Krecica

Jagoda Szelc, reżyserka: Nauczyłam się mówić „nie”. To trudne słowo. Szczególnie dla kobiet. Nie umiałam wyznaczać granic, bo nie chciałam kogoś zranić.

15.04.2019

Czyta się kilka minut

 / Michał Szymończyk
/ Michał Szymończyk

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Kto w dzieciństwie miał na Panią największy wpływ?

JAGODA SZELC: Szkoła. Stąd głęboko zakorzeniła się u mnie opinia, że największą nobilitacją jest być dobrym nauczycielem. A najgorszym wstydem jest bycie złym. Pierwszym nauczycielem, którego darzyłam zaufaniem, był Janusz Piasecki. Uczył biologii i lubiłam ten przedmiot, ale głównie dlatego, że on był czuły, wyrozumiały, mądry i kochał młodzież. Nie byłam typem kujona – po prostu lubiłam być w szkole. Do pewnego momentu lubiłam też chodzić na rekolekcje, choć nie byłam wierząca. Pochodzę z ateistycznego domu.

To dlaczego rekolekcje?

Bo w kościołach jest cisza, w której można sobie posiedzieć. Lubiłam też siedzieć w namiocie, który był rozłożony w moim pokoju. Miałam tam magnetofon i z kaset słuchałam bajek. Chciałam – miałam 6, 7, 8 lat – w przyszłości pracować w radiu. A ze wszystkich słuchowisk najbardziej lubiłam ,,Pchłę Szachrajkę”. Choć ta bajka ma antykobiecy finał – najpierw Szachrajka robi to, co chce, jest oszustką, ale na końcu obiecuje, że już będzie grzeczna, wychodzi za mąż i rodzi 5 tysięcy dzieci.

Jaki byłby lepszy finał?

Szachrajka przyznaje się, że źle robiła, obiecuje poprawę i robi dalej, co chce, tylko inaczej.

Na przykład?

Idzie w sztukę... I nie twierdzę, że Szachrajka robi źle zakładając rodzinę. Tyle że w tym akcie zabrakło Pchły Szachrajki. I zdaje się, że straciła przydomek, lecz w bajce nie jest wspomniane, jak jej było na imię potem. Czyli pozostała bezimienna.

A wracając do pani pytania o człowieka, który miał na mnie wpływ. Ja bym nie romantyzowała jednej osoby. Wiem, że to brzmi górnolotnie, ale wszyscy ludzie mają na nas wpływ. Jak to oszacować? Dlatego trzeba uważać na to, co się mówi do ludzi. Wszyscy – to jest bardziej sprawiedliwe.

Sprawiedliwe?

Opowiem pani historię z planu filmowego, po którym myślałam, że się pożegnam z zawodem. Ryba psuje się od głowy – reżyser oraz operator byli przemocowcami, więc reszta ekipy była niespokojna i panował straszny mobbing. Głównie w stosunku do mnie. Przyszłam tam się uczyć, a byłam zawstydzana za każdy błąd. Ciężko to przeżyłam. Myślałam, że jeśli po tej sytuacji będę reżyserować, bo wtedy nie byłam tego wcale pewna, to nikt na planie mojego filmu nie będzie czuł się tak jak ja.

Ale gdzie w tym wszystkim sprawiedliwość?

W tym, by umieć przekuć to, co nas spotkało, w lekcję. Wygrać albo się czegoś nauczyć. I nikt nam nie może realnie zaszkodzić. I to też ma na nas wpływ. Tylko ty decydujesz jaki.

No dobrze, ale jeszcze proszę powiedzieć coś więcej o bliskich. Ktoś z rodziny miał na Panią wpływ?

Nie było takiej osoby. Dopiero w szkole filmowej spotkałam prawdziwych nauczycieli.

Na Akademii Sztuk Pięknych ich nie było?

A! No tak! Tam był ważny profesor Nicole Nascow, Macedończyk, uchodźca, emigrant. Historia naszego spotkania wiąże się ze zbiegami okoliczności. Gdy miałam 16 lat, pojechałam na obóz, na ­którym miałam uczyć się jeździć na snowboardzie. A ponieważ jestem sportowo ograniczona i nic dobrego z tego nie wychodziło, gdy inni byli na stoku, ja czytałam gazety w hotelu, po którym biegały myszy. W ostatni dzień nie wytrzymałam, uciekłam z obozu i wylądowałam na mocno zakrapianej imprezie. I tam właśnie spotkałam Nascowa. Zobaczył moje rysunki i powiedział, że jestem dotknięta palcem Bożym.

