Krym: dramat każdego dnia

Represje wobec Tatarów Krymskich są coraz ostrzejsze. Co jest ich celem? Czy Rosja chce wymusić „cichą deportację”? Czy chce sprowokować Tatarów, aby poniechali oporu pokojowego i sięgnęli po broń?

23.04.2018

Czyta się kilka minut

„Krymski Maraton”: zbieranie pieniędzy (możliwie najmniejszymi nominałami) na opłacenie kar, orzeczonych przez rosyjskie sądy. / KRYMSKA SOLIDARNOŚĆ
„Krymski Maraton”: zbieranie pieniędzy (możliwie najmniejszymi nominałami) na opłacenie kar, orzeczonych przez rosyjskie sądy. / KRYMSKA SOLIDARNOŚĆ

Faisal do dziś nie rozumie, dlaczego funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa przyszli po niego i po jego synów. Przecież nie zrobili nic, czym złamaliby rosyjskie prawo. Chcieli żyć spokojnie, prowadząc firmę handlową, która dawała im utrzymanie. Nie udało się.

A przecież tam, na Krymie, Faisal nie angażował się w politykę ani w żadne publiczne aktywności. Inaczej niż sąsiedzi-Tatarzy (on jest muzułmaninem, ale nie Tatarem). Nie chciał. Nie po tym, jak przesiedział wcześniej w Rosji pięć lat za – jak powie dziś jego przyjaciel, występujący tu w roli pośrednika – zaangażowanie w islamski ruch religijny, które sąd uznał za ekstremizm. Pojechał wtedy do Rosji jako gastarbeiter – i tak się wtedy skończyło.

Gdy wyszedł na wolność, już wiele lat temu, osiadł na Ukrainie: na Krymie, bo tam była wspólnota muzułmańska. Sądził, że tu będzie spokojnie. Tylko tego chciał. Minął już półmetek życia. Sprowadził na Krym rodzinę z Azji Środkowej (prosi, by nie podawać nazwy kraju). Kupili dom, zaczęli nowe życie.

Opowieść Faisala

Nadajmy mu takie imię: Faisal. Prosił, aby nie podawać prawdziwego. Bo choć wraz z rodziną są już poza Krymem – uciekli przez zieloną granicę – to Faisal nadal się boi. Ludzie z FSB postawili sprawę jasno: zabiją – jego albo synów – jeśli opowie komuś o tym, co ich spotkało.

Jednak chce opowiedzieć. Tylko nie chciałby się spotykać: woli mówić przez pośrednika.

Nie można więc zweryfikować jego historii, spojrzeć na niego, skonfrontować – choćby z tym, co mieliby do powiedzenia jego synowie. Można uwierzyć albo nie.

Opowiada, że wzięli ich tak, jak teraz na Krymie zabiera ludzi FSB: bez wyjaśnień, w niepewności. Po prostu: wygarnęli z domu i zawieźli na bezpiekę. Tam, jak twierdzi, nic od niego nie chcieli. Tylko bili. Tak – powiedzmy – tradycyjnie. Za to trzech synów potraktowali gorzej. Metalowy pręt włożony do odbytu, podłączone kable, puszczony prąd.

Dlaczego to robili? Nie powiedzieli. Może synowie zapłacili za to, że on, Faisal, nie chciał być konfidentem FSB? Werbowali go jeszcze w 2014 r., zaraz po aneksji. Miał donosić na Tatarów. Może uznali go za łatwy cel: nie-Tatar, więc (mogli sądzić) bez oparcia w środowisku. Ale odmówił. A więc spóźniona zemsta? Czy wstęp do kolejnej próby werbunku?

„Zielonka”

W każdym razie jego i dwóch synów puścili szybko, po kilkunastu godzinach. I znowu: w taki sposób, jak to teraz często bywa na Krymie, bez wyjaśnień, bez oskarżenia. „Idźcie” – powiedzieli. Natomiast trzeci syn spędził na FSB miesiąc. Faisal mówi, że teraz jest on wrakiem człowieka: nie może spać, ma lęki, często płacze.

Tak opowiada Faisal przez swojego przyjaciela-pośrednika. Chce o tym mówić – choć ludzie z FSB zagrozili im wtedy śmiercią. I zakazali opuszczania Krymu.

Uciekli sposobem, który na Półwyspie Krymskim ma już własne określenie: „zielonka”. Wygląda to tak: płacisz człowiekowi z FSB lub ze straży granicznej, a on przeprowadza cię przez zieloną granicę – i oddaje w ręce ukraińskich pograniczników. Gdy oni zdecydowali się na „zielonkę”, cena za dorosłego wynosiła 800 dolarów.

