Król Lew i ciotka Helenka

Przez 14 lat Liberia wydana była na pastwę partyzantów, którzy pławili się w zbrodni, z ludożerstwem włącznie. Potem nastąpił cud. A po nim to, co w polityce często przychodzi po cudzie: rozczarowania i kompromisy.

02.10.2017

Czyta się kilka minut

Prezydent Liberii Ellen Johnson-Sirleaf  podczas oficjalnej wizyty w Etiopii.  Addis Abeba, luty 2017 r. / TIKSA NEGERI / Reuters / Forum
Prezydent Liberii Ellen Johnson-Sirleaf podczas oficjalnej wizyty w Etiopii. Addis Abeba, luty 2017 r. / TIKSA NEGERI / Reuters / Forum

Najstarsza w Afryce republika – założona przez niewolników z Ameryki, którzy odzyskali wolność i wrócili na kontynent przodków – uchodziła na przełomie wieków XX i XXI za uosobienie wojennej grozy i zbrodni. Liberia bliska była wówczas temu, aby odebrać Kongu przypisany mu tradycyjnie tytuł afrykańskiego „jądra ciemności”.

Jednak zamiast ostatecznego upadku, nastąpiło cudowne ocalenie. Wojna ucichła. A we wtorek, 10 października, kraj już po raz trzeci wybierze nowego przywódcę – bez przymusu i bez strachu. Jak to było możliwe?

„Zanim i mnie zabije”

Uznano to wówczas za dobrą wróżbę: fakt, że mieszkańcy Liberii wybrali sobie na prezydenta kobietę – Ellen Johnson-­Sirleaf, matkę i wdowę. Było to 12 lat temu.

Właśnie one, matki i wdowy, najbardziej ucierpiały podczas kilkunastoletniej wojny domowej. I to dzięki nim Liberia przetrwała krwawy koszmar, w którym od kul i maczet, a także z głodu i chorób zginęło ponad ćwierć miliona ludzi (co dziesiąty mieszkaniec kraju), zaś jedna trzecia stała się bezdomnymi tułaczami i uciekinierami. Trzy czwarte kobiet padło ofiarą gwałtu. A wszystko, co było do rozkradzenia, zostało rozkradzione.

Przez długich 14 lat (1989-96 i potem 1997–2003, z krótką przerwą na wybory prezydenckie) Liberia była wydana na pastwę walczących ze sobą partyzantów. Upojeni władzą, jaką dawał karabin, pławili się w zbrodni (z ludożerstwem włącznie). Dla przyjemności, z nudy, ze strachu albo na rozkaz. Jakby chcieli odkryć granice zła tkwiącego w ludzkiej naturze.

Pierwszy akt wojny – prowadzonej bez żadnych reguł, bez litości i wyrzutów sumienia – przerwały wybory. Wygrane przez tego, który ją wywołał i budził największy strach. „Zabił mi ojca, zabił mi matkę. Lepiej oddam mu swój głos, zanim i mnie zabije” – szeptali Liberyjczycy, głosując na Charlesa Taylora.

On zaś, gdy ogłoszono już jego zwycięstwo, wezwał rodaków, aby zapomnieli o tym, co było. „Widać Bóg tak chciał. Nie doszłoby do wojny, gdyby inna była Jego wola. Podziękujmy mu za to. Wojna uczyniła nas lepszymi” – powiedział Taylor.

Wybór kobiet

Tamte wybory w 1997 r. Ellen Johnson-Sirleaf przegrała z Taylorem. Ale gdy w 2003 r. dyktator został obalony i przegnany z kraju (w końcu aresztowany, w 2012 r. został skazany przez międzynarodowy trybunał na 50 lat więzienia za zbrodnie wojenne; wyrok odsiaduje w Walii), stanęła ponownie do elekcji, wyznaczonej na rok 2005.