Mocno powiedział.

Oczywiście, myślałam, że on się pomylił. A ponieważ nie wykazywałam zdolności do niczego, to pomyślałam też, że skoro Nascow proponuje, to i tak nie mam nic, więc spróbuję. Jeszcze gdy byłam w liceum, Nascow pozwolił mi przychodzić na zajęcia ze studentami... A później zdawałam egzamin wstępny i za pierwszym razem się nie dostałam.

Moment... Pani powiedziała, że do niczego nie miała zdolności.

Powiem więcej: słowa Nascowa to była pierwsza pozytywna rzecz, którą na swój temat usłyszałam. Od dziecka miałam przekonanie, że nic ze mnie nie będzie. I to było dobre: czułam się wolna. Ale choć od tego czasu trochę lat minęło, wiem o sobie tyle, że nie jestem zdolna, tylko pracowita. Dla mnie najbezpieczniejszym miejscem jest szara strefa – nie lubię rokować. Nie lubię, jak mi się mówi o stawkach. Nie lubię, jak ktoś we mnie pokłada wiarę, bo nie lubię robić rzeczy dlatego, że ktoś ode mnie ich oczekuje. To jest dla mnie nienaturalne, ponieważ mam w środku taką osobę, z którą toczę psychomachię. Ona jest o wiele bardziej okrutna niż każdy inny krytyk.

A co z egzaminem na ASP?

W następnym roku tak się zawzięłam, że praktycznie nie wychodziłam z pracowni. Gdy przed komisją rozłożyłam teczkę, na dwie szerokości sali musiałam układać prace. I nie zdawałam na malarstwo, choć było mi organicznie bliższe, tylko na grafikę.

Bo?

Bo trudnej było się dostać i tam byli prawie sami mężczyźni. A we mnie zrodziła się niezgoda. Chciałam wkroczyć na ten męski wydział jako kret.

Żeby sobie czy komuś coś udowodnić?

Żeby załamać system. Lub inaczej: żeby było zdrowo.

Gdy zdawałam na reżyserię, to po raz kolejny w porównaniu z koleżankami i kolegami byłam sporo do tyłu, bo każdy z nich był już na planie filmowym, a ja nie. I też nie zdałam. I znowu się zawzięłam. Udało się za drugim razem. Zawsze wszystko mi się udaje za drugim razem. Ciekawe czemu? Na pierwszym roku reżyserii robiłam wszystko: nosiłam kable, nagrywałam dźwięk, każdemu chciałam pomóc, byle nie schodzić z planu i nauczyć się jak najwięcej. Braki szybko nadganiałam, nawet ponad normę.

Ale dlaczego zdecydowała się Pani na Szkołę Filmową?

Tak żartem to może mieć związek ze zdarzeniem z dzieciństwa. Gdy miałam sześć lat, bawiłam się na obskurnym podwórku, na które z kamerą przyszli studenci ASP. Byłam brudna i miałam gile w nosie. Poprosili mnie, żebym weszła do taczek, a potem z nich wyskakiwała. Nagrywali mnie na taśmie 8 milimetrów. Powiedzieli, że jutro też przyjdą i żebym na nich czekała. Więc na następny dzień czekałam ładnie ubrana, na stopach miałam lakierki. A oni nie przyszli. Dziś myślę, że dlatego najpierw poszłam na ASP, a potem do Szkoły Filmowej, bo chciałam odszukać powody, dla których studenci nie przyszli. Ta historia wróciła do mnie niedawno. Jednak konstatacja jest następująca: nawet gdybym nie robiła filmów, tobym nie żałowała tego czasu. Studia tam były najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała.

Pod jakim względem najlepszą?

Ludzkim – sporo się dowiedziałam o sobie, Szkoła Filmowa skonfrontowała mnie z deficytami. Jesteś tam poddawana ciągłej krytyce. Jeśli jesteś nieasertywna, niespójna, leniwa, tchórzliwa, to film cię obnaży. Ja miałam problem z kontaktem ze sobą, choć byłam już dość uformowana i w miarę dorosła. Niektórzy młodsi studenci tego nie wytrzymują – i wtedy Szkoła Filmowa ich miażdży. A mnie nie zmiażdżyła, tylko dała narzędzia.

