wszystkim praktyk, które młodemu księdzu z doktoratem zapewniła Rota Rzymska, najwyższy trybunał Kościoła. Tam wgryzał się w konkretne causae matrimoniales – opowiadając potem o nieprawdopodobnych przypadkach, w które trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie napisało ich życie. Jak porwania narzeczonych na Sycylii bądź kazus, czy małżeństwo należy uznać za ważnie zawarte, skoro po ślubie okazało się, że kobieta ma sztuczną waginę. Albo miłość zainicjowana korespondencyjnie i zakończona ślubem z… mężczyzną podstawionym w miejsce faktycznego autora płomiennych epistoł.

Taki właśnie był: bliski życia i twardo stąpający po ziemi. Dlatego jego głos tak mocno odznaczał się na tle wypowiedzi części hierarchów Kościoła – oderwanych od realiów i uciekających w słodkie i kwieciste, ale puste i martwe formuły. Biskup Pieronek był żywym dowodem na to, że Kościół nie musi być formą dworskiego teatru. Że Kościół jest normalny.

„Trudno. Pójdziesz”

Nie upiększał rzeczywistości i nie pisał hagiograficznych legend. Przekonany był o świętości Karola Wojtyły (należał do grona bliskich współpracowników przyszłego papieża). Ale przyznawał, że pierwszego ich spotkania nie pamięta, i że jako kleryk nie był pod szczególnym wrażeniem profesora Wojtyły. Paradoksalnie ich relacje zintensyfikowały się dopiero poza Krakowem w trakcie Soboru Watykańskiego II. To z tamtego czasu pochodzą kapitalne fotografie, ukazujące abp. Wojtyłę często w prywatnych sytuacjach, które zrobił zapalony amator fotografii – ks. Tadeusz Pieronek. Podczas podróży metropolity krakowskiego do Włoch stał się jego nieformalnym sekretarzem.


Czytaj także: Ks. Adam Boniecki: Żegnaj, Tadeuszu


Do dziś krąży anegdota o bezskutecznych poszukiwaniach przez ks. Pieronka tradycyjnych krwistoczerwonych skarpetek dla abp. Wojtyły przed jego pierwszym kardynalskim konsystorzem. Nieraz dawał też o sobie znać Pieronkowy charakter. „Ja się do seminarium nie nadaję” – oświadczył, kiedy z woli metropolity miał zostać prefektem. W odpowiedzi usłyszał: „To trudno. Pójdziesz i będziesz się kłócił z rektorem”. Faktycznie nie była to długa ani udana przygoda, a nieustanne spory ks. Pieronka z rektorem rozbijały się o kwestie tak fundamentalne jak ilość papieru toaletowego w ubikacjach, cenzurowanie kleryckich kabaretów i zainstalowanie elektrycznych bojlerów w miejsce pieców na węgiel. O wiele lepszym pomysłem była jego nominacja na sekretarza zainaugurowanego w 1972 r. Duszpasterskiego Synodu Archidiecezji Krakowskiej, którego celem było upowszechnienie nauczania Soboru Watykańskiego II.

Jeszcze popularniejsza stała się historia rozkolportowana przez ks. Józefa Tischnera. Było to w latach 70. Namawiając kard. Wojtyłę do ostrzejszego działania w sporze między urzędem prymasowskim a Papieskim Wydziałem Teologicznym w Krakowie (późniejszą Papieską Akademią Teologiczną), ks. Pieronek nalegał: „Ksiądz Kardynał musi to zrobić”. Metropolita oponował: „Nie mogę”. „Ależ może Ksiądz Kardynał” – niestrudzenie naciskał ks. Pieronek, aż w końcu kard. Wojtyła zdjął z szyi pektorał i wypalił: „Masz i rządź”. Pytany po latach o to wydarzenie, bp Pieronek odpowiadał, że sytuacji wprawdzie nie pamięta, ale nie wyklucza.

