Koszmar i epifania

Schowana za bezpieczną przesłoną wyrozumiałej pamięci, siostra wizjonera kina i córka wybitnego poety nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia z przeszłości stara się postrzegać w jasnych barwach.

13.04.2011

Czyta się kilka minut

"W naszym domu mówiło się, że Andriej dostał wszystko, a ja - nic" - pisze Marina Tarkowska, ale jej wspomnienia o sławnym bracie nie są resentymentami obrażonej siostry. Tarkowska nie ma pretensji do losu. Cieszy się, że dorastała w nietuzinkowej rodzinie.

"Okruchy zwierciadła" - pretensjonalny tytuł dobrze oddaje charakter całości. Tarkowska nie ma, niestety, talentu literackiego. W krótkich rozdziałach, przypominających wypisy z prywatnego notesu, pisze o dzieciństwie, dojrzewaniu i starości w cieniu sławnych rodziców i brata. Gdyby były to wspomnienia kogokolwiek innego, z pewnością żaden edytor nie zdecydowałby się na ich wydanie. Rzecz jednak dotyczy Andrieja Tarkowskiego, jednego z największych wizjonerów kina, oraz znakomitego poety Arsenija Tarkowskiego, ojca Andrieja i Mariny - sportretowanego przez autorkę zdecydowanie mniej życzliwie.

Marina Tarkowska nie deszyfruje tajemnic rodzinnych; schowana za bezpieczną przesłoną wyrozumiałej pamięci, nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia z przeszłości stara się postrzegać w jasnych barwach. Wspomina rodzinę, do której należeli nie tylko Arsenij i Andriej Tarkowscy, ale także poeta Aleksander Karłowicz. Kokietuje, że tak naprawdę brat i rodzice byli bardzo zwyczajni, a saga rodzinna Tarkowskich jest w gruncie rzeczy "typowa dla wielu szlacheckich rodów". Biograficzne odkrycia docenimy dopiero wówczas, kiedy uda się nam przyzwyczaić do osobliwej, pseudopoetyckiej narracji. "(Zarąbane siekierą) koguciki, potraciwszy głowy, biegały po podwórku na silnych wysokich nogach, zraszając żółtą gliniastą ziemię szkarłatną krwią" - to opis "wesołych" wakacji w Azerbejdżanie.

Wartość "Okruchów zwierciadła" zasadza się zatem przede wszystkim na faktografii; autorka odrzuca tezę o kaukaskim pochodzeniu nazwiska jej ojca, twierdząc kategorycznie, że miał korzenie polskie. Powagi jest w tych wspomnieniach niewiele, interpretacji dzieł Tarkowskiego nie ma wcale (może to i lepiej), dominują raczej zabawne historie o pieskach, które mieszkały z Tarkowskimi na Szczipoku - rosłej Barburce zjadającej olbrzymie ilości owsianki oraz puszystej Stupce, która na spacer "wyskakiwała przez lufcik". Ni stąd, ni zowąd pojawiają się obrazki z dziecinnych bali, podczas których Andrzejek był przebrany za Kota w Butach, a Marina za Japonkę.

Marina stara się być dyplomatyczna, chociaż o pierwszej żonie brata pisze wprost: "Jej wspomnienie wywołuje we mnie jednocześnie uczucie bólu i obrzydzenia". Niewiele mamy wzmianek o konfliktowym charakterze Tarkowskiego, jego intelektualnych poszukiwaniach, wielomiesięcznych depresjach. Dowiadujemy się natomiast, jakim był chłopcem, kogo kochał, poznajemy fragmenty pisanych przez rodziców reżysera "Dzienników Dryla" oraz interesujące kulisy powstania kolejnych tytułów, których dopełnieniem są liczne zdjęcia z domowego albumu.

Portret Andrieja wyłaniający się z "Okruchów..." to dosyć typowy wariant talentu niepodległego wobec przeciwności losu. Jako dzieciak był wyjątkowy. Pozbawiony nieśmiałości, często popadał w stany otępienia - nieruchomy, wpatrzony w jeden punkt, sprawiał wrażenie osoby "ociężałej umysłowo". Żeby odreagować stupor, "musiał stłuc siostrzyczkę, nagadać impertynencji mamie i babci"... Od wczesnych lat nikt w rodzinie nie miał wątpliwości, że jest kimś wybitnym. Dużo czytał, chodził do szkoły muzycznej - miał słuch absolutny, wspaniale malował. Im gorliwiej wpajano weń przekonanie o talencie, tym chętniej starał się dostosować do ogółu. Jako nastolatek bywał czupurny, przeklinał, zadawał się z marginesem, koniecznie chciał pracować w Komsomole. Na szczęście nadopiekuńcza babcia, matka i siostra skutecznie wybijały mu z głowy te pomysły.

Ten obraz nie przypomina lirycznego chłopca z natchnionego autoportretu z prywatnych zapisków reżysera. "To był huragan, wicher, pełen wyskoków, błazeństw, okrzyków Tarzana, łażenia po dachach, szaleńczych pomysłów, śpiewów (...) i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze" - pisze Marina. W szkole powszechnej uchodził za don juana, podbijając serca jedenastolatek. Jedynym jego zmartwieniem były piegi, wykwitające na twarzy każdego lata i będące nieustannym przedmiotem kpin i złośliwości.