Historię Faisala, o aresztowaniu i torturach, usłyszałem już kilka miesięcy temu. Bo po tym, jak go zwolnili, Faisal zaryzykował i zwierzył się paru przyjaciołom. Uznał, że tak będzie bezpieczniej. Prosił tylko, by o tym nie mówić publicznie, dopóki nie opuszczą Krymu.

Dziś cała rodzina mieszka gdzieś na centralnej Ukrainie.

Historia Renata

Także Renat Parałamow do dziś nie wie, dlaczego w tamten wrześniowy poranek 2017 r. funkcjonariusze FSB przyszli akurat po niego. Gdyby przeanalizować to, co działo się z Renatem potem – w ciągu kilkudziesięciu godzin – przychodzą do głowy różne wyjaśnienia.

Parałamow to jego prawdziwe nazwisko. Już wtedy, jesienią 2017 r., jego historia stała się znana na Krymie i na całej Ukrainie (na Zachód się nie przebiła).

Zresztą, być może, o to właśnie chodziło: aby stała się znana, aby budziła strach w społeczności tatarskiej. Bo skoro coś takiego mogło przytrafić się Renatowi – ojcu czworga dzieci, człowiekowi spokojnemu, muzułmaninowi umiarkowanemu, z zawodu programiście komputerowemu, którego jedyne publiczne zaangażowanie polegało na tym, że był moderatorem grupy religijnej w internecie (grupy niezwiązanej z żadną partią czy ruchem i niezajmującej się polityką, lecz tylko sprawami religijnymi) – to znaczy, że przytrafić może się każdemu.

Wtedy, podczas przesłuchania na FSB w Symferopolu, Renat się załamał. Podpisał przyznanie się do licznych win (choć ich nie popełnił) i wziął udział w tzw. eksperymencie śledczym, nagranym przez FSB. Podczas niego wskazał miejsce, gdzie miały być ukryte materiały wybuchowe (aby mógł je wskazać na wizji, najpierw został poinstruowany).

Renat nie od razu podpisał. Wcześniej wytrzymał dużo: bicie, upokorzenia. Nawet tortury prądem. Załamał się dopiero, gdy funkcjonariusze FSB oświadczyli mu, że skoro nie współpracuje, to – cytat – „będziemy cię gwałcić”. Tak twierdzi Renat.

– Wytrzymałbym bicie, ale tego bym nie zniósł – powiedział później znajomemu.

Dwie opcje

Tymczasem nic tego nie zapowiadało, gdy ludzie z FSB przyszli do jego domu w Niżniegorsku (to wieś, właściwie przysiółek) 13 września 2017 r., o szóstej rano. Nie mieli masek ani długiej broni, nie zrobili blokady wokół domu, nie rzucili ich na podłogę.

Renat, rocznik 1986 (urodził się na wygnaniu w Kazachstanie, dokąd po deportacji w 1944 r. trafiła z Krymu jego rodzina), wspominał potem, w rozmowie z ukraińskim radiem Hromadske, że zrobili tylko pobieżną rewizję, jakby nie spodziewali się nic znaleźć. Wręcz bagatelizowali sprawę. „Zabrali sprzęt: tablet, mój telefon, notebook żony. Powiedzieli mi: pojedziemy na najbliższy posterunek, tam zrobimy analizę zawartości sprzętu i będziesz wolny”. Nawet go nie skuli.

Gdy więc pod dom zbiegli się sąsiedzi, kilkadziesiąt osób, Renat wyszedł do nich, aby uspokoić ich, że nic strasznego się nie dzieje (na Krymie to typowe: gdy przychodzi FSB, zwykle zbiegają się sąsiedzi, by wesprzeć aresztowanego i jego rodzinę).

Wsadzili go do auta. Renat zauważył, że nie jadą na lokalny posterunek, ale w przeciwną stronę. Zapytał, o co chodzi. Usłyszał: „Wyciągaj ręce”. Skuli go na plecach. Na głowę wciągnęli worek. W kajdankach i worku miał spędzić półtorej doby (za wyjątkiem chwil, gdy go filmowali, podczas tzw. eksperymentu śledczego).

Zaczęli zadawać pytania. Odparł, że chce adwokata. „Podszedł do mnie jeden i mówi: ja twój adwokat – i zaczął bić. Raz, drugi. Potem mówi: chcesz adwokata – będę przychodzić”.

