Krówka na trawce

Wojciech Bonowicz, poeta: Osoby z zespołem Downa są po prostu lepszymi ludźmi niż my, nieprzypadkowo mają o jeden chromosom więcej. Choć ich świat jest trudny – nie mogą spełnić wielu swoich marzeń. Nie mogą nawet za nimi gonić.

28.05.2018

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pierwsze spotkanie z pisarzem?

WOJCIECH BONOWICZ: To była pisarka, Mira Jaworczakowa. Przyjechała do naszej szkoły i podpisała mi książkę ,,Jacek, Wacek i Pankracek” – wielkie wrażenie. Potem były spotkania na wczasach pracowniczych, na które jeździłem z rodzicami. Zawsze był kaowiec, który zapraszał lokalne osobistości. W Zakopanem byłem np. na spotkaniu ze Stanisławem Marusarzem, który opowiadał swoje wojenne historie. Z kolei do mojej podstawówki przyjechał lotnik, który walczył w bitwie o Anglię, i pani, która była w armii Berlinga. Wojna była wtedy tematem wszechobecnym. Pamiętam taką scenę: jeszcze nie przeprowadziliśmy się do Krakowa, mieszkamy w Oświęcimiu, mogę mieć sześć lat, w telewizji leci dziennik. I słyszę nazwę: Oświęcim. No to biegnę do telewizora, ciesząc się, że zobaczę kolarzy jadących w Wyścigu Pokoju, a widzę stosy trupów – wstrząsające obrazy, które znamy wszyscy.

Sześć lat to stanowczo za wcześnie, by patrzeć na takie sceny.

Za wcześnie. Ale w naszym domu niczego się nie ukrywało. I zawsze były książki. Moi rodzice bardzo szanowali literaturę, zwłaszcza tata, z wykształcenia inżynier. Popatrz, tu jest półka z książkami poetów, na których się wychowałem: Tuwim, Staff, Gałczyński i ulubiony poeta taty – Broniewski. Na Broniewskim i Żeromskim dla taty kończyła się literatura, te późniejsze eksperymenty raczej go denerwowały. Najbardziej lubił wiersze, których tematem jest polski krajobraz.

Ojciec podsuwał Ci książki do czytania?

Sam szukałem. Biblioteka domowa nie była duża. Gdy mój starszy brat poszedł do szkoły, razem z nim odrabiałem lekcje i w ten sposób nauczyłem się czytać – miałem cztery lata. Zacząłem grzebać po półkach, czytałem, co mi wpadło w ręce. I szybko zaczęły mnie fascynować wiersze.

Jakie wiersze?

„Przygody koziołka Matołka”, chociaż nie miałem własnego egzemplarza. Podobało mi się, jak to jest zrymowane i że przez tyle stron można te historie wierszem opowiadać. A z „dorosłych” książek to pierwszy był Mickiewicz. Dwa grube tomy dzieł Mickiewicza to była jedna z najważniejszych lektur dzieciństwa. Ojciec czytał mi na głos „Ballady i romanse”. Rytm ballad zapadł w pamięć.

To wtedy napisałeś pierwszy wiersz?

Najpierw napisałem prozę. Z posklejanych karteczek zrobiłem książeczkę, właśnie gdy miałem cztery lata. To była opowieść o Winnetou. „Winnetou szedł lasem gęstym, aż napotkał lwa” – tak brzmiało pierwsze zdanie.

Dość szybko, już przy lekturze „Koziołka Matołka”, a potem wierszy Broniewskiego, zaczęło mnie fascynować to, co w poezji można zrobić z językiem. Prosta rzecz: setki tysięcy ludzi patrzą na Wisłę, ale tylko Broniewski umie opisać to tak, że czujesz napięcie między brzegiem a płynącą wodą, a także między tym, co widziane, i tym, co dzieje się w człowieku. Chciałem pisać jak Broniewski. Jako siedmio- czy ośmiolatek napisałem tomik wierszy wojennych – zainspirowany przez ,,Bagnet na broń”.

A potem, domyślam się, musiałeś jako dorosły poeta szlifować swoją frazę, by nie pisać językiem swoich mistrzów.

W Polsce sytuacja poetki czy poety jest bardzo trudna, gdyż wybitnych osobowości poetyckich mamy dużo. Jakikolwiek sposób poezjowania przyszedłby nam do głowy, to ktoś już w tym paśmie pracował.