Portret Tarkowskiego jest zatem pastelowy, wyrozumiały i zabawny. I tylko od czasu do czasu autorka pozwala sobie na afektowane, nie do końca zrozumiałe wykrzykniki. Pisze na przykład: "Nie zdołałam swoją miłością obronić ani ocalić Andrieja. Nie potrzebował jej. Żył po swojemu - leciał prosto w ogień i spłonął w nim".

"Ufaj sobie jako artyście i sprawiaj, żeby tworzyła się jedność swojej i obcej artystycznej woli" - pisał do syna Arsenij Tarkowski, poruszony lekturą scenariusza "Andrieja Rublowa". Ojciec jest w "Okruchach..." postacią fascynującą i odpychającą. Marina nigdy mu nie wybaczyła, że zostawił matkę z małymi dziećmi, z drugiej strony - potrafiła docenić jego smak i osobowość. Arsenij wychowywał się na Ukrainie, w obecnym Kirowogradzie, wśród Polaków, Rosjan, Ukraińców, Żydów, Serbów i Niemców. Do końca życia pozostał kosmopolitą. Był dowcipny, ale równocześnie powściągliwy w okazywaniu uczuć; chwilami troskliwy, często obojętny. "Całował kobiety w rękę i nie podawał ręki łajdakom".

Postacią zmitologizowaną w książce jest natomiast matka. O ile Andriej pokazywał ją w filmach w ujęciu fantazmatycznym, w "Okruchach..." jawi się jako osoba z krwi i kości: smutna, przedwcześnie postarzała, mierząca się z ponurą socjalistyczną codziennością matki samotnie wychowującej dwójkę dzieci. Tylko we wspomnieniu z dzieciństwa jest "piękną matką w balowej sukni pochylającą się nad dziecięcym łóżeczkiem". Po rozstaniu z Arsenijem nie wyszła za mąż; "Nigdy nie widzieliśmy obok mamy mężczyzny" - pisze Marina. Przed śmiercią Maria notowała w dzienniku: "Chciałabym (im) tylko usmażyć dużo wiśniowych konfitur! Ale nigdzie nie ma cukru. Ludzie wszystko wykupili i smażą". Autorka wspomina, że kiedy wracała do domu późnym wieczorem, w kuchni nieodmiennie paliło się światło. To Maria, wtedy już ciężko chora, wyczekiwała na powrót córki. Marina pisze o irytacji, jaką w niej to budziło, a także o bezbrzeżnej rozpaczy, kiedy pewnego dnia uzmysłowiła sobie, że okna w ich kuchni będą zawsze już ciemne...

Rytm drugiej części wspomnień wyznaczają pożegnania. Z babcią, matką, ojcem, bratem. W dniu pogrzebu Andrieja Marina, przywołując scenę z "Ofiarowania", notuje: "Szlocham już bez opamiętania, kiedy na ekranie, przy akompaniamencie niebiańskich dźwięków muzyki Bacha, na tle migotliwego morza drży delikatne drzewko, gotowe pokryć się młodymi listeczkami nadziei... Oto jak wygląda testament Andrieja".

To zdanie sprawiło, że zatęskniłem za powrotem do kina Andrieja Tarkowskiego, własnymi okruchami jego filmowego zwierciadła. Kluczowe sceny z "Ofiarowania" (1986) to dla mnie nie tylko płonący dom, drzewo, ale także to, co niewidoczne. "Co począć z tym pięknem?" - pytał Tarkowski. Z pięknem świata - pogodą, słońcem, zakochanym spojrzeniem - skoro nie wiadomo, co począć z sobą.

Człowiek jest naczyniem, z którego stale wycieka treść. Tarkowski pokazywał ubytki tego, co najwartościowsze. To mógł być bełkot szaleńca, który brzmi jak modlitwa; albo zaklęcie oniryczne, dziwne omamy, które układają się w sfiksowane życie równoległe. Poszczególne elementy tych fiksacji przechodzą do realu. W jego kinie martwi ożywają, uśmiechy zmieniają się w grymasy żalu.

Reżyser mówił nam w "Ofiarowaniu": nie budźcie się ze snu, starajcie się zapamiętać życie wewnętrzne, czyli ból, który ukrywamy; namiętności, które zasłaniamy wstydem; nadzieje, które na własne życzenie neutralizujemy. To sen nasz codzienny, sen praludzki. Ukrywany, zapomniany, fałszowany.

W "Solaris" (1972) według Lema Kelvin widzi Harey naprawdę. Dziewczyna jest obok, płacze. Ale czy pachnie, czy przetrwał jej zapach? Kiepsko się ten film ogląda, a jednak ma on moc alternatywną. Tarkowski, być może jako jedyny znany mi reżyser filmowy, jest autentycznym religijnym guru, nie metafizycznym hochsztaplerem. Człowiek jest dla niego odbiciem Boga, nawet jeżeli chodzi tylko o krzywe zwierciadło. Zmartwychwstała Harey w "Solaris" przychodzi bez misji. Nie chce zbawiać świata, nie pamięta, gdzie była, co było. Wraca, żeby pokazać, że coś jednak jest obok. Ktoś czuwa.

Chodzi o rodzaj samowiedzy człowieka, że istnieje fenomen prawd równoległych, ekwiwalent egzystencjalnego elementarza, w którym to, co białe, zyskuje tonację czerni; a to, co zwyczajne, staje się trudne do przyswojenia - pozostając tajemnicą. Prawa natury przegrywają z prawami marzeń. Sen bez snu. Koszmar i epifania.

Marina Tarkowska, Okruchy zwierciadła, tłum. Jacek Chmielewski, Warszawa 2010, Państwowy Instytut Wydawniczy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 3-4/2011