Powiedzieli, że ma dwie opcje: „Albo od razu zrobisz to, co chcemy, i będziesz zdrowy. Albo stracisz zdrowie, a i tak zrobisz to, co chcemy”.

Biały kamień z prawej

Renat wspominał, że dodatkowo okleili mu taśmą ręce i nogi. Położyli twarzą do ziemi. Odkryli pośladki, podpięli, włączyli prąd. Krzyczał, rzucał się. Przytrzymali. Znów puścili prąd (późniejsza obdukcja potwierdziła oparzenia jak po użyciu prądu). Wymiotował, tracił świadomość, przytomniał. Dostał jakieś zastrzyki. Zostawili go. Czuł, jak ból pulsuje w ciele. Wrócili, znów bili. Przyszła lekarka, obejrzała go. Znów włączali prąd. Przerwa i od nowa.

Renat: „Zacząłem się modlić w duchu. Zobojętniałem. Przestałem nawet krzyczeć”.

Wtedy poczuł, że wlewają mu coś do odbytu. Coś galaretowatego, może żel? Usłyszał: „A teraz będziemy cię gwałcić. Wsadzimy ci do tyłka rurkę, przez nią pręt i tym prętem będziemy cię gwałcić”. Renatowi język odmawiał posłuszeństwa. Wyksztusił, że wszystko podpisze.

Podpisał więc zeznanie, że wie o schowku, w którym od 2014 r. miały być ukryte materiały wybuchowe (schowek miał się znajdować w lesie koło wsi Dwurzecze). Podpisał też zeznanie, że jest członkiem islamskiego ruchu ekstremistycznego, przeszedł szkolenia i działał w internecie na rzecz tego ruchu, administrując stronami, rekrutując zwolenników itd. Nic z tego nie było prawdą.

Następnego dnia odbył się „eksperyment śledczy”: ekipa FSB zawiozła Renata do lasu. Zdjęli worek z głowy, kajdanki chyba też. Ustawili kamerę. Usłyszał: ­„­20-25 metrów w prawo, po prawej stronie będzie leżał biały kamień – na niego pokażesz”. Zrobił, co kazali.

Potem go puścili. Oddali komputery, telefon, dokumenty – i zostawili przy drodze, obok przystanku autobusowego. Nie został aresztowany. Dlaczego? Tego nie wie ani on, ani tatarscy adwokaci i działacze, którzy – gdy opowiedział, co go spotkało – złożyli formalną skargę na działania FSB (skarga nic nie dała, jak zwykle).

Okrucieństwo niezwyczajne

Sprawa Parałamowa odbiła się echem na Krymie i wśród diaspory: tych kilkudziesięciu tysięcy Tatarów, którzy po marcu 2014 r. opuścili Krym i rozproszyli się po całej Ukrainie, od Chersonia po Lwów. Stała się – obok sprawy Serwera Karametowa (o niej za chwilę) – punktem zwrotnym dla sposobu, w jaki Tatarzy oceniają taktykę Rosjan wobec ich społeczności.

Od momentu aneksji w 2014 r. miałby to bowiem być pierwszy przypadek takiej niezwyczajnej brutalności. Niezwyczajnej, czyli takiej, która może uderzyć w każdego, niezależnie, czy ofiara angażuje się w jakiekolwiek publiczne działania.

Owszem, wcześniej Rosjanie też bili i torturowali. Czasem zabijali: w pierwszych miesiącach po aneksji zginęło kilkunastu działaczy krymskotatarskich (z rąk nieznanych do dziś sprawców). Kolejnych kilkunastu zaginęło bez wieści. Jak np. Erwin Ibrahimow, członek Medżlisu (tatarskiego samorządu, dziś zakazanego: rosyjskie władze uznały Medżlis za organizację ekstremistyczną). Ibrahimow występował na wiecach, mówił, że Krym to część Ukrainy. W 2015 r. kamera przemysłowa uchwyciła scenę, jak zamaskowani ludzie zatrzymują go i pakują do busa. Odtąd ślad po nim zaginął.

Ale przy całej brutalności i okrucieństwie – zwykle był powód. Zazwyczaj ofiara była aktywistą. Tymczasem w przypadku Parałamowa okrucieństwo wydawało się przypadkowe: uderzyło w kogoś, kto nie występował przeciw Rosji i nie kwestionował, że Krym to jej część.

Renat Parałamow opuścił już Krym, mieszka w Kijowie.

Serwer-aga wyszedł na plac

Za to Serwer Karametow nie zamierza wyjeżdżać z Krymu ani zaprzestać działalności. Deklaruje, że będzie ją kontynuować do końca. To brzmi patetycznie. Ale w jego przypadku to raczej stwierdzenie faktu: Karametow ma 77 lat i zaawansowaną chorobę Parkinsona.

