Krytyczna pochwała Ameryki

Pokazywany podczas festiwalu "Morderca we mnie" Winterbottoma czy "Synekdocha, Nowy Jork" Kaufmana to przykłady tego, jak żywotne i inspirujące potrafi być dzisiejsze kino amerykańskie.

26.10.2010

Czyta się kilka minut

Festiwal Filmu Amerykańskiego - już w samej tej nazwie czai się jakaś sprzeczność. W ponad stuletniej historii kina żadnej kinematografii nie udało się tak skutecznie zawładnąć świadomością i podświadomością zbiorową. To właśnie amerykańscy twórcy zbudowali gigantyczny przemysł, sprzedający w perfekcyjnie skrojonych opakowaniach nie tylko amerykańskie sny. Tymczasem festiwale filmowe tworzą zupełnie inny, bo całkowicie "antykonsumpcyjny" obieg kina. Widz nie jest w nim klientem, ale partnerem do rozmowy. Skąd więc w tej niszy kino amerykańskie, będące synonimem kina-produktu?

Ekipa festiwalu Era Nowe Horyzonty z Romanem Gutkiem i Urszulą Śniegowską na czele zorganizowała pierwszą edycję imprezy, która ma odkrywać dla nas tę mniej znaną twarz amerykańskiej kultury. Wrocławski multipleks, na co dzień wypełniony filmowym popcornem made in USA, tym razem zdominowany został przez zupełnie innego rodzaju strawę, choć również produkowaną za wielką wodą.

Tropem Cassavetesa

Kilka dni spędzonych na festiwalu uświadamia nie tylko ubóstwo naszego repertuaru kinowego, który mimo pozorów obfitości dostarcza zaledwie wycinek amerykańskiej oferty filmowej. Pokazuje też, jak w bocznych odnogach wielkiego przemysłu sprzedającego marzenia i wielkie igrzyska funkcjonuje cała grupa twórców, którzy operując niewielkimi budżetami i korzystając z niezależności od wielkich wytwórni tworzą kino wbrew obowiązującym formatom. To duchowi spadkobiercy Johna Cassavetesa, nieformalnego patrona tegorocznego wrocławskiego festiwalu. Twórca "Kobiety pod presją" czy "Zabójstwa chińskiego bukmachera" by móc kręcić filmy po swojemu, zastawiał własny dom, angażował rodzinę i znajomych, balansował na krawędzi ciągłego ryzyka, odzierając z konwencji nie tylko hollywoodzkie kino, ale i codzienne ludzkie zachowania, w których widz ze wstydem odnajdywał siebie. Prezentowani we Wrocławiu twórcy podążają także tropem wczesnego Stevena Soderbergha, Jima Jarmuscha, Gusa Van Santa, Darrena Aronofsky’ego czy braci Coen - dziś już twórców z powodzeniem działających w głównym nurcie kina, ale potrafiących przemycić doń niezależne, krytyczne myślenie, również o dzisiejszej Ameryce.

Zakończony przed kilkoma laty krótki flirt Hollywoodu z kinem niezależnym jeszcze bardziej spolaryzował dzisiejszą kinematografię USA. Wystarczy porównać codzienny repertuar multipleksu z programem festiwalu takiego jak wrocławski, by zobaczyć tę spektakularną przepaść. Wielkim wytwórniom najzwyczajniej przestało się opłacać lansowanie młodych buntowników, tym samym skazując ich na jeszcze większą niszowość. Twórcy o uznanych nazwiskach, jak Michael Winterbottom czy debiutujący za kamerą scenarzysta Charlie Kaufman, mają szanse na wyjście poza zgrzebny model produkcji i znalezienie dystrybutora. Pokazywany na festiwalu "Morderca we mnie" Winterbottoma czy "Synekdocha, Nowy Jork" Kaufmana to zresztą doskonałe przykłady tego, jak żywotne i inspirujące potrafi być dzisiejsze kino amerykańskie, które jak żadne inne potrafi nicować rodzimą mitologię i w niczym nie ustępuje najodważniejszym europejskim tytułom eksperymentującym z filmową narracją.

Gdzie jednak miejsce dla twórców stawiających swoje pierwsze kroki, dla tytułów takich jak "Greenberg" Noaha Baumbacha (nietuzinkowy portret "mężczyzny na skraju załamania nerwowego", który przegrał swój "amerykański sen" i teraz panicznie boi się być szczęśliwy), jak "Mebelki" 24-letniej Leny Dunham (o mieszkankach modnej nowojorskiej TriBeKi, których życie w swojej pokraczności i banalności ma bardzo niewiele wspólnego z "Seksem w wielkim mieście") czy "Dwie bramy snu" Alistaira Banksa Griffina (filmowa medytacja nad śmiercią i jej przynależnością do dwóch porządków: metafizyki i natury)? Takie filmy mają niewielkie szanse, by trafić do kin czy nawet na DVD, dlatego też na wrocławskim festiwalu wiele dyskutowano na temat alternatywnych modeli dzisiejszej dystrybucji, związanych z internetem czy VOD.

Hollywood i nisza

Do polskich kin trafi na pewno doceniony przez wrocławską publiczność "Do szpiku kości" Debry Granik, surowy, przesiąknięty niefotogeniczną, za to do szpiku prawdziwą grozą obraz amerykańskiej prowincji, dostrzeżony już także na festiwalu w Sundance. Bez względu na wybór narzędzi rozpowszechniania, problemem pozostaje sama świadomość istnienia tego rodzaju tytułów. Imprezy takie jak American Film Festival są właśnie po to, by pomóc nam je wyłuskać w zgiełku hollywoodzkiej reklamy i w gąszczu anonimowych propozycji niszowych.

