Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W ogóle bym o tym nie wspominał, bo kosztowność potrawy powyżej pewnego rozsądnego minimum (które pozwala skorzystać z dobrych składników i wynagrodzić rzemiosło kucharza czy cukiernika) nie stanowi doprawdy o niczym i nie przekłada się na słodycz wspomnień. W skromnym lapidarium własnej szczęśliwości trzymam kosteczki paru rodzajów gorzkiej czekolady, z których najpierwsza jest wedlowska Jedyna – roztapiana na języku łyżeczką herbaty, więc nie robią na mnie wrażenia wieści o tym, co też pani Ptak, kalifornijska cukierniczka działająca w Londynie w branży „organicznego cukiernictwa”, wymodziła dla 600 gości ślubnego przyjęcia.
Z innego powodu o tym wspominam: starczyło, żebym tydzień temu sławił tu zalety syropu z kwiatów czarnego bzu, a już się okazało, że na zamku Windsor podali tort cytrynowy obleczony kremem bezowym nasączonym kordiałem z tychże kwiatów, zebranych z posiadłości królewskiej wokół Sandringham House. Pękam z dumy, taki ze mnie trendsetter, chociaż nawet nie zdążyłem rozkręcić Instagrama – co wkrótce uczynię, bo nawet w bliskiej mi branży winiarskiej zaczynają się bardziej liczyć osobnicy, których jedyną zasługą jest wrzucanie obrazków z butelkami na tle zachodzącego słońca. Nie jest nawet jasne, czy kiedykolwiek je otwierają.
No i bardziej polubiłem Elżbietę za to, że trzyma w tak prestiżowym miejscu krzewy będące u nas parkowym kopciuszkiem. Na jeden dzień schowałem egalitarne myśli na temat pajaców w koronach. A czym majestat nakarmił gości? Przy takiej masówce w grę wchodziły tylko drobiazgi do jedzenia na stojąco. Nie myślcie o kanapkach. Owszem, były, ale po raz pierwszy na salony wkroczyła nowa, robiąca furorę na Wyspach kategoria bowl food, czyli dosłownie jedzenie z miski. Nie byle jakie – nie wyobrażajcie sobie strogonowa albo fasolki po bretońsku. Chodzi o fikuśne, złożone z kontrastujących składników mieszanki, które można jeść łyżką, bez konieczności krojenia i rozdrabniania. Liczy się fantazja oraz gra fakturami – dlatego obok ziaren, plastrów, liści i kąsków mamy pomiędzy nimi różne musy, żele albo pianki. Porcje są niewielkie, ważne są zaskakujące zestawienia. Kucharz podsuwa nam pewien ramowy scenariusz, ale reżyserem doznań stajemy się sami, zagarniając różne konfiguracje składników do ust. Renomowany ekspert od etykiety orzekł przy okazji wesela w Windsor, że „tylko psy jedzą z miski”, ale cóż, nawet królowie klękają przed modą. A poza tym nie jest takie oczywiste, że elegancki człowiek utrzymujący w równowadze trzypiętrową kanapeczkę na kawałku bagietki wygląda mniej żałośnie, niż kiedy macha wesoło łyżką niczym przedszkolak walczący nad ceratą z glutem budyniu.
Czytaj także: Patrycja Bukalska: Ślub, który może zmienić monarchię
Jedzenie w misce łatwiej wpasowuje się w ideologię zdrowego odżywiania – mnóstwo bowiem rzeczy uznawanych na danym etapie za słuszne i zbawienne ma miękką, płynną czy obślizgłą konsystencję, jak np. galaretowaty skrzek nasion chia, i nie da się ująć w karby przyzwoitej kanapki. A panna młoda, jak donoszą, jest z tych zdrowych. Jej wybranek przestał nawet palić i zaczął pić zielone koktajle. Do niedawna prowadziła blog z dobrymi radami, z pobieżnej jego lektury zapamiętałem odcinek o zdrowej podróży samolotem: oparcia fotela i stolik zdezynfekuj podręcznym antybakteryjnym psikaczem, a nos od środka posmaruj kremem z antybiotykiem, żeby zarazki z klimatyzacji nie wniknęły w delikatną śluzówkę. Obsesyjne odgradzanie się od bakterii i aplikowanie sobie bez medycznej potrzeby antybiotyku wydaje mi się murowanym sposobem na zrujnowanie odporności, ale na pewno nieuważnie czytałem i dalej coś było o organicznych jogurtach pozwalających ją odbudować.
Tyle dobrego, że na wieczorne przyjęcie, bardziej intymne (tylko dwustu zaproszonych), miała być baranina, bułki z kiełbaskami (starszy brat Harry’ego miał takie na swoim weselu siedem lat temu) oraz zaparkowany w ogrodzie food truck z lodami. I dlatego żałuję, że poczta zgubiła moje zaproszenie, bo podwójne lody z automatu o drugiej nad ranem to jest właśnie to, czego trzeba, żebym się poczuł jak król. Życia. ©℗
Na królewskim Instagramie pokazywali przed weselem zdjęcia z kuchni – niewiele było widać, ale dostrzegłem świeży groszek, to jest w sam raz na niego czas. Jeśli mamy dostęp do groszku w strączkach, zróbmy jedno z podstawowych weneckich dań – risi e bisi, podawane tradycyjnie na dzień św. Marka. Nie jest to risotto (bo ryżu się nie praży), raczej gęsta zupa, w sam raz do jedzenia z miski. Łuskamy 3/4 kg groszku, strąki pozbawiamy łyka (słuchając przy tym „Judyty” Vivaldiego, to jest mrówcza robota) i wrzucamy do ok. 1 l bulionu warzywnego. Gotujemy ok. godziny do miękkości, miksujemy, przecieramy przez sito. Na dużej patelni topimy 50 g masła, dodajemy 1 drobno siekaną cebulę, dusimy kilka minut, dorzucamy wyłuskany groszek, podlewamy paroma łyżkami wody, dusimy jeszcze kilka minut i zalewamy gorącym „zielonym” bulionem. Doprowadzamy to wszystko do wrzenia, wsypujemy 320 g ryżu (typ jak do risotta) i na średnim ogniu gotujemy tyle, ile trzeba, w razie czego dolewając trochę wrzątku. Na koniec dodajemy łyżkę masła i parę łyżek parmezanu.