O jakich deficytach Pani mówi?

Przede wszystkim o tym, że nie umiałam mówić. Dopiero nauczyciele mnie nauczyli. Później nauczyłam się mówić: „nie”. To trudne słowo. Szczególnie dla kobiet. Nie umiałam wyznaczać granic, bo nie chciałam kogoś zranić. Ale też nie umiałam tego, bo sama nie wiedziałam, co mam w środku. Więc nauczyłam się też słuchać do środka.

Czego ważnego jeszcze nauczyła się Pani w Szkole Filmowej?

Że trzeba poważnie potraktować historię, która do ciebie wraca. Czy raczej powód, dla którego wraca. Jestem gorliwą pansemiotyczką. Jeszcze nie w manii.

Pani ma taką powracającą historię?

Mnóstwo. Ale opowiem o tym, co mi nie daje spokoju. Niedawno podróżowałam z Żywca do Katowic pociągiem, który w ogóle nie został zarejestrowany – przyjechał niezgodnie z planem i odjechał nie o tej godzinie, co trzeba. Słowem: pociąg widmo.

I co z tego wynika?

Że mnie tam nie było. Nie pamiętam drogi zupełnie, bo byłam w swoich myślach – przegapiłam całą podróż. Więc pociąg też nagle się pojawił w Żywcu. Ciekawe.

Dalej nie rozumiem.

Chodzi o to, że rzeczywistość wyrzuciła na zewnątrz to, co było we mnie uwewnętrznione. Żeby mi to pokazać. Cuda cały czas zdarzają się, tylko rzadko je widzimy. Akt patrzenia jest bardzo ciekawym zjawiskiem. À propos cudów.

Bezcenne było dla mnie spotkanie z Mariuszem Grzegorzkiem, rektorem, który powiedział: „Nieważne, czy wasze filmy będą udane, czy nieudane, ważne by wychodziły z dobrego autorskiego korzenia”. Żeby były spójne z tobą. Zgodne. Szczere. To znaczy, że mówienie o sztuce w kategoriach ładny/nieładny, podoba mi się/nie podoba – jest poziomem najprymitywniejszym.

I jeszcze masę rzeczy nauczył mnie Wojtek Emm; niestety już nie żyje. Specjalizował się w moim ukochanym zagadnieniu, czyli w psychoakustyce. To taka trochę pchła szachrajka... Chodzi o psychologię słuchania dźwięków. Kadr jest ograniczony, a dźwięk nie. W tym sensie dźwięk jest bardziej święty niż obraz. Samym odgłosem sztućców da się skierować uwagę widza w konkretną stronę kadru, po to by przerzucił spojrzenie i czegoś nie widział lub zobaczył maleńką rzecz, która umyka np. bohaterowi. Jest masa rzeczy, którą dźwięk robi lepiej niż obraz – wciąż się tego uczę. Rozwijam też pomysł na dźwiękowe storyboardy do filmu. Myślę, że to jest pewna innowacja. Nie słyszałam, żeby ktoś poza mną to robił.

Była też Jolanta Dylewska, operatorka, która nauczyła nas, że światło w filmie podobnie jak historia zawsze jest w procesie. Rozwija się identycznie jak bohater, ma swoją dramaturgię. Dylewską szanuję też, bo nauczyła nas, że skromność w kinie jest najbardziej szlachetna. I tak dalej...

A co powiedział Pani Martin Scorsese, z którym kilka miesięcy temu spotkała się Pani w Nowym Jorku?

Bardzo byłam zainteresowana, jak on sobie radził z ekspozycją własnej osoby. Wiem, że pod koniec lat 70. miał straszny problem: depresję oraz totalną kokainową zapaść. Robert de Niro, by nim wstrząsnąć, do szpitala przyniósł mu scenariusz „Wściekłego byka”, powiedział, że muszą ten film nakręcić... Scorsese powiedział mi, że życie prywatne i zawodowe musi być w magnetycznym tańcu, bo inaczej jest klapa. Jemu wyszło dopiero piąte małżeństwo.