Ani z nami, ani przeciw nam

Biskup Pieronek należał do szczególnego Wojtyłowego pokolenia w Kościele. To kategoria ludzi ukształtowanych przez papieża i łączących ogień z wodą: otwarcie na dialog ze światem z absolutną wiernością tradycyjnemu nauczaniu Kościoła. To dlatego nawet po jego śmierci publicyści mieli problem z zaszufladkowaniem biskupa: niby przedstawiciel Kościoła otwartego, ale co zrobić z jego ostrymi wypowiedziami o aborcji czy in vitro? Niby zdeklarowany krytyk upolitycznienia Kościoła, ale zarazem architekt konkordatu.

Czy nam się to podoba, czy nie – wraz z bp. Pieronkiem symbolicznie znika kolejny filar ustrojowego, społecznego i mentalnego konstruktu, jakim była III Rzeczpospolita. Był zwolennikiem państwa neutralnego światopoglądowo przy jednoczesnym tzw. przyjaznym rozdziale Kościoła od państwa z szerokim polem współpracy dla dobra wspólnego.

Oczywiście błędem byłoby widzieć w biskupie Pieronku wyłącznie człowieka środka i łagodnego kompromisu. Miał taką naturę, że zamiast dzielić włos na czworo – wolał za jednym zamachem przeciąć węzeł. I czasem ciął na ślepo. Ale potrafił szczerze przeprosić, co w naszym kraju zdaje się obyczajem prehistorycznym. Przeprosił i ks. Henryka Jankowskiego za słowa, że w jego przypadku potrzeba psychiatry, i lewicową polityk Izabelę Jarugę-Nowacką – po tym, gdy stwierdził, że to „feministyczny beton, który się nie zmieni nawet pod wpływem kwasu solnego”.

Siebie traktował z dystansem. Zdawał sobie sprawę z własnych ułomności. Mówił: „Staram się – choć nie zawsze się to udaje – atakować poglądy, a nie ludzi. Sam popełniam tyle błędów, że pewnie pójdę za nie smolić się do piekła, ale intencje mam dobre. Dlatego wolałbym słyszeć, że mówię głupoty, niż dowiadywać się, że sam jestem głupi”. Nieraz się zagalopował, ale nigdy o świecie i sobie samym nie myślał w kategoriach czarno-białych.

Żenująca dyskusja, która rozgorzała po jego śmierci – czy Tadeusza Pieronka przystoi oświeconemu człowiekowi wspominać z wdzięcznością – wiele mówi nie tyle o biskupie, ile o Polsce roku 2019. Ktokolwiek nie mieści się w plemiennym podziale; ktokolwiek nie jest w stu procentach z nami – od razu musi być przeciwko nam. Nie potrafimy pogodzić się z faktem, że w życiu każdego obok zasług czają się słabości. Obok słów mądrych i doniosłych wybrzmiewają też nieprzemyślane i bolesne.

Kto kala gniazdo

W Episkopacie uchodził za wolny elektron, biskupa bez ziemi i wolnego strzelca. Wprawdzie w 1992 r. został biskupem pomocniczym w Sosnowcu, ale nie zaangażował się w życie diecezjalne. Przez pięć lat na stanowisku sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski wprowadził nową jakość w kontaktach z mediami. W czasach, gdy wielu biskupów już samą rozmowę z dziennikarzami uważało za wykluczoną – wypowiadał się często, soczyście i precyzyjnie. Nie dzielił redakcji na lepsze i gorsze.

Kiedy w 2004 r. oddałem biskupowi spisany i zredagowany wywiad rzekę, grubo ponad trzysta stron, po kilku dniach zadzwonił: „Niestety musimy się spotkać. Mam sporo poprawek”. Do jego mieszkania na Wawelu szedłem jak na ścięcie. W rozmowie sporo było mocnych fragmentów i oczami wyobraźni widziałem już typową kościelną autoryzację, która drzewo obcina do zapałki. Co gorsza – biskup już na wstępie zaczął się krygować, że tyle skreślił. Zmian było… pięć czy sześć. Kosmetycznych.