Miał trzy lata, gdy w 1944 r. został deportowany z Krymu – wraz z rodziną i całym narodem, ukaranym zbiorowo za to, że część Tatarów Krymskich podjęła współpracę z III Rzeszą (jak wiele narodów Związku Sowieckiego widząc w Niemcach – przynajmniej początkowo – szansę na życie znośniejsze niż pod rządami Stalina).

Jego rodzina trafiła do Uzbekistanu. Powrót na Krym, możliwy od końca lat 80., w jego przypadku oznaczał społeczną degradację: tam inżynier mechanik, tu pracował w kołchozie jak traktorzysta i pastuch. Bo na wracających z wygnania nikt nie czekał z otwartymi ramionami, musieli zaczynać na nowo. Po 1991 r. nie pieściła się z nimi niepodległa Ukraina. Tak to czuli.

Działaczem społeczności krymsko­tatarskiej Serwer-aga (tak, z szacunku, nazywają go rodacy) został jeszcze w czasach sowieckich. Po 1991 r. należał do tych weteranów, którzy dbali o pamięć, korzenie i tradycję narodu. Każdego 18 maja – w rocznicę deportacji z 1944 r. – przychodził na demonstracje i upamiętnienia. Zawsze z flagą tatarską w ręku. Także po aneksji, gdy niezależne obchody zostały zakazane.

To była jego decyzja, świadomy wybór, gdy sierpniowego dnia 2017 r. Serwer-aga wyszedł z domu w Starym Krymie (10-tysięcznym mieście na wschodzie półwyspu) i wsiadł do busa do Symferopola. Wymknął się, nie mówiąc nic dzieciom i wnukom (nie chciał ich denerwować). Tego dnia w Symferopolu odbywał się proces Achtema Czyjgoza (wiceprzewodniczącego Medżlisu, został on aresztowany jeszcze na początku 2015 r.; wkrótce potem, we wrześniu 2017 r., sąd miał skazać go na osiem lat kolonii karnej, ale pod koniec października on oraz sądzony z nim Ilmi Umerow, też lider tatarski, zostali zwolnieni i deportowani do Turcji).

Karametow nie zamierzał łamać prawa – to rosyjskie dopuszcza tzw. protesty jedno­osobowe. Postanowił wykorzystać tę możliwość. W pojedynkę stanął na placu przed sądem w Symferopolu. Trzymał papierowy plakat z napisem: „Putinie, nasze dzieci to nie terroryści!”.

„Tatarzy Krymscy to nie terroryści, zostawcie nasze dzieci w spokoju”: protest przed komisariatem policji na Krymie, koniec 2017 r. / KRYMSKA SOLIDARNOŚĆ

W imieniu naszych dzieci

To, co działo się potem, można obejrzeć w internecie – w związku z procesem wokół sądu zebrało się sporo ludzi; niektórzy filmowali. Na filmie z zatrzymania Karametowa widać, jak policjanci dyskutują z nim. Wzburzony 76-latek twierdzi, że nie łamie prawa i wolno mu protestować w pojedynkę. Gdy prowadzą go do auta, pod ręce, kołysze się na boki, jakby miał się przewrócić (jego adwokat powie potem, że Serwer z nerwów nie zażył rano lekarstw).

Karametow trafił do aresztu. Został oskarżony o zorganizowanie demonstracji i stawianie oporu władzy – bo nie podążał sprawnie za policjantami. Sąd wydał wyrok: 10 dni aresztu administracyjnego i grzywna, w wysokości 10 tys. rubli (dziś równowartość 500 zł, wtedy było to więcej – rubel był mocniejszy). Adwokat poprosił, by areszt zamienić na wyższą grzywnę, z racji wieku i choroby. Sąd nie zgodził się, Karametow odsiedział całą karę.

Wyrok ten, a bardziej może nawet fakt, że do pojedynczej celi trafił 76-letni ciężko chory weteran ich ruchu narodowego, wywołał wśród Tatarów poruszenie, by nie rzec – szok.

I miał swój dalszy ciąg. Bo gdy stało się jasne, że Karametow odsiedzi swoje, kolejnych siedmiu starych mężczyzn z Symferopola wyszło na plac. Stanęli w pewnym oddaleniu od siebie – tak, aby potem mogli argumentować, że były to „protesty jednoosobowe” – na placu przed sądem, który skazał Serwera. Trzymali identyczne plakaty: „Nasze dzieci to nie terroryści!”. Niektórzy nakleili zdjęcia: twarze Tatarów, którzy siedzą z dłuższymi wyrokami lub w aresztach śledczych: za „terroryzm”, „działalność antypaństwową”, „ekstremizm”. Kilkadziesiąt twarzy.