Najmocniejszy jest język Różewicza, on ,,sczyścił” dużą część poezji – wydaje się, że po nim wielu rzeczy już po prostu nie wypada robić. Ale tych mocnych osobowości jest cała masa: Szymborska, Herbert, Miłosz, Białoszewski, Karpowicz, Miłobędzka... Jak znaleźć wśród nich swoje miejsce? Przychodzi mi do głowy Ron Padgett, amerykański poeta, który w jednym z wierszy powiada, że śmieszy go, kiedy słyszy, iż młody poeta odnalazł swój głos. To co – zgubił go wcześniej? Nie miał i dopiero musi znaleźć? Ja, mam nadzieję, nigdy go nie znajdę – pisze Padgett. I to myślenie jest mi bliskie. Jak ktoś szuka „własnej frazy” tylko po to, by wreszcie zabrzmieć oryginalnie, to nigdy tego nie osiągnie. Dlaczego? Bo będzie zawsze ustawiony na „nie” wobec innych.

Przecież zawsze tak było, że młodsi poeci byli nastawieni na „nie” do tych starszych.

Ale tylko jak pojawiają się wybitne jednostki, ten konflikt robi się twórczy. Przeważnie ma on drugorzędne znaczenie. Nie każda poetka czy poeta musi posługiwać się wyrazistym, łatwo rozpoznawalnym idiomem. W moim pokoleniu są dwie takie osobowości językowe: Marcin Świetlicki i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki.

A Ty?

Próbuję wchodzić w dialog z różnymi sposobami poetyckiego mówienia. Choć nie ukrywam, że bliżej mi do tych twórców, którzy lubią język bardziej kolokwialny – w tym sensie jestem dalej od Miłosza, a bliżej Różewicza.

Bo?

Bo tak się moje ucho nastroiło. To nawet widać po poetach, których tomiki wyciągałem z biblioteki ojca. Gałczyński i Broniewski byli bliżsi naturalnej płynności mowy. I jej szorstkości – śmiało sięgali do niższych rejestrów. Nie lubię, kiedy wiersz jest zbyt wysoko ustawiony. Kiedyś rozmawialiśmy z Krystyną Miłobędzką o czyjejś twórczości i ona mówi: „To bardzo dobre wiersze, ale – zbyt doskonałe”. Doskonałość niekoniecznie jest zaletą. Lepiej, kiedy wiersz jest pęknięty. Zostawia wtedy więcej miejsca czytelnikowi, który może go wypełnić swoimi doświadczeniami, swoją wyobraźnią.

Nigdy nie szukałem swojego poetyckiego głosu, tylko reagowałem na to, co mnie porusza.

Mówisz, że w Polsce trudno być poetą, ale jeszcze trudniej w samym Krakowie. Przechodząc przez Rynek, na pewno spotkasz jakiegoś uznanego poetę.

To są bajki dla przyjezdnych. Kraków widzę inaczej: jako miejsce wielośrodowiskowe, które cały czas się odmienia i odnawia, ma nowe dopływy. Latami grano tu punk rocka, są raperzy z Nowej Huty, są didżeje proponujący bardzo różną muzykę. Sprowadził się do Krakowa poeta Robert „Ryba” Rybicki i zaczął organizować ,,Open Mic”, czyli spotkania, gdzie każdy może stanąć przed mikrofonem i przeczytać, na co ma ochotę. Wcześniej sprowadził się Edward Pasewicz i zaczął prezentować wiersze – bynajmniej nie tylko swoje – w kontekście muzyki i teatru.

Poeci rozmawiają o swoich tomikach?

Ograniczają te rozmowy do krótkich komunikatów: „dobrze”, „niedobrze”. O sprawach warsztatowych prawie nie rozmawiamy, tym się różnimy od mechaników samochodowych. Jeśli poeci rozmawiają o literaturze, to chętniej o prozie.

Z czego żyją poeci?

Z innych zajęć. Z mojego pokolenia tylko jednoosobowa grupa w postaci Marcina Świetlickiego może powiedzieć, że utrzymuje się z poezji i działalności artystycznej. Reszta wykonuje rozmaite prace usługowe, pracuje na etatach, łapie jakieś fuchy. Ja utrzymuję się z zajęć dziennikarsko-redaktorskich.

Są jeszcze poetyckie nagrody. Nagroda im. Wisławy Szymborskiej, do której jesteś nominowany, to 100 tysięcy złotych. Do Nike też jesteś w tym roku nominowany – też 100 tysięcy złotych.