Najpotężniejsze echo wzbudził fragment, w którym opisywał, jak podczas obrad Episkopatu wytupuje się bądź buczy na niektórych biskupów. Podczas spotkania w Lublinie jeden z księży wstał i zapytał, wijąc się w grzecznościach, czy jednak bp Pieronek nie obawia się, że zostanie posądzony o kalanie własnego gniazda. Zapadła cisza. Tymczasem biskup ze spokojem zapytał: „Kto kala własne gniazdo: ci, którzy tupią – czy ja, który o tym mówię?”.


Czytaj także: Maciej Müller: Alfabet Pieronka


Za szczerość płacił wysoką cenę. Podczas obrad Episkopatu pod jego adresem regularnie padały oskarżenia, ale nikt publicznie nie występował w jego obronie. Powoli znikał z kolejnych eksponowanych stanowisk. Listy, w których nazywany był „heretykiem”, „zdrajcą” albo „żydowskim agentem” – palił w kominku, wypowiadając w myślach zdrowaśkę za anonimowego nadawcę. Kiedy spytałem, czy czasem to wszystko nie wydaje się zbyt ciężkie – odpowiedział: „Nie po to mnie zrobili biskupem, żebym się bał”.

I tego będzie szczególnie boleśnie brakowało. Jeżeli spojrzymy na kryzysy, które w ostatnich latach dotykały nasz Kościół – zawsze wśród przyczyn odnajdziemy lęk. Lęk przed prawdą, przed nazwaniem rzeczy po imieniu, przed przyznaniem się do błędu, przed zdecydowaną reakcją, przed narażeniem się pobożnym kabotynom albo przed wzięciem odpowiedzialności. Odwaga to w naszym Kościele cnota reglamentowana. Bez biskupa Pieronka stanie się towarem jeszcze rzadszym.

Nadzieja w niebie

W powodzi tekstów o nim umyka jedna, za to najważniejsza sprawa. Przez całe życie starał się o zbawienie. Porównywał się do młodzieńca z Ewangelii, który wprawdzie przestrzegał przykazań, ale nie potrafił sprzedać wszystkiego, co ma, i rozdać ubogim, żeby wolny iść za Jezusem. Z auto­ironią biskup dodawał, że jego przypadek wydaje się nawet poważniejszy, bo z przykazaniami też nie jest różowo.

Jednocześnie powtarzał: „Całym swym sercem ufam Bogu. Przecież Pan Bóg nie jest myśliwym, który chce ustrzelić człowieka, ale otwiera dla nas szeroko bramy. Dlaczego miałbym tam nie wejść?”.

Zbierał kawały, które krążyły na jego temat – wymyślane zarówno przez złośliwców, jak i przyjaciół. Czasem, jak na barwną postać przystało, biskupa Pieronka dopasowywano do istniejących już dykteryjek. Jeden z dowcipów warto na tych łamach przytoczyć raz jeszcze.

Pewnego dnia biskup, który przez lata sam sobie gotował, był bardzo chory. Zadzwonił do mnie i poprosił o przyniesienie zakupów. Drzwi otworzył blady jak ściana, z oczami błyszczącymi gorączką. Ale już na progu zawołał: „Słyszał pan najnowszy kawał o mnie? No więc umarłem i poszedłem do nieba…”.

…brama się uchyla, św. Piotr wystawia głowę i pyta: „Kto tam?”. „Jestem biskup Pieronek i przyszedłem do nieba”. „Biskupów tu nie przyjmujemy”. Brama z hukiem się zatrzaskuje, biskup obraca się i chce wracać, skąd przyszedł. Ale św. Piotr znowu się wychyla: „Zaraz, zaraz – jak?”. „Biskup Tadeusz Pieronek”. „Aaa… Pieronek… Właź, jaki tam z ciebie biskup!”.

Śmiał się z tych kawałów. Powtarzał, że pocieszające jest jedno: w większości akcja z jego udziałem rozgrywa się w niebie. Mówił to pół żartem, ale i pół serio. Z nadzieją. ©

AUTOR był dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, jest doradcą ds. mediów i dyrektorem kanału telewizyjnego Polsat Rodzina. W 2004 r. opublikował „Kościół bez znieczulenia” – wywiad rzekę z bp. Tadeuszem Pieronkiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 2/2019