To był protest starców. W imię solidarności z Serwerem, ale także w imieniu ich dzieci i wnuków. Jakby uważali, że jeśli już ktoś ma iść za kraty, to lepiej oni, starzy.

I poszli. Przynajmniej niektórzy. Rosyjskie władze chyba nie były pewne, jak reagować na protest starców i jak go zakwalifikować. W końcu zarzucono im, że naruszyli teren sądu. Ale czy chodnik to także teren sądu? Gdzie się on zaczyna? Pytany przez adwokatów, sąd nie umiał tego określić. Ale grzywny zasądził. A wobec niektórych z tej siódemki również areszt.

Krymski maraton

Potem na place i ulice zaczęli wychodzić kolejni Tatarzy, w Symferopolu, a także w innych miastach i miasteczkach, właściwie na całym Półwyspie. Niektórzy stawali też przy drogach. Z podobnymi plakatami: „Tatarzy Krymscy to nie terroryści – oddajcie ojców dzieciom, zostawcie nas w spokoju”. Wszyscy, rzecz jasna, w formule „protestu jednoosobowego”.

W kolejnych tygodniach i miesiącach do aresztów trafiały więc co chwila kolejne grupy demonstrantów. Byli sądzeni – czasem po kilkudziesięciu w ciągu jednego dnia. Skazywano ich na areszty (klasyka: 10 dni) i grzywny, zwykle po 10-15 tys. rubli (choć bywały też dużo wyższe).

W realiach Półwyspu Krymskiego osądzenie i skazanie tak bardzo wielu ludzi oznaczało, że niemal każdy z Tatarów albo znał osobiście kogoś ze skazanych, albo kogoś z ich krewnych czy przynajmniej znajomych. Odebrali to jako uderzenie w całą społeczność.

Odpowiedzieli sposobem, który zyskał już swą nazwę: „Krymski Maraton”. I trwa do dziś, permanentnie. Polega na zbieraniu pieniędzy na opłacenie kar – najpierw tych z lata 2017 r., a potem kolejnych.

Bo nie ma tygodnia, by kogoś nie skazano. Zwykle wedle podobnego modus operandi: na krótki areszt (kilkanaście dni) oraz grzywnę, zazwyczaj w wysokości kilkunastu tysięcy rubli (jak na krymskie warunki to sporo). Chociaż nie ma reguły – rekordziści mieli do zapłacenia grzywny nawet w wysokości 150 tys. rubli (dziś równowartość ok. 7500 zł).

Jednak nie jest to zrzutka zwyczajna: chodzi o to, by datki przekazywać możliwie najmniejszymi nominałami: monetami. Aby spłacić potem jedną grzywnę, do kancelarii sądowej przybywa więc grupa ludzi z wiaderkami lub reklamówkami. W nich – kilogramy monet. Pracownicy sądu muszą je przyjąć i liczyć.

Najchętniej zbierane są monety o nominale 10 rubli z edycji okolicznościowej. Te, które Rosja wprowadziła do obiegu, aby uczcić aneksję Krymu. Na monecie widnieje zarys półwyspu i data: 18 marca 2014 r. – tego dnia Władimir Putin podpisał na Kremlu dokument o wcieleniu Krymu do Federacji Rosyjskiej.

Jak wygląda taka zbiórka, można obejrzeć na licznych nagraniach. Weźmy pierwszą z brzegu: przeprowadzoną we wrześniu 2017 r. w Bachczysaraju (to dawna stolica chanów krymskich). Miejscowa działaczka tatarska musiała zapłacić wyjątkowo rekordową grzywnę – aż 300 tys. rubli (ok. 15 tys. zł). Na nagraniu widać rzędy wiaderek i reklamówek – musiały pomieścić 30 tys. okolicznościowych dziesięciorublówek.

Taka to forma cywilnego oporu.

„Maraton” trwa nie tylko na Krymie. Od czasu do czasu organizowany jest na całej Ukrainie i za granicą, np. w Turcji (gdzie żyje duża społeczność krymskotatarska: sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi).

Np. w ostatniej dekadzie stycznia stoiska informacyjne „Maratonu” stanęły w wielu miastach Ukrainy, od Chersonia i Odessy przez Kijów po Lwów (rzecz jasna, poza Krymem zbierane są zwykłe datki, nie na kilogramy).