Czy w przebiciu się skromnego tytułu może pomóc pojawienie się w czołówce nazwiska gwiazdy amerykańskiego kina? Wystarczy wspomnieć zaskakującą rolę znanego komika Bena Stillera w "Greenbergu" czy całkowicie bezinteresowny reżyserski wybryk Vincenta D’Onofrio, jakim jest utrzymane w estetyce campu "Nie wchodzić do lasu".

Niezależnie od odpowiedzi tego rodzaju związki hollywoodzko-niszowe przynoszą czasem bardzo ciekawy efekt i mają bardziej złożony charakter. W dokumencie "Nastoletni paparazzo" serialowy gwiazdor Adrian Grenier tropi z kamerą chłopca z dobrego domu, który obsesyjnie fotografuje hollywoodzkich celebrytów. Dochodzi do osobliwej zamiany ról: znany aktor zaczyna oglądać swoje targowisko próżności z drugiej strony obiektywu, podczas gdy mały paparazzo, zasmakowawszy popularności, zaczyna najzwyczajniej "gwiazdorzyć". Jeszcze inaczej mechanizmy kreowania sławy i jej wielopiętrowy system pokazuje znakomite "Wyjście przez sklep z pamiątkami" (w listopadzie w polskich kinach). Tajemniczy twórca street artu ukrywający się pod pseudonim Banksy kręci film o pasjonacie sztuki ulicznej, który rejestrując krytyczne prace Banksy’ego i jego kolegów, w pewnym momencie sam postanawia zostać artystą. I choć do końca w to nie wierzymy, niedawny właściciel ciucholandu rzeczywiście trafia ze swoimi obrzydliwie epigońskimi pracami do snobistycznych galerii.

Podszywając się pod dokument, Banksy ośmiesza dzisiejszy rynek sztuki, kreujący na siłę modne nazwiska, żerujący na ubogich "partyzantach" spoza głównego nurtu. Czyż jego film nie jest też ironicznym komentarzem do sytuacji amerykańskiego kina i podejrzanych często podziałów na zależne i niezależne...?

Dokumenty Moore’a

Dlatego porzuciwszy tego rodzaju etykietowanie, warto przyjrzeć się "amerykańskiemu kinu nieamerykańskiemu" po prostu przez pryzmat odmiennych, często skrajnie indywidualistycznych wrażliwości. Jakże różne Ameryki wówczas zobaczymy - choćby w filmach dokumentalnych Michaela Moore’a i Fredericka Wisemana, którzy stosują także zupełnie odmienne strategie dokumentalne. Moore w filmie "Kapitalizm, moja miłość" po raz kolejny bombarduje nas faktami, statystykami, cytatami, by wykazać, jak wielkim złem jest panujący w USA system ekonomiczny. Ucieka się do najróżniejszych prowokacji i happeningów, zagląda do gabinetów i zwykłych domów, mnoży teorie spiskowe - a wszystko po to, by obwieścić, że upadek cesarstwa amerykańskiego jest bliski. "Nie chcę żyć w takim kraju. I nie wyjadę" - tym ostatnim wypowiedzianym w filmie zdaniem niepoprawny populista nadaje ostateczny sens swojej filmowej partyzantce. Niezależnie od jego kontrowersyjnych metod i poglądów, każdy kraj powinien mieć swojego Michaela Moore’a, niezmordowanego mąciciela mętnej narodowej kadzi, natrętnego budziciela sumień.

Na przeciwległym biegunie stoi Wiseman, świadomie rezygnujący z wszelkiego efekciarstwa, weteran amerykańskiego kina dokumentalnego. W "Sali do boksu", czystym jak kryształ dokumencie obserwacyjnym, pokazuje na przykładzie osiedlowego klubu sportowego Amerykę, której daleko do spełnionej utopii, ale która okazuje się miejscem, gdzie mimo wszystko da się żyć, bo ufundowana została na silnych więzach społecznych. Przedstawiciele różnych ras, płci, grup wiekowych czy klas społecznych spotykają się na treningach bokserskich i Wiseman z pokorą, bez dorabiania ideologii, filmuje ich bezinteresowną pasję. Nikt tu nie chce zostać "wściekłym bykiem", udowadniać swojej przewagi, rzucać wyzwania zbrutalizowanej rzeczywistości. Na podstawie subtelnych sygnałów musimy sami dostrzec wartość ich morderczego wysiłku. I wartość samego filmu, który nie chce być ani pamfletem, ani pochwałą Ameryki, lecz jej obrazem odbitym niczym w przysłowiowej kropli wody.

***

Jeśli obok siebie tworzą tacy reżyserzy jak Moore i Wiseman, można być spokojnym o artystyczną przyszłość kina amerykańskiego. Festiwal wrocławski, pomimo swojej pierwszej, iście eksperymentalnej edycji i niewielkiego budżetu, zgromadził całkiem liczną publiczność (prawie 23 tysiące widzów w ciągu pięciu dni), pokazując tym samym, że kinematografia, która jak żadna inna na świecie myśli w kategoriach wielkich liczb, jednocześnie na swoich obrzeżach ma do zaoferowania więcej niż jakakolwiek inna.

American Film Festival, Wrocław 20-24 października 2010 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2010