Nagrody to jest właściwie jedyny w Polsce sprawnie działający system stypendialny dla poetów. Przecież poeci w ogóle nie zarabiają. A ja, po nominacji do Nagrody Szymborskiej, znalazłem się w ciekawej sytuacji egzystencjalnej: po raz pierwszy jestem najstarszy wśród nominowanych, czyli przeszedłem do grupy senioratu. Na dodatek wśród piątki nominowanych jestem jedynym mężczyzną. Z tego powodu znajomi składają mi wyrazy współczucia, bo to niemożliwe – mówią – by w tym roku facet dostał nagrodę, na pewno trafi ona do kobiety.

Jak się czujesz w grupie senioratu?

Od roku biorę tabletki na nadciśnienie... Człowiek chciałby przedłużyć okres fazy wstępującej. A tu nagle okazuje się, że ona jest już przeszłością i na schodach za tobą stoi cała masa utalentowanych ludzi. Gdy się spojrzy na nominowane do Szymborskiej koleżanki – z wszystkimi znam się osobiście i, niestety, wszystkie bardzo lubię – to widać, jakie to ciekawe i wielostylistyczne towarzystwo.

W „Drugiej ręce”, Twoim nominowanym do obu nagród tomie, jest wiersz zaczynający się od wersu: ,,Poeci to krowy które przy pełni księżyca / mogą paść się na wielopoziomowych skrzyżowaniach / gdy ruch jest mały”.

Rozmawiamy we właściwym miejscu, by to skomentować: w mieszkaniu na Bronowicach, w którym się wychowywałem. Nieopodal jest skrzyżowanie, wprawdzie nie wielopoziomowe, ale duże, ze ślimakami, jeszcze w latach 80. pasły się tam krowy. I to jest bezpośrednie źródło tego poetyckiego obrazu: w drodze wyjątku czasem można wpuścić krówkę na trawkę, wokół której pędzą samochody.

Ta krówka na trawce z krążącymi wokół samochodami ma obrazować sytuację poety?

W świecie poeci mają dość wyraźnie wydzielone miejsca. Nie są to miejsca obserwowane przez tłumy, ale toleruje się jeszcze ich obecność. Uczciwie powiedziawszy, jak dostaję zaproszenia na spotkania autorskie, to zwykle nie w związku z moją twórczością poetycką, lecz o wiele częściej w związku z Tischnerem, którego biografię napisałem siedemnaście lat temu. O nim ludzie wciąż chcą słuchać.

Jaką opowieść chcą usłyszeć?

Tęsknią za jasną postacią. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jak Tischner wchodził do pokoju, to jakby się drzwi otwierały w człowieku. Drzwi się otwierały – i żyć się chciało. Każdy z nas nosi w sobie pragnienie, że przyjdzie taki ktoś, kto mu powie: „Słuchaj, cała ta twoja szamotanina ma sens”. Każdy chce to usłyszeć – czy to będzie poeta, czy gość, który ma budę z warzywami, polityk, który już nie wie, za czym głosuje, czy zdesperowana matka niepełnosprawnego dziecka...

W każdą niedzielę ksiądz mówi im o tym na kazaniu.

Ale nie każdy ksiądz ma w sobie autentyzm Tischnera. Jemu się po prostu wierzyło. A do tego był mistrzem słowa. Regularnie chodziłem na jego wykłady, które miał na polonistyce. I naprawdę był najlepszy, a wykładali wtedy przecież i Błoński, i Balbus, i Stróżewski, i wielu innych wybitnych.

O co pytają ludzie na tych spotkaniach?

Możesz się śmiać, ale najczęściej o to, jak żyć.

W ogóle nie jest mi do śmiechu, sama bym o to zapytała.

Kiedyś o. Marek Donaj, augustianin, który jako kapelan odwiedzał Tischnera w szpitalu, zagadnął go: „Księże profesorze, mam prowadzić rekolekcje, chciałbym dać temat »Jak żyć?«. Niech mi ksiądz profesor coś podpowie”. I Tischner wpisał mu do książki: „Nieważne jak, ważne z kim”.

Ludzie się śmieją, kiedy to cytuję. Ale to jest właściwie najgłębsza religijna odpowiedź, jakiej można udzielić.

Dla mnie ta odpowiedź jest głęboko ludzka.