„Maraton” przypomina, że rosyjska agresja przeciw Ukrainie to nie tylko Donbas, gdzie ciągle trwa wojna (nawet jeśli jest to teraz, jak ktoś to ujął, „wojna o niskiej intensywności”, to jednak z licznymi ofiarami – rzędu kilkuset zabitych i tysiąca kilkuset rannych rocznie).

Tatarzy w różnych miejscach Krymu, koniec 2017 – pocz. 2018 r. Na plakatach: „Muzułmanie to nie terroryści”, „Zwróćcie dzieciom ich ojców”, „Wolność dla więźniów politycznych”, „Zaprzestańcie represji przeciwko Tatarom Krymskim”/ KRYMSKA SOLIDARNOŚĆ

Opór, ale pokojowy

Przesadą byłoby powiedzieć, że wśród Tatarów Krymskich wszyscy wszystkich znają. Ale jest to społeczność niewielka – i zwarta, trzymająca się razem.

Półwysep Krymski zajmuje teren wielkości województwa lubelskiego, a Tatarów jest tam 250-300 tys. lub nieco więcej (to ok. 15 proc. ludności Krymu, gdzie nieco ponad połowa to Rosjanie). Ćwierć miliona – to tyle, ile liczy np. Częstochowa.

Precyzyjniej: ćwierć miliona było ich w 2001 r. (tylu zadeklarowało się w spisie). Odtąd populacja wzrosła, bo tatarskie rodziny są liczne. Odliczyć trzeba jednak tych, którzy uciekli po 2014 r. (szacunki wahają się od piętnastu do parudziesięciu tysięcy). W każdym razie w tej społeczności, na półwyspie i emigracji, szybko trafi się na krewnych, przyjaciół, znajomych.

Siłę więzi rodzinnych wzmacnia religia: spora część Tatarów to muzułmanie głęboko wierzący. Choć liczni są ci, którzy islam interpretują liberalnie (co manifestuje się np. tak, że kobieta nie nosi chusty), tendencja jest wyraźna: od lat na popularności zyskiwał tu islam, który można nazwać integralnym, tj. odwołującym się do korzeni religii i jej ścisłej wykładni. Przymiotnik „integralny” wydaje się adekwatny, bo równocześnie ten islam, w wydaniu muzułmanów z Krymu, jest religią wyjątkowo pokojową.

W tym miejscu można by zacząć dyskusję, na ile wynika to z interpretacji religii, a na ile z pamięci zbiorowej: z przeświadczenia, że w ich przypadku walka zbrojna (kiedyś przeciw Sowietom, dziś Rosji) była/jest beznadziejna. Pamięć o deportacji z 1944 r., o powrotach i budowaniu wszystkiego na nowo – to nadal trauma, w skali narodu.

To także kluczowe doświadczenie nie tylko dla pokolenia Karametowa, ale także dla ludzi dziś 30-letnich – ostatnich urodzonych jeszcze na wygnaniu. Być może to ono podpowiada, by na rosyjskie represje – jakkolwiek byłyby drastyczne i upokarzające – nie odpowiadać siłą. Żeby opór miał charakter tylko pokojowy, cywilny.

Kiedy Bóg zechce

Może również zbiorową pamięcią da się tłumaczyć ów szczególny sposób, w jaki rozsiani po Ukrainie tatarscy emigranci odpowiadają, gdy przybysz zada im rytualne pytanie: co myślą o przyszłości i perspektywie powrotu.

Zwykle usłyszymy wtedy najpierw, że bardzo tęsknią. Gdy pozna się ich bliżej, można też usłyszeć, że często śni im się Krym. Dewlet, który swoich starych rodziców nie widział od czterech lat, ma łzy w oczach, kiedy o nich mówi.

Jednak – doda zaraz Dewlet, ojciec czworga dzieci – trzeba być cierpliwym. Inszallah. W końcu po 1944 r. musiało minąć 45 lat, zanim wrócili na rodzinną ziemię. Choć więc dziś dla Dewleta i jego rodziny nie ma powrotu – dopóki rządzi Putin, a Rosja nie jest demokratyczna – to jednak kiedyś, kto wie, co może nastąpić... Przecież, inszallah, dziadkowie i rodzice Dewleta, w 1944 r. rzuceni do Azji Środkowej, też nie wiedzieli, jak długo potrwa ich wygnanie. Trzeba więc i dziś trwać, przechować kulturę, tradycję i język. Przekazać je dzieciom. One może wrócą.