Rozmawialiśmy też o ,,Ostatnim kuszeniu Chrystusa” – lubię ten film. On był zaskoczony, zapytał: „Naprawdę? Strasznie mnie za niego zjechali”. Ciekawa byłam, jak sobie radzi z odpornością psychiczną. Zdjęcia do „Kuszenia” kręcone były na pustyni i Willem Dafoe miał zakraplane oczy, by źrenice Chrystusa były poszerzone. Po zdjęciach Dafoe stracił na trzy dni wzrok... Albo gdy w Paryżu odbywały się pokazy ,,Kuszenia”, zdarzały się zamachy na kina – to był wyraz niezgody na taki wizerunek Zbawiciela.

Natomiast w Jodie Foster, która zagrała w ,,Taksówkarzu”, zakochał się psychopata. A potem zabił kogoś w restauracji.

I jak radził sobie z tym wszystkim Scorsese?

Nie radził sobie. Miał zapaść.

A Panią Scorsese o co pytał?

O to, jak realizowałam sceny z dziećmi i jaki mam system i metodologię pisania. O pracę na planie. Pytał o to, jak wpadałam na poszczególne sceny. Bardzo dobrze orientował się w polskiej kulturze. Rozumiał, dlaczego kościół w moim filmie jest w remoncie.


Czytaj także: Siedem czarnych czapli - rozmowa Błażeja Strzelczyka z Jagodą Szelc


Później pokazał mi oprawione rysunki Wajdy do ostatniej sceny ,,Popiołu i diamentu”, które ten mu podarował. Poprosił, żebym mu przetłumaczyła, co tam jest napisane w notatkach: „Maciek, śmieci, krew”. Trochę się śmialiśmy.

Czyli mówiła Pani o śmierci. To też ważny temat Pani filmów.

Jakkolwiek to zabrzmi: śmierć to była moja namiętność. Fetysz. W domu mi powiedziano, że nie ma nic po śmierci i że jesteśmy mięsem, które się rozkłada. Z taką wiedzą musiałam sobie radzić. Nic mi religia w szkole nie dała. Później przestałam na nią chodzić. Katechezy przypominały Cartoon Network – z dziećmi nie rozmawia się poważnie o duchowości, tylko karmi się je absurdalnymi dykteryjkami.

A ja miałam ogromne potrzeby duchowe... Choć wierząca nie jestem i nie będę. Jednak uważam, że każdy te potrzeby posiada, nawet zdeklarowani ateiści. Ja swoje realizuję przez ekologię czy szacunek do zwierząt. Oszczędzanie wody to moja modlitwa. Ostatnio, jak wchodzę do domu, to zamiast myć ręce, myję jeden talerz. Dużo myślę, jak minimalizować emisję samej siebie. Taka jest moja religia.

A ten wątek umierania jest istotny w Pani filmach „Wieża, jasny dzień” i „Monumencie”?

Kiedy pracowałam nad ,,Wieżą”, odchodziła bliska mi kobieta. Byłam przy ostatnich momentach jej życia. Była wspaniała: uczyła swoje dzieci, jak się umiera. Do samego końca pozostawała dorosła... Choć słaba fizycznie i obolała, w tym procesie odchodzenia cały czas troszczyła się o swoje dzieci. Kiedy płakały, to je głaskała po głowie. I każdemu zostawiła list, w którym napisała, że nie wymarzyłaby sobie wspanialszych dzieci. A te dzieci miały swoje za uszami... Lecz zostawiła je z dobrym przekazem – każdemu ofiarowała prezent. W pewnym momencie mówiliśmy jej, że za oknem jest piękna pogoda, niebo jest niebieskie, na gałęziach siedzą ptaki, zrobiło się cieplej. I daliśmy jej do ust kostkę lodu, bo ona nie mogła już pić. Powiedziała wtedy: „Och, chyba jestem w niebie”.

Wzruszyło mnie, jak do ostatnich chwil okazywała wdzięczność. To była dla mnie ważna lekcja. Wcześniej wydawało mi się, że trzeba mieć rodzinę, by ci ktoś coś tak intymnego pokazał... A okazuje się, że człowiek, który w twoim życiu pojawia się tylko na chwilę, okazuje się być tak ważnym nauczycielem. Już nie boję się śmierci. Raczej czuję ekscytację.

Naprawdę?

W swoim życiu przeszłam przez wiele śmierci tożsamościowych. I dobrze, bo teraz jestem szczęśliwym człowiekiem. Pani pyta, na ilu byłam swoich pogrzebach? Może trzech? Jeden – to jak z Wrocławia, mojego rodzinnego miasta, wyjeżdżałam do Łodzi. I w przeddzień wyjazdu zgubiłam wszystkie swoje dokumenty. I pamiętam, że sobie wtedy pomyślałam: „E, jadę na czystą kartę”. Od tego czasu raz na jakiś czas sama wyrzucam swoje dowody osobiste do rzek.