Oczywiście. Bo jak się dobrze zastanowić, to w życiu jest właśnie tak: naprawdę ważne jest „z kim”, a „jak” przychodzi potem. W życiu publicznym jest wielu ludzi, którym z łatwością przychodzi mówienie o Bogu. Ale ja jakoś im nie dowierzam. Dużo ludzi ma światopogląd religijny, ale praktycznie są niewierzący. Dlaczego? Bo nigdy nie doświadczyli Boga w żywej relacji. Jak Go nie znajdziesz w spotkaniu z drugim, to Go nie znajdziesz w spotkaniu z katechizmem Kościoła katolickiego.

Manifestacja solidarności z Rodzicami Osób Niepełnosprawnych, Kraków, 21 maja 2018 r. / Fot. Jacek Taran

A Ty z jakimi ludźmi żyjesz?

Mam różne swoje kręgi. Najważniejsza jest rodzina – ta pierwsza, rodzice oraz brat, i ta, którą potem współtworzyłem, Diana, dzieci. Dalej jest krąg ludzi niepełnosprawnych, wspólnoty Wiara i Światło, ws której jestem od ponad 30 lat, przyjaciółki i przyjaciele, z którymi to robię. Właściwie to moja trzecia rodzina. A potem jest literatura, filozofia, dziennikarstwo. Te kręgi ciągle się zmieniają, przybywają nowe... Są takie chwile, kiedy najważniejszym dla mnie człowiekiem jest mój przyjaciel z zespołem Downa, a są takie, kiedy jest nim poetka czy poeta.

Powiem jeszcze coś o Tischnerze. Wiesz, dlaczego on budził taki podziw? Bo jako ksiądz tkwił w strukturze mocno uschematyzowanej, a równocześnie z niej wystawał.

Wystawał suwerennością myślenia?

Najciekawsze było w nim to napięcie między zakorzenieniem a niesłychaną wolnością ducha. Pamiętam, co na jego pogrzebie powiedział kard. Franciszek Macharski: „Tischner był skądś, a wielu z nas jest znikąd”. To było mocne. Przecież kardynał nie był znikąd! W Krakowie był bardzo znany, dobrze się weń wtopił. A jednak powiedział to z wyraźną zazdrością. Tischner to było drzewo, które miało korzeń w jednym miejscu, ale gałęzie rozrastały się swobodnie w różnych kierunkach. Za tym, myślę, tęsknimy.

Według mnie Twoje obywatelstwo świata bierze się z przyjaźni z niepełnosprawnymi.

W zeszłym roku zmarła moja mama, pogrzeb odbywał się na cmentarzu Batowickim. Sytuacja bardzo trudna – bo z jednej strony masz osobistą sprawę z mamą, pragniesz ją z miłością pożegnać, a z drugiej strony jest rodzina, krewni, przyjaciele, którzy przyszli i trzeba się nimi zająć. Emocje buzują. No i przyjechała na pogrzeb grupa osób niepełnosprawnych, m.in. moi przyjaciele z Radwanowic. Podchodzę do nich, by się przywitać, i Krzysiu, z którym znamy się od lat, mówi: „Bardzo panu współczuję, panie Zbigniewie”. No co byś zrobiła? Musiałem się uśmiechnąć. Krzysiu wie, jak mam na imię, ale prawdopodobnie był tak samo przejęty jak ja i tym „panem Zbigniewem” mnie rozbroił. A potem obserwowałem tych moich przyjaciół przy ołtarzu... Chciałbym, by we wszystkich kościołach byli tacy ministranci, jak moje chłopaki z zespołem Downa.

Tacy autentyczni?

Tak. Oni to mają we krwi, wrodzone – że nieważne „jak”, tylko „z kim”. Jak do mszy służy Rafał, który ma problemy z chodzeniem, to oni najpierw pomagają Rafałowi, a dopiero potem księdzu... To jest żywa Ewangelia, ci ludzie. Oni nie kalkulują, mają wymontowany ten ,,kalkulator”, który każdy z nas ma w głowie i oblicza na nim, jak się zachować, czy przytulić tego, kto płacze, czy może jeszcze poczekać...

Świat tych moich przyjaciół jest bardzo piękny i jednocześnie naznaczony cierpieniem. Większość z nich ma rodziny, przyjaciół, a i tak czują, że nie wszyscy cieszą się na ich widok. Najinteligentniejsi z nich mają świadomość odrzucenia. Nigdy nie zapomnę, jak jeden z moich przyjaciół powiedział: „Ja wiem, że ludzie chcieliby, żeby mnie nie było”.

Brakuje mi słów.