Jeśli Bóg zechce. I jeśli Rosja bardzo się zmieni (bo nie ma pewności, że nawet ­Rosja demokratyczna oddałaby Krym).

Tak myśli Dewlet, mężczyzna 40-letni. Tak myślą ludzie 20-, 30-letni. Ale czy ci, którzy mają po kilka-kilkanaście lat i widzą, jak Rosjanie codziennie upokarzają ich ojców i dziadków – widzą lub słyszą od krewnych lub z mediów społecznościowych (gdzie krymskie dramaty dokumentowane są pilnie, dzień po dniu) – czy oni wykażą się cierpliwością i powściągliwością?

Nocne Tatarów rozmowy

To dziś być może najważniejsze pytanie.

Gdy rozmawia się z Tatarami – tymi, którzy opuścili Krym, ale utrzymują z nim kontakt, a dzień zaczynają od przejrzenia profilu „Krymska Solidarność” na Facebooku lub strony „Krymskie realia” (prowadzi ją Radio Swoboda) – można odnieść wrażenie, że właśnie ono jest coraz częściej przedmiotem dyskusji. Niepokoi.

Także Arsłan, Mohamed, Abdul i Halid (imiona zmienione) żyją dziś poza Krymem, gdzieś na Ukrainie.

Halid uważa, że od jakiegoś czasu Rosja stosuje na półwyspie nową taktykę, bardziej zróżnicowaną: – Na początku okupacji postępowali z prostacką brutalnością. Kilkudziesięciu naszych zginęło lub zaginęło, kilkudziesięciu dostało wysokie wyroki. Ale Rosjanie zobaczyli, że to niewiele daje. Przyjęli taktykę bardziej złożoną. Nadal są brutalni. Ale chyba uznali, że lepszym sposobem na rozbicie naszej wspólnoty nie będą wysokie wyroki, bo to ściąga uwagę zagranicy, lecz masowość mniejszych represji. Niezwracających tak uwagi zagranicy, ale dotkliwych, jak areszty, grzywny, zastraszanie. Nawet ten, kto krytykuje rosyjskie władze na portalach społecznościowych, trafia do grupy ryzyka.

Halid sądzi, że celem takiej taktyki jest nie tylko zastraszenie i kontrola, ale też coś, co on i jego znajomi nazywają już „cichą deportacją”: – Oni chcą, żeby aktywni Tatarzy opuścili Krym. Np. mój znajomy, działacz, wyjechał pół roku temu. Usłyszał, że FSB się nim interesuje, wolał nie czekać, aż podzieli los Parałamowa. Ale że na Krymie zostawił rodzinę, w międzyczasie kilka razy ją odwiedzał. Gdy jechał pierwszy raz, nie wiedział: wpuszczą go czy nie? Wpuścili. Na „granicy” spytali tylko, na jak długo jedzie. Odparł, że na dwa, trzy dni. Usłyszał: „OK, jedź”. Gdyby powiedział, że wraca na stałe, pewnie by go nie wpuścili. A tak przestał być problemem.

Ale „cicha deportacja” to tylko jedna z interpretacji.

Arsłan powie wprost to, co nurtuje nie tylko jego: – Może Rosjanie chcą sprowokować nas do zbrojnego oporu? Żeby potem mogli mówić, że Tatarzy to islamscy terroryści. Może chcą, żebyśmy zaczęli się bronić jak Czeczeńcy? Żebyśmy dali im pretekst do jeszcze większych represji. Ale my wiemy, że gdybyśmy stawili opór zbrojny, zrobilibyśmy tym prezent Rosji.

Również Abdul jest przekonany, że Rosjanie chcą sprowokować bunt. – Oni chcą, żeby Tatarzy Krymscy zrobili coś takiego, co będzie pretekstem do generalnej rozprawy – mówi. – Tak jak rozprawili się z Czeczenią po 1999 r. [w Moskwie wyleciało wtedy w powietrze kilka budynków mieszkalnych, za co Putin oskarżył Czeczenów; stało się to pretekstem do wojny – red.]

Zgadza się z tym Mohamed, trzydziestoparolatek: – Rosjanie chcieliby zrobić z nas ekstremistów, terrorystów. Ale u nas ludzie rozumni, pojmują to. Nadal nadstawiają drugi policzek.

– Mentalność naszego narodu krymskotatarskiego jest taka – dodaje Mohamed – że jeden stanie za drugiego. Rosjanie to wiedzą. Dlatego wymierzają masowo grzywny nawet za błahe sprawy. Np. mój znajomy pobiegł, by okazać wsparcie sąsiadowi, u którego była rewizja. FSB wszystko nagrywała i potem identyfikowała ludzi. Sąsiad dostał wezwanie do sądu i grzywnę. To działanie na postrach, żeby rozbić naszą solidarność.