A jeszcze te dwa Pani „pogrzeby”?

Oj, miałam już śmierci nagłe i zawały serca. Tragiczne wypadki. Samospalenia. Wykrwawienia. Wszystko.

Eh, żartuje Pani.

Trochę tak, trochę nie.

,,Monument”, drugi Pani film, mówi o tym, że w pewnym momencie należy zapomnieć o wszystkim, czego się człowiek dotąd nauczył, by w sztuce zrobić krok dalej.

Jeśli nauczyciel nie jest w stanie powiedzieć, jak to zrobić, to znaczy, że jest mądry. Ale to jest bardzo trudne, bo czasami chcą pokazać rozwiązania, które mogą się im wydawać świetne. Mam za sobą awanturę z Mariuszem Grzegorzkiem. ­Krzyczałam, że wolę wyjść ze Szkoły Filmowej ze swoimi błędami niż z jego najlepszymi radami. I on umiał odpuścić, bo jest właśnie mądrym nauczycielem. Tak naprawdę na końcu tylko ty wiesz, kim jesteś. I nie musisz nikogo do tego przekonywać.

A jak wygląda Pani szczęście?

Gdy byłam gówniarą, wydawało mi się, że ludzie muszą mieć dużo rzeczy i dużo do opowiedzenia. A teraz mnie to g... obchodzi. Najbardziej lubię być w domu, sprzątać i gotować dla ludzi, których kocham. Jestem dumna, że jestem weganką i świetną kucharką. Że mam przyjaciół i nikomu nie muszę niczego udowadniać. Że czytam tylko te książki, które chcę czytać, a nie czytam książek, bo mam coś wiedzieć. I jeszcze chcę robić tylko te filmy, które chcę robić. I że ich nie muszę robić do końca życia. W prywatnej sferze nie mam zupełnie ambicji. Ambicje są obrzydliwe i czynią ten świat gorszym.

Czerpię też przyjemność z tego, że czuję się w końcu dorosła. W dorosłości jest dużo obciążeń, w tym ogrom odpowiedzialności, ale też jest ona wspaniała, bo możesz o sobie decydować. I najważniejsze, że nie wszyscy mnie będą lubić. Słowem, im bardziej minimalizuję potrzeby, tym mniejsze są wpływy zewnętrzne – nie kontrolują mnie korporacje ani ludzie i nie ulegam modom. Suma moich lęków się kasuje. Jestem wolna.

Żadnych lęków?

Nie no, oczywiście, że mam. Szarżowałam... Czasem się budzę przerażona z myślą, że nie mam pieniędzy na trzeci film i co to będzie. Ale jestem na tyle duża, by wiedzieć, że i tak coś będzie.

Jak to mówią: „Trumny nie mają bagażników”. Na świat przyszłam naga i tylko po to, żeby się nachapać doświadczeń, fakultetów. Tyle. Chciałabym jeszcze nakręcić ze dwa filmy. Bo jeszcze mnie to szalenie, że tak powiem, kręci. Chciałabym też mieć pracę, by co do gara włożyć. Na razie uczę się uczyć w Szkole Filmowej na reżyserii. Jestem nauczycielem. Chciałabym być dobrym nauczycielem. ©

JAGODA SZELC (ur. 1984) jest reżyserką i scenarzystką. Ukończyła grafikę na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu oraz Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTviT w Łodzi. Była także stypendystką Uniwersytetu Arystotelesa w Salonikach. Zanim stanęła na planie debiutanckiego filmu „Wieża. Jasny dzień” (nagrodzonego Złotymi Lwami za najlepszy debiut reżyserski oraz najlepszy scenariusz podczas 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni), zrealizowała 10 krótkometrażowych etiud fabularnych i dokumentalnych. „Monument”, jej drugi pełnometrażowy film, który niedawno miał kinową premierę, jest jednocześnie dyplomem studentów Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi. Obecnie pracuje nad kolejnym filmem – „Delikatnym balansem terroru”, za którego scenariusz otrzymała II Nagrodę Mazowieckiego Konkursu Scenariuszowego „Script Wars”. W planach ma ekranizację „Chłopów” Reymonta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2019