Tym razem za przeciwnika miała George’a Weah – najlepszego piłkarza, jakiego wydała Afryka. Weah, choć występował przeciwko wojnie, był bożyszczem wszystkich bez wyjątku partyzantów.

Liberyjskie kobiety uznały jednak, że mają dość męskich rządów, które sprowadziły na kraj tylko nieszczęścia. „Wywołali wojnę i albo nas zabijali, albo się chowali za nami, żeby ich nie zabili, nie ma z nich żadnego pożytku” – orzekły przekupki z targowisk stołecznej Monrovii i ruszyły po domach i chałupach przekonywać kobiety, żeby poszły głosować na „ciotkę Helenkę”. Ponoć nawet w dniu wyborów, które przeprowadzono nadzwyczaj spokojnie i uczciwie, sprzedawały mężczyznom whisky, piwo i papierosy nie za gotówkę, lecz za wydane przez władze dokumenty uprawniające do głosowania.

W pierwszej turze, gdy do wygranej potrzebna była ponad połowa głosów, „ciotka Helenka” przegrała z piłkarzem 20:30. W dogrywce, gdy do zwycięstwa wystarczała zwykła większość, niespodziewanie pokonała go 60:40. Została pierwszą w Afryce kobietą wybraną szefem państwa, a jej elekcję uznano za ostateczny koniec wojny.

„Co innego obiecywałam...”

Na Zachodzie zwycięstwo „ciotki Helenki” nad „królem Lwem” (tak nazywał piłkarza Silvio Berlusconi, który ściągnął go do swojego klubu AC Milan) przyjęto z zachwytem.

Wychwalano jej znakomite kwalifikacje (najlepsze akademie w USA, długie lata pracy w międzynarodowych instytucjach finansowych), doświadczenie życiowe (liczyła sobie prawie 70 lat), umiar i rozwagę, a także zagraniczne koneksje. Mówiono, że jest wielką nadzieją dla Liberii i całej Afryki. W 2011 r., niedługo przed kolejnymi wyborami, w których ubiegała się o reelekcję, nagrodzono ją Pokojową Nagrodą Nobla (pomogło jej to w ponownej wygranej).

Pierwsze lata rządów „ciotki Helenki” rzeczywiście przyniosły Liberyjczykom może nie wyraźną poprawę losu, ale przynajmniej ulgę w niedoli. Wojna skończyła się na dobre, a pokój, jaki zapanował w kraju, skłonił ONZ do wycofania z Liberii „błękitnych hełmów”. Gospodarka rozkręcała się, ludzie więcej zarabiali i żyli jeśli nie od razu szczęśliwie, to dłużej. Z zagranicy wrócili uchodźcy. Liczba ludności wzrosła z trzech do prawie pięciu milionów.

Ale sama pani prezydent pod koniec swojego panowania przyznała, że na ołtarzu pokoju złożyła obiecywaną wcześniej walkę z korupcją. „Pokój był absolutnie najważniejszy, wszystko inne musiało zejść na drugi plan – tłumaczyła w jednym z wywiadów. – Wiem, że co innego obiecywałam, ale sama nie zdawałam sobie sprawy, iż korupcja wlazła w nas tak głęboko, że stała się sposobem życia, częścią kultury”.

Rodzina na swoim

Liberyjczycy wybaczyliby jej pewnie niespełnione obietnice. A nawet to, że nie chcąc z nikim wojny, patrzy przez palce na korupcję dygnitarzy. Ale rozczarowali się nią, gdy i jej samej sięgnęły zarzuty o kumoterstwo.

Trzech ze swoich czterech synów Johnson-Sirleaf obdzieliła bowiem lukratywnymi posadami. Robert został prezesem państwowego koncernu naftowego i prezydenckim doradcą, Fumbah objął służby bezpieczeństwa, a Charles – bank centralny. Gdy zaś po kraju rozeszły się pogłoski o złożach ropy zalegającej pod jego atlantyckim wybrzeżem, pani prezydent urządziła wykład dla posłów o petrodolarowych dobrodziejstwach, jako mówcę sprowadzając z Alaski... swego kuzyna. Nastolatka, ucznia szkoły średniej.

