Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dowiedziałem się o tym przy okazji myszkowania po tekstach, od których zaroiło się w związku z ogłoszoną przez brytyjski rząd kampanią zwalczania samotności jako choroby społecznej.
Będzie mi brakować wyspiarzy po brexicie z mnóstwa powodów: absurdalnego poczucia humoru, które daje człowiekowi umiarkowanemu schronienie przed solenną nudą własnej przyzwoitości. Swego rodzaju bezczelnej łatwości politycznego działania – bez niej Karol Marks pozostałby tylko kolejnym z łańcucha drętwych mędrków, których się zapomina wraz z piwem wypitym dla uczczenia zaliczonego kolokwium z niemieckiej filozofii idealistycznej. Zabraknie mi też tej anomalii w strukturze władzy: oto rodzina zajmująca przez zasiedzenie posadę głowy państwa zasysa dla siebie cały blichtr – wszyscy poniżej, od premiera w dół, nie aspirują więc do majestatu i żyrandoli, lecz bardziej są skłonni do zarządzania przyziemnością. Czasami nawet aż za bardzo zarządzają, powołując np. ministerstwo do spraw samotności. Takie rzeczy tylko na Wyspach.
Samotność – dotykająca nawet jedną piątą populacji – to zjawisko, jak głosi rząd Theresy May, równie szkodliwe dla zbiorowości, co otyłość dzieci. Od tego roku lekarze pierwszego kontaktu mogą zapisywać udział w grupach terapeutyczno-zajęciowych osobom, u których wykryją samotność. Gotowanie, tańce, chóry, dzierganie... Do wyławiania potencjalnie „chorych” zaangażowano listonoszy, mających lepsze rozeznanie w życiu lokalnej wspólnoty niż policjant czy proboszcz (tego ostatniego przeważnie już nie ma).
Zaraz o swój udział i porcję z 20-milionowego budżetu antysamotniczego odezwali się specjaliści żyjący zawodowo z głaskania. Bo w świecie, który wyrugował jako rzecz bliską niemal molestowania wszelką formę dotyku poza rodziną i związkami intymnymi, przytulanie i głaski stają się przedmiotem biznesu terapeutycznego. Powstało wiele „klinik”, gdzie za odpowiednią opłatą można sobie wybrać z szerokiego menu rodzaj kontaktu i dowiedzieć się, jak bardzo to jest egzystencjalnie ważne, by poczuć na skórze dotyk i ciepło drugiego osobnika.
Wszystko tu jest, jak mi się niefachowo wydaje, powiązane i przypomina ów socjalizm z bon motu Kisiela: bohatersko walczący z problemami, które sam stworzył. A starczyło uważnie obserwować własnego kota. Zwierzę to ma przesadnie dobry PR, jest w istocie oportunistą, leniem, tchórzem, złodziejem i morderczym zbirem o inteligencji ściśle manipulacyjnej, o tyle godnej podziwu, że to my, rzekomy „właściciel”, stanowimy najprostszy przedmiot manipulacji. A co jest naczelnym jej celem? Wcale nie pełna miska, bo jedzenie można zawsze ukraść. Jest coś jeszcze ważniejszego, co kot na nas wymusza: pieszczoty i dotyk. Nawet mając w domu koty w liczbie mnogiej, które zapewniają sobie trochę wzajemnej troski, człowiek bywa regularnie manipulowany, aby je głaskać, smyrać, miętosić i tulić.
Niezależnie od tego, że to po prostu miłe, koniecznie trzeba to robić, bo tylko tak możemy wynagrodzić fakt, że trzymamy zwierzę w niewoli i karmimy czymś obrzydliwym, jeszcze do tego spreparowanym, by podjudzić na te sztuczności apetyt. Ilekroć miałem pomysł, aby opisać obecność któregoś z sześciu kotów w mojej kuchni, to wstyd mnie ogarniał. Każdy z nich miał swoje małe febliki, jeden lubił oliwki, drugi żółty ser, trzeci wylizywał resztki kawy, czwarty wydłubywał groszek z puszki, prawie wszystkie kochały masło, biały ser i tłuszczyk z boczku na patelni. Tylko niektóre wiedziały, co począć z surowym mięsem, a niektóre wręcz się go brzydziły – co nie jest jednak dobrym usprawiedliwieniem dla tych puszek, saszetek, torebek z chrupkami, jakie im przez lata wsypywałem do miski. Z łososiem czy z królikiem? I tak całe ich 15-letnie życie – wybór między dwoma-trzema smakami, równie umownymi jak rzeczywistość, do której trafiła Alicja po wypiciu mikstury. Niektóre „potrawy” najdroższych marek premium przypominają zapachem i smakiem konserwy dla ludzi, ale to nie ja mam tu być arbitrem smaku.
A może one rzeczywiście stoją wyżej od nas na drabinie rozumu i godzą się z marnością żarcia, bacząc jedynie, by uzyskać od nas słuszną ilość dotyku, prawdziwej strawy dla ciała i duszy? Platoniczny dotyk: zadbajmy o niego. Bo znając skuteczność naszego państwa, to może i lepiej, że nigdy nie powoła ministerstwa samotności. ©℗
To wstydliwe, ale przecież każdy próbował karmy dla kota, prawda? Chcąc jednak zjeść pasztet, nie sięgajmy ani po kocią puszkę, ani ludzką, bo można łatwo zrobić swój. O pasztecie z drobiowych wątróbek na sposób toskański już kiedyś pisałem. A oto ciekawy wariant wegetariański: dusimy na oliwie posiekaną szalotkę, dodajemy 250 g oczyszczonych i posiekanych pieczarek, podlewamy 50 ml białego wina, odparowujemy, zmniejszamy ogień, dodajemy sól, pieprz i tymianek, dusimy 10 minut. Po wystudzeniu miksujemy z 40 g orzechów włoskich i 100 g serka typu filadelfia.
A ponadto, na cześć jednego z moich kotów (zjadacza oliwek), jeszcze przypomnienie zielonej tapenady: odciskamy bardzo dokładnie na sicie zielone oliwki bez pestek z ich słoikowej zalewy (jest przykra w smaku), miksujemy je razem ze sporą ilością oliwy (ok. 3 łyżki na 100 g), paroma kaparami, tymiankiem i posiekaną natką pietruszki. Ilość oliwy musi być taka, żeby udało się w miarę gładko to zmiksować, choć ja lubię „szorstką” fakturę smarowidła. Jeśli dla kogoś smak jest za ostry, można przed posmarowaniem kanapek dodać szczyptę cukru pudru.