Dlatego nie wypowiadam się na temat aborcji, bo wiem, że dla moich niepełnosprawnych przyjaciół jest to sprawa, która bezpośrednio ich dotyczy. Moją jedyną odpowiedzią na pytanie o zmiany w prawie aborcyjnym jest to, co robię od 30 lat.

Oficjalnie zabierasz głos w innej sprawie: protestu rodziców dzieci niepełnosprawnych. Można było Cię usłyszeć 21 maja na krakowskim Rynku.

Ten protest przyniósł wiele dobrego. Wreszcie do dużo większej grupy ludzi dotarło, jak naprawdę wygląda sytuacja osób niepełnosprawnych, szczególnie niesamodzielnych, i ich rodzin. Większość z nas nie ma pojęcia, jaka to jest walka na co dzień – z samym sobą, własną psychiką, z otoczeniem, z urzędami, z innymi instytucjami. Ile trzeba znieść upokorzeń. Tkwię w tym od 30 lat jako wolontariusz, ale i tak wiele rzeczy nie przychodzi mi do głowy, zanim o nich nie usłyszę. Poznałem na proteście pana Krystiana, który przyjechał na wózku. Po wszystkim umówiliśmy się na wywiad. Proponuję: „Może zrobimy to przez internet, żeby było szybciej i precyzyjniej?”. Bo pan Krystian nie dość wyraźnie mówi. A on na to: „Wolałbym osobiście. Bo ja nosem piszę”.

No tak...

Podczas manifestacji poparcia mówiłem o tym, co pozytywne: że mimo wszystkich podziałów, jakie są w społeczeństwie, ta sprawa może nas zjednoczyć i, mam wrażenie, generalnie jednoczy. Oczywiście, ujawniają się różnice i polityczne, i środowiskowe, bo samo środowisko osób z niepełnosprawnościami nie jest jednorodne. Ale jednak większość chce, żeby wreszcie rozwiązać problemy tych ludzi całościowo, a nie ciągle ich zwodzić. Zaimponowało mi, że na manifestację w Krakowie przyszło dużo osób z zespołem Downa, choć niby nie o ich sprawy się tu walczy.

Po prostu czują się odpowiedzialni.

To, co mi się nie podoba, to próby dyskredytowania protestujących, zwłaszcza matek. Ludzie władzy powiedzieli wiele rzeczy okropnych. Kilka lat temu sami chodzili do strajkujących z kanapkami, dziś wyśmiewają posłów innych partii, że robią to samo. W sumie najbardziej poruszające słowa wyszły z ust Lecha Wałęsy, czego się nie spodziewałem. On rzadko bywa samokrytyczny, a tym razem powiedział: „Zaczynając ode mnie, myśmy zawiedli tych ludzi”. Najlepiej, żeby czynnych polityków w ogóle tam nie było. I żeby rząd powołał jakieś ponadpolityczne ciało, złożone ze specjalistów w poszczególnych dziedzinach, które by przygotowało projekt spójnego, efektywnego systemu wsparcia dla najsłabszych. Niestety, na to się nie zanosi.

Ale w ludziach, którzy się temu przyglądają, otwarły się szczeliny – przez które widać osoby z niepełnosprawnością lepiej niż dotąd.

Widać także rodziców ludzi z niepełnosprawnością.

Tak i dlatego nie dziwię się determinacji tych, którzy są w Sejmie. Podczas manifestacji w Krakowie jedna z matek przeczytała tekst dokładnie opisujący, jak wygląda sytuacja rodziców, którzy mają głęboko upośledzonego, niesamodzielnego syna. Cierpliwie, krok po kroku, tłumaczyła, dlaczego przyjęte w ostatnich latach rozwiązania prawne nie zmieniają sytuacji na lepsze. Co z tego, że niepełnosprawni będą mieli pierwszeństwo w kolejce do rehabilitantów, skoro tych rehabilitantów brakuje? Co z tego, że ułatwi się dostęp do sprzętu i środków medycznych, skoro rodziny nie będą miały pieniędzy na ich zakup? Większość rodziców, których znam, w ostatnich wyborach głosowała na PiS, bo liczyli na zmianę. Teraz są rozgoryczeni. Rządy się zmieniają, a problemy pozostają.

Co Ci jeszcze dają Twoi przyjaciele z niepełnosprawnością?