Leymah Gbowee – liberyjska działaczka praw człowieka, która wraz z „ciotką Helenką” (i Jemenką Tawakkul Karman) otrzymała Pokojowego Nobla – oskarżyła ją wtedy wprost o korupcję i kumoterstwo. A także o to, że choć zawdzięcza władzę kobietom, to feminizm uważa za odmianę fanatyzmu i nie zrobiła nic, by kobiety odgrywały większą rolę w zarządzaniu krajem.

Rozczarowanie Liberyjczyków sięgnęło zenitu, gdy okazało się, że złoża ropy to plotki, a epidemia eboli z 2014 r. (5 tys. ofiar) zahamowała gospodarczy wzrost, nasilając za to inflację, drożyznę i bezrobocie. „W tym kraju albo jesteś bogaczem, albo nędzarzem. Nic się nie zmieniło, a naszym przywódcom brakuje zasad moralnych. Żałuję, że nie zaczęłam o tym wcześniej mówić” – oznajmiła Leymah Gbowee, demonstracyjnie ustępując ze stanowiska przewodniczącej Komisji Pokoju i Pojednania, powołanej do rozliczenia wojennych zbrodni.

Jakby tego było mało, podczas przesłuchań przed tą komisją „ciotka Helenka” przyznała, że gdy Taylor wzniecał wojnę domową, ona wspierała go pieniędzmi (podobnie jak wielu innych przedstawicieli liberyjskiej diaspory w USA). „Moje dolary posłużyły do wywołania wojny” – mówiła, zapewniając, że działała w dobrej wierze, przekonana, iż tylko siłą da się usunąć dyktatora Samuela Doe (1980-89), i że szybko zerwała z Taylorem wszelkie kontakty. Gdy w 2010 r. komisja wymierzyła jej karę – 30-letni zakaz pełnienia jakiegokolwiek urzędu – pani prezydent zignorowała wyrok. Rok później spokojnie ubiegała się o reelekcję.

„Pani Johnson-Sirleaf dba tylko o swoich i swoimi się otacza, swoimi obsadza wszystkie najważniejsze stanowiska. Innych ma za nic” – orzekła noblistka Gbowee, zrywając z „ciotką Helenką”.

Jak niewolnicy stali się panami

Gbowee powiedziała wtedy coś jeszcze: „Ona jest jak wszyscy »Kongijczycy«”.

„Kongijczykami” nazywa się w Liberii potomków jej założycieli – dawnych czarnoskórych niewolników z USA, których biali liberałowie i abolicjoniści z Nowego Jorku, Bostonu i Filadelfii odesłali parowcami w 1822 r. do Afryki. Wcześniej sami przybyli na atlantyckie wybrzeże Czarnego Lądu i za muszkiety oraz paciorki kupili od miejscowych wodzów kawałek ziemi. Prawie bezludnej, bagnistej, porośniętej dżunglą, pełnej węży, komarów i krokodyli. Na tej ziemi przybywający ze Stanów byli niewolnicy utworzyli pierwszą w Afryce republikę. Nadali jej nazwę Liberia – od liberty, w języku amerykańskich właścicieli niewolników oznaczającego „wolność”.

W 1847 r. Liberia, zamieszkana przez kilkanaście tysięcy czarnoskórych osadników, ogłosiła niepodległość. Miało to być zadośćuczynienie za popełnioną na Afryce zbrodnię niewolnictwa. Ale okazało się, że dla jej twórców wolność oznacza przede wszystkim swobodę do niewolenia innych. Choć stanowili ledwie niewielki procent mieszkańców republiki, przejęli nawyki swoich niedawnych białych panów i zawłaszczyli całą władzę. Tubylców zaś, którym losu niewolników udało się dotąd uniknąć, uczynili swoimi sługami, odmawiając im wszelkich praw.