Halid: – Wystarczy, żeby kilku naszych chłopaków nie wytrzymało i zrobiło coś głupiego. Putin mógłby wtedy twierdzić, że na Krymie Rosja walczy z terroryzmem.

Wedżije Kashka zakończyła życie

Brutalność, z jaką FSB potraktowała np. synów Faisala czy Renata Parałamowa, omija kobiety. Jeśli dotykają je represje, zwykle są to areszt i grzywna. Kobiety cierpią również jako żony, matki czy córki aresztowanych. Albo jako „straty uboczne”. Jak Wedżije Kashka: 82-letnia weteranka ruchu tatarskiego, dysydentka jeszcze za Sowietów. Przez niektórych zwana „krymską Matką Teresą”.

Wedżije Kashka umarła w listopadowy poranek 2017 r. Znalazła się w złym miejscu o złym czasie: w epicentrum akcji specnazu FSB. Nie była jej celem. Specnazowcy wkroczyli z impetem i całym sztafażem (jak rzucanie obecnych na ziemię), by aresztować jej przyjaciół. Wedżije zasłabła, FSB wezwała karetkę. Kobieta zmarła w drodze do szpitala.

Jej pogrzeb, z udziałem kilku tysięcy ludzi, zamienił się w manifestację. Żałobnicy wygwizdali kilku przybyłych tatarskich polityków współpracujących z Rosjanami.

Gdy na początku kwietnia na ulicach Kijowa zawisły billboardy – twarze Tatarów Krymskich, którzy siedzą aktualnie w więzieniach – były to wyłącznie zdjęcia mężczyzn. Można jednak wyobrazić sobie to, co w tej chwili wydaje się nie do pomyślenia. Bo jeśli na Kremlu rzeczywiście miałaby zapaść decyzja, aby sprowokować Tatarów, kobiety mogłyby stać się celem najbardziej obiecującym.

Ale tego może lepiej sobie nie wyobrażać.

Kwestia krymska

Dla Zachodu aneksja Krymu wydaje się już stanem trwałym. Owszem, Zachód ma nadal dość powodów, by jej nie uznawać. Ale w jego polityce wobec Rosji „kwestia krymska” sprowadza się do podtrzymywania sankcyjnego status quo (za aneksję Krymu i za Donbas) oraz do retoryki.

Jedno i drugie jest ważne, ale z punktu widzenia Tatarów Krymskich to za mało. Mają poczucie porzucenia, osamotnienia. Przez wszystkich: Zachód, Ukrainę, nawet Turcję. Kilka lat temu jej prezydent prezentował się jako patron Tatarów Krymskich, a dziś wraz z Putinem i Irańczykami dzielą między siebie Bliski Wschód.

Tymczasem świat jest inny niż kilka dekad temu. Wszystko dzieje się szybciej. Ludzie są mniej cierpliwi. Informacja przestała być dobrem reglamentowanym. Także na Krymie: kto chce wiedzieć, co się tam dzieje, nie ma z tym problemu. Dzięki streamingowi można być nawet świadkiem rewizji FSB w czasie rzeczywistym – jeśli komuś tam, w krymskiej wiosce, uda się włączyć w komórce opcję „transmisja na żywo” na facebookowym profilu.

Wiedza nie jest jednak wentylem bezpieczeństwa. Przeciwnie: wzmacnia poczucie bezradności, słabości i upokorzenia. Tymczasem takie emocje to podglebie dla radykalizacji. Tak podpowiadają doświadczenia z historii, z różnych miejsc świata.

Zachód nie ma narzędzi, by odebrać Rosji Krym. Ale może wprowadzić rosyjskie represje wobec Tatarów do swojej agendy: może naciskać, dopominać się, zastosować nowe sankcje wobec odpowiedzialnych za to, co się dzieje na Krymie.

Nawet jeśli nie zmusi tym Rosji do poniechania represji, Tatarzy zyskają świadomość, że ktoś się o nich upomina. Że nie spisano ich na straty. Że dla Zachodu kwestia krymska nie jest rozdziałem definitywnie zamkniętym.

Tylko tyle albo – w perspektywie różnych wyobrażalnych scenariuszy na najbliższe lata, a może dekady – aż tyle. ©℗

Autor dziękuje Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej za stypendium dziennikarskie, które umożliwiło mu podróże na Ukrainę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018