Zawsze mnie denerwowało, kiedy inni ludzie nachalnie usiłowali mnie poprawiać. Każdy wiedział lepiej, co i jak powinienem robić. Sam taki jestem: moje dzieci pewnie by powiedziały, że jestem ojcem, który nieustannie zwraca im uwagę. Moi przyjaciele ze wspólnoty nigdy mnie nie korygowali, nie oczekiwali, że się zmienię, nawet nie prosili, żebym miał dla nich więcej czasu... Oni przyjmują mnie bezwarunkowo. Osoby z zespołem Downa są po prostu lepszymi ludźmi niż my, nieprzypadkowo mają o jeden chromosom więcej. Choć ich świat, powtórzę, jest trudny – one nie mogą spełnić wielu swoich marzeń. Nie mogą nawet za nimi gonić.

Masz wśród muminków takiego najbliższego przyjaciela?

Mam dwóch: Łukasza „Wisienkę” Waśniowskiego i Jacka Furgalskiego. Poznaliśmy się, jak przyszedłem do wspólnoty w 1987 r. „Wisienka” i Jacek mieli wtedy po kilka lat, wymagali pełnej opieki. Dziś są dosyć samodzielnymi ludźmi. Jacek właściwie potrafi zrobić wszystko, łącznie z tym, że umawiał do lekarza mamę, kiedy ciężko chorowała. A teraz opiekuje się babcią, mierzy jej ciśnienie, podaje obiad. Jest człowiekiem odpowiedzialnym – gdy czegoś się podejmuje, to jest w tym konsekwentny. Świetnie widać to na obozach: pierwszy wstaje i ze swojego mszalika odmawia modlitwy, bo Jacek chciałby być księdzem. A wieczorem ogląda mecze i „piwkuje” – czyli też jak normalny ksiądz...

„Wisienka” ma te wszystkie cechy co Jacek i jeszcze jest artystą, świetnie rysuje. Nie używa koloru czarnego, bo czarny go przygnębia. Posługuje się pastelami i ma znakomite wyczucie koloru. Byłem na jego wystawie – jego obrazy robią ogromne wrażenie. I zawsze pamięta o imieninach i urodzinach, z czym ja nieustannie mam kłopot. Dzwoni i składa życzenia, które są zupełnie niestandardowe, bo oprócz zdrowia i szczęścia, życzy ci dużo pracy.

W którym ze środowisk czujesz się najbardziej swobodnie?

W żadnym nie czuję się źle, umiem się dostosować, o ile nikt mnie nie naciska. Od dzieciństwa mam niechęć do odruchów zbiorowych. Mama była taka, ojciec też. Pamiętam taką scenę: jeszcze mieszkamy w Oświęcimiu, mam 5 lat, stoimy z ojcem przed kinem Luna, do którego przyjechała Irena Dziedzic z ,,Wielką grą”. Tłum szturmuje kino, żeby zobaczyć, jak Irena Dziedzic pyta: „W jakim mieście 20 lutego 1948 r. Witold Lutosławski wypił kawę?”, bo przecież wszystkich Polaków interesuje to ogromnie. No więc tłum napiera i w pewnym momencie ojciec mówi: „Wiesz co? My nie musimy iść”. I wróciliśmy do domu. Z jednej strony miałem żal, a z drugiej strony odczuwałem – wtedy dla mnie nieokreśloną – dumę: wszyscy muszą, a my nie.

Naukę wyniesioną z domu podsumowałbym tak: trzeba dobrze żyć z każdym, ale to nie znaczy, że trzeba żyć tak jak każdy. Może mój duch przekory przejawia się właśnie w tym, że od tylu lat jestem we wspólnocie? Bo to jest prawdziwa kontrkultura. Kultura rozwija się jednak w stronę konsumpcji, przyjemności, podboju. A my tam mamy coś zupełnie innego: świat, który nie ma żadnego uzasadnienia, poza naszą przyjaźnią. ©

WOJCIECH BONOWICZ (ur. 1967) jest poetą, redaktorem, dziennikarzem, felietonistą „Tygodnika Powszechnego”. Autor kilku książek-wywiadów (ostatnio rozmowy z Wojciechem Waglewskim „Wagiel. Jeszcze wszystko będzie możliwe”), biografii „Tischner” oraz książek dla dzieci „Bajki Misia Fisia” i „Misiu Fisiu ma dobry dzień, ­dobry dzień”. Wystąpił na płycie zespołu Fisz Emade „Drony” i na koncertach. W 2007 r. za książkę „Pełne morze” otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii poezja. Jego najnowszy tom „Druga ręka” został właśnie nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej oraz Nagrody Nike.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2018