Z czasem do „Kongijczyków” dołączyli nieliczni tubylcy – głównie wodzowie i ich dzieci, których przybysze z Ameryki zaczęli powoli dopuszczać do szkół, urzędów i zaszczytów. Znalazł się wśród nich także ojciec „ciotki Helenki”, wódz ludu Gola, a po nim jego dzieci. Po latach „Kongijczykami” nazywano w Liberii ludzi najbogatszych i uprzywilejowanych.

Ten stan rzeczy utrzymał się aż do 1980 r., gdy niespełna 30-letni sierżant Samuel Doe, niezadowolony z mizernego i płaconego z opóźnieniem żołdu, wraz z kilkunastoma kolegami wdarł się do sypialni prezydenta Williama Tolberta, potomka niewolnika z Karoliny Południowej (Ellen Johnson-Sirleaf była w jego rządzie ministrem). Prezydent spał. Napastnicy zadźgali go bagnetami. A Samuel Doe, wywodzący się z miejscowego ludu Krahn, ogłosił się szefem państwa. Kazał aresztować i rozstrzelać wszystkich ministrów Tolberta. Pani Ellen, jako jednej z nielicznych, udało się wymknąć prześladowcom. Uciekła do Ameryki.

W Wigilię 1989 r. Charles Taylor wywołał w Liberii wojnę domową. Miał na względzie tylko własne korzyści: chciał przejąć władzę, a potem wzniecać wojny w sąsiednich krajach, aby je grabić (i faktycznie wywołał konflikty w Sierra Leone, Gwinei oraz na Wybrzeżu Kości Słoniowej). Ale wielu „Kongijczyków” poparło go w nadziei, że odzyska dla nich władzę.

Piłka ratuje życie

George Weah twierdzi, że widział nagie ciała rozstrzelanych ministrów, porzucone przez żołnierzy na plaży.

Przyszły „król Lew” miał wtedy 13 lat i już zarabiał na życie grą w piłkę. Był tubylcem, jak dyktator Doe – pochodził z niewielkiego ludu Kru (tak jak matka pani ­Ellen). Porzucony przez rodziców i wychowywany z kilkunastoma braćmi i siostrami przez babkę, dorastał w nędzy w slumsach Monrovii. Wyjątkowa smykałka do futbolu zapewniła mu nie tylko dostatek i sławę, ale zapewne ocaliła życie.

Doe był może prostakiem i okrutnikiem, nie miał pojęcia o rządzeniu. Ale kochał piłkę nożną i potrafił się poznać na dobrym piłkarzu. To on, pewnie jako pierwszy, dostrzegł w George’u Weah niezwykły talent. Dyktator chodził na mecze, znał wszystkich piłkarzy. Nie płacił na szkoły, ale wydał lekką ręką 100 tys. dolarów, żeby posłać najlepszych liberyjskich futbolistów na naukę gry do Brazylii. To Doe kazał powołać Weaha do reprezentacji Liberii i zrobić go jej kapitanem.

Gdy w 1989 r. w Liberii wybuchła wojna domowa, Weah mieszkał już na Lazurowym Wybrzeżu i zachwycał swoją grą mieszkańców księstwa Monaco oraz całej Francji. Tego roku po raz pierwszy został uznany za najlepszego gracza Afryki.

Audiencja u Mandeli

Zdobył na boisku prawie wszystko, co było do zdobycia. Grał w najlepszych drużynach w Europie – w Monaco, Paris ­Saint Germain i marsylskim Olimpique, włoskim AC Milan, londyńskiej Chelsea i w Manchesterze City.

