Kryzys pamiętnikarstwa

Pamiątkarstwo sporo mówi o wyobrażeniu turysty, obowiązującym na danym terenie. Jeśli chcą ci sprzedać muszelki, uważają, że obudzili w tobie dziecko. Jeśli brylanty - że jesteś bogaty.

26.09.2011

Czyta się kilka minut

Co znaczy sprzedawanie biżuterii z wizerunkami pogańskich bóstw i wyposażenia średniowiecznego domostwa, wytwarzanych na oczach klienta w scenerii sprzed, na oko, XIV wieku? Na oko lub zgodnie z wiedzą historyczną, bo musi chodzić o świat sprzed Unii Polsko-Litewskiej.

W tym roku Wilno nie podobało mi się tak bardzo jak w zeszłym, pogoda nie dopisała, nie chciało mi się chodzić i odkrywać pojedynczych kamieni i kamienic, jeść cepelinów i pić kwasu. Nie mogłam kontemplować natury, zabytków, śladów, burzliwego nieba nad stolicą, ponieważ częściej niż kiedykolwiek czytałam prasowe doniesienia o kontrowersjach między naszymi krajami na tle traktowania mniejszości, więc krajobrazy zamieniały mi się przed oczami w znaki zapytania, a "W" na tablicy rejestracyjnej samochodu w "V" na kwitku strzeżonego parkingu. Po głowie chodziły mi jakieś obrazo-metafory: kończyna trzymająca się reszty ciała ścięgnami. Operują ją, oddzielają nerw po nerwie, ale coś trzyma. Mieszkam w Szczecinie, rozumiem więc, że z pamięcią miejsc należy obchodzić się ostrożnie. Rozumiem też jednak, że jest ona jak życie organiczne, nie daje się odciąć dekretem, jednym ruchem, jeśli pacjent ma przeżyć. Dekrety, swoją drogą, już mamy za sobą i właśnie mimo nich przeżyliśmy XX wiek - i Polacy, i Litwini, i inne narody Europy.

Pacjentem w tym przypadku jest wspólne, polsko-

-litewskie dziedzictwo, bez którego zapewne jakoś można się obyć i bez którego Europa jakoś może się obyć. W każdym razie opuściło mnie miłe poczucie swojskości, niemające w moim przypadku żadnych partykularnych podtekstów, bo ani moja rodzina nie pochodzi znad Wilii, ani ja nie odczuwam pilnej potrzeby dookreślania samej siebie w kategoriach narodowych. W Wilnie czułam się swojsko nie tyle z powodu Mickiewicza, Miłosza, Konwickiego i rozlicznych pamiątek przeszłości, ile z powodu niewielkiej, przyjaznej skali miasta oraz sposobu bycia ludzi na ulicach, w sklepach. Nie da się nie zauważyć, że o ile ludzie próbują się komunikować, używając każdego, choćby szczątkowego zasobu słów - polskiego, litewskiego, rosyjskiego, angielskiego - o tyle administratorzy przestrzeni miejskiej stawiają sprawę jasno: czytaj po naszemu. Czasem robią ustępstwo na rzecz angielszczyzny, z którą nienajlepiej sobie radzą polscy turyści. A tak się składa, że po stolicy chodzą głównie uczestnicy wycieczek z Polski, tabunów z bardziej zachodniego Zachodu nie widać, informacje po polsku są zaś rzadkie. Jeśli rzecz dotyczy wspólnej przeszłości, robi się cokolwiek groteskowo, by nie powiedzieć - rozrachunkowo. Chcesz Mickiewicza? Dowiedz się, jak to idzie po litewsku.

W Wilnie nie jest się po prostu turystą, trzeba jakoś sobie ułożyć relacje z przestrzenią wypełnioną polskimi śladami i z faktem, że nie są to ulubione pamiątki Litwinów. Przeciwnie: Litwini odwracają się za siebie, sięgają ręką głęboko, żeby pokazać - ale komu? - przedchrześcijański świat Bałtów. Pytam komu, bo sytuacja jest nieco kłopotliwa: Litwini pokazują turystom, że warto pominąć kilka wieków zabudowanych śladami aktywności Polaków, a turyści zwykle mówią po polsku, przybywają na Litwę szlakami sentymentów. W rezultacie więc Liwini pokazują przede wszystkim samym sobie. Co takiego? Na przykład pradawne obyczaje, rzemiosło, sztukę ludową.