W 1995 r. George Weah został uznany za najlepszego piłkarza na świecie. Rok później ustąpił tylko Brazylijczykowi Ronaldo. Pod koniec kariery, jako trener i grający zawodnik, płacąc za wszystko z własnej kieszeni, omal nie doprowadził drużyny narodowej Liberii do finałów piłkarskich mistrzostw świata. Dzięki sukcesom na boisku stał się jednym z najsławniejszych Afrykanów ostatniej dekady XX wieku.

Święcił triumfy, gdy w jego ojczyźnie trwała wojna. Dla Liberyjczyków sukcesy ich rodaka były jednym z nielicznych źródeł pociechy i dumy. Ich uwielbienie dla piłkarza było tym większe, że nie zapominał o kraju i znaczną część zarabianych pieniędzy przeznaczał na pomoc dla Liberii i działalność dobroczynną. Gdy przyjeżdżał w odwiedziny do okrzykniętej jaskinią zbrodni Monrovii, w mieście ogłaszano święto. Zdziczali żołnierze odkładali karabiny i gnali na lotnisko, by choć przez chwilę na niego popatrzeć.

Nelson Mandela – afrykański patriarcha, niekoronowany król i sumienie Czarnego Lądu – zaprosił go do siebie, aby go poznać. Na pożegnanie powiedział mu, że jest dumą Afryki i że spotkanie z kimś takim jak on jest najprawdziwszym zaszczytem. W rozmowie z „New York Timesem” Weah twierdził, że to audiencja u Mandeli w 1996 r. sprawiła, iż zainteresował się polityką. I że to Mandela przekonał go, aby ubiegał się o fotel prezydenta Liberii.

W 2005 r., choć uchodził za faworyta, przegrał jednak z „ciotką Helenką”, która wytykała mu brak wykształcenia. Odgryzał się, że Liberia potrzebuje kogoś uczciwego, a nie mądrali, i że politykiem nie zostaje się na uczelniach, lecz przez życiowe doświadczenia. Ale wziął sobie do serca słowa złośliwców: zrobił maturę, a nawet zdobył uniwersytecki dyplom. Jednak w następnych wyborach, w 2011 r., nie udało mu się zrewanżować „ciotce”. Tym razem przegrał prawybory we własnej partii i musiałby się zadowolić wiceprezydenturą – gdyby jego partner, „Kongijczyk” i dziedzic politycznej dynastii Winston Tubman, wygrał wybory. Ale ten przegrał z kretesem.

Dopiero trzy lata temu, po dwóch bolesnych porażkach, Weah odniósł pierwsze polityczne zwycięstwo: został senatorem, a w wyborach zdeklasował syna „ciotki Helenki”, Roberta.

Targ ze zbrodniarzem

W nadchodzącym głosowaniu, choć jego dawna pogromczyni już nie startuje, Geor­ge Weah nie jest uważany za jedynego faworyta. „Murowanych” kandydatów jest kilku. Czas zrobił swoje. „Król Lew” ma już 50 lat. Młodzi Liberyjczycy znaleźli sobie nowe bożyszcze.

Niemniej, jak na polityka przystało, Weah nauczył się trudnej sztuki kompromisu i kalkulacji zysków. Obiecując „dobrą zmianę”, naśladuje Baracka Obamę. Ale zgodził się też, by jego partnerką i ewentualnym przyszłym wiceprezydentem była Jewel Howard Taylor – była pierwsza dama, która rozwiodła się z Charlesem Taylorem, gdy po aresztowaniu został oskarżony o zbrodnie wojenne. Podobno Weah obiecał, że jako prezydent będzie zabiegać o przedterminowe zwolnienie Taylora z więzienia w Walii i nie dopuści, aby w Liberii doszło do procesów za zbrodnie wojenne.

Weah zdecydował się na targi ze zbrodniarzem w nadziei na polityczny triumf. Kto wie, czy nie ta właśnie decyzja sprawiła, że z ludowego bohatera stał się zwyczajnym politykiem.

Już tylko jednym z wielu.©

Czytajcie Jagielskiego: „Strona świata” dostępna bezpłatnie

 

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2017