Dużą popularnością cieszą się etnojarmarki, podczas których można wykonać sobie pamiątkową fotografię z głową w dybach, ukręcić garnek z gliny lub kupić wyroby tradycyjne. Jarmarki dobrze się komponują ze scenerią odbudowanych zamków, na przykład w Trokach. Całe to nawiązanie do historii, w której nie byłoby unii polsko-litewskiej, nade wszystko zaś nie byłoby XIX i XX wieku, ma swój urok, oczywiście. W końcu nad Wisłą też się tak bawimy, wszystkie te turnieje rycerskie, wioski prasłowiańskie itp. Ja tego nie rozumiem, nie lubię, więc może nie powinnam się wypowiadać, ale jednak... No więc całe to nawiązanie niejako ponad dostępną - materialnie i narracyjnie - przestrzenią, także nad głowami chodzących ulicami Starego Miasta uczestników wycieczek parafialnych, robi wrażenie jakiegoś gigantycznego produktu przemysłu pamiątkarskiego.

Zainteresowanie wszędobylskimi pamiątkami wydaje się nikłe. Sklepy i stragany są pustawe. Turyści zdecydowanie chętniej błądzą między stanowiskami etnoperformerów - i coś tam od nich w końcu kupią - niż między ladami w klasycznym sklepie. Jasne, nadal najwięcej znajdziemy matrioszek, zresztą made in China, i zapewne ci turyści, którzy przypadkowo nie są z Polski, dość swobodnie podchodzą do problemu pochodzenia tak zwanej "baby". W Wilnie widziałam jednak pewną wariację na jej temat. Może pozostałaby dla mnie niewidoczna, gdyby nie dwie Japonki, przyglądające się z dużym zainteresowaniem wystawie. W centrum jednej z wystaw stała tam baba z sankami, ubrana w litewski strój ludowy. Przypadła mi do gustu, była ? propos dość surowych zim w tym mieście, oryginalna i poniekąd praktyczna.

Czy nie są praktyczne wełniane rękawice, torebki z filcu, lniane szale? Może i są, ale jakoś nie wyobrażam sobie noszenia ich na co dzień. Pozornie użyteczne, nie pasują do XXI wieku. Ich zakup byłby typowym gestem turysty, szukającego przedmiotu, na którym będzie mógł oprzeć pamięć. Mimo wszystko jakoś bardziej rozumiem zakup matrioszki z sankami, bezużytecznej niejako z definicji, lecz nieudającej nic ponad to, czym jest: gadżetu na telewizor. Etnojarmark funkcjonuje jako całość. Być może nawet potrzebuje tła - zamku Giedymina.

Pamiątkarstwo jest w kryzysie. Od dawna narzekamy na jego globalizację, na niemożność znalezienia czegoś oryginalnego, niepowtarzalnego. Na metki made in China przylepiane do "tradycyjnych" wyrobów afrykańskich. Jarmarki próbują pokonać ten kryzys, oferując "autentyczne" przedmioty, hand made na oczach turystów. Bywają jednak nie tyle wyjściem z kryzysu, ile jego jaskrawym przejawem. Przekonują nas, że "tak było", tak się żyło, jadło, tańczyło, walczyło. Rozumiem, że reprint "Pana Tadeusza", czy, powiedzmy, małe popiersie Mickiewicza to nie są pamiątki, które chcieliby sprzedawać turystom z Zachodu Litwini. Czapka z gryzącej wełny naturalnej potrzebuje opowieści i wartości dodanej. Inscenizowanie przeszłości mające na celu kultywowanie głębokiej (bo płytka jest niepożądana) tradycji wydaje mi się dziwaczne. W tej sytuacji wolę matrioszkę z sankami, chociaż w Wilnie słyszy się, że konflikty między nami nie obywają się bez udziału Rosji, a matrioszka to jednak może być szpieg.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 8-9/2011