Kosmiczna zajezdnia

Kiedyś stanęliśmy na chwilę w Aralsku. Wszyscy tam stawali i szukali okrętów zarytych w piasku. Jeziora, które wyschło. Nawet na mapie było zaznaczone: „Ship cemetery”.

30.05.2016

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk  /
Andrzej Stasiuk /

Pięćdziesiąt kilometrów przez pustkowia. Wszyscy tam już byli i porobili zdjęcia. Dzięki. My szukaliśmy tylko bankomatu, bo nam się kazachskie tenge skończyło. Zera nam się wciąż myliły i nie chcieliśmy wziąć za dużo, żeby z tymi pięknymi banknotami nie zostać. Bo co robić z tenge? Stanęliśmy na placu w środku wszechświatowej stolicy klęsk ekologicznych i odpowiadaliśmy na nieustanne „heloł” dzieciarni i młodzieży w ciemnych okularach. Gdyby oni wiedzieli, że ich zapiaszczony plac z kręgiem baracznego parteru wokół przypomina mi mój dziecięcy Sokołów Podlaski, tyle że gorący i pustynny. Gdyby tylko wiedzieli. Pomnik na środku stał. Z jeźdźcem, a jakże. Jeździec napinał łuk. U podnóża siedzieli pozłacani mędrcy, poeci, w każdym razie jakaś inteligencja. Ale jak tylko wzięliśmy kasę, pojechaliśmy dalej. Nie dało się z gorąca wytrzymać pod tym niebem, które nawet nie było błękitne, tylko spłowiałe, wypalone.

W przysiółku przy szosie leżała zakrwawiona kobieta. Powinniśmy stanąć – tak pomyślałem – ale wokół stał już tłumek miejscowych i na nic była obecność jakichś przybłędów. Ktoś już trzymał telefon przy uchu i gestykulował, więc pojechaliśmy dalej. Wiało bardzo mocno. Czułem, jak auto przyjmuje boczne uderzenia. Piach na asfalcie formował się w zaspy. Nie było żartów. Woziło jak w sypkim śniegu. Aral-kum było całkiem białe od tej zawiei. Białe lepianki, białe płoty z patyków, białe wielbłądy leżały niczym usypane figury. Wzdłuż drogi jechał chłopiec na białym wielbłądzie. Nad asfaltem wybudowali kładkę dla pieszych, absurdalnie wysoką i zadaszoną, zamkniętą w przeszklonej rurze. Na tym pustkowiu z dwoma samochodami na godzinę, z tymi ludźmi, którym nie chciało się opuszczać domów, a co dopiero wspinać po kilkudziesięciu stopniach, w tym pustym upale.

Wydawało mi się, że jedziemy coraz szybciej, że chcemy wyrwać się przestrzeni, że chcemy ją pokonać, przechytrzyć za pomocą czterech cylindrów, dwóch litrów pojemności i 130 koni. Że ciąg elektrycznych wyładowań między elektrodami świec i benzynowych eksplozji da sobie jakoś radę z przedwieczną nieskończonością, że cywilizowane pokona dzikie, że panujemy nad tą rozgrzaną i nudną emanacją kosmosu, że naciskając pedały, przestawiając dźwignie, kontrolując mechanizmy, jakoś sobie radzimy ze śmiertelną otchłanią, że jesteśmy w stanie poruszać się szybciej, niż ona się rozszerza.

Wtedy po lewej zjawił się Bajkonur. Leżał o parę kilometrów od szosy. Na nagim wzniesieniu widać było talerze anten, coś dużego, monumentalnego nawet. Jak ruiny jakiejś zamierzchłej cywilizacji to wyglądało. Jak jakieś Mohendżo-Daro. Tyle że blaszane i ciut zardzewiałe. Z tych paru kilometrów było widać. Musieliśmy zwolnić, bo akurat poprawiali drogę, rozryli pustkowie, żeby zrobić skrzyżowanie, rondo, nie wiadomo, więc można się było przyjrzeć. Ale podjechać tam? Na randkę ze skorodowaną Godzillą? Dzięki. Wszystko zaczęło się od latania w kosmos. Całe to poczucie wszechmocy. Całe to przekonanie, że jakby co, to damy radę. Że najlepsi jesteśmy. Że w razie czego to się przeprowadzimy i zaczniemy wszystko od nowa.

Wybudowali w środku pustyni astronautyczną zajezdnię, żeby latać w głąb jeszcze większej pustyni. Na czarną i lodowatą Saharę. Poleciał jeden, wrócił i mówi: „Boga nie widziałem”. Bo pewnie Bóg nie marzył o niczym więcej, jak tylko o tym, żeby pokazać się akurat jemu.

Sam zresztą nie byłem lepszy. Władowałem spory pieniądz w auto, żeby dojechać jak najdalej. Jak oni w swoje rakiety. Bo też mi się wydawały różne rzeczy. Że na przykład jak jest pusto, to powinny objawiać się rzeczy najważniejsze. Z tym dziecinnym przekonaniem montowałem dobinsonsy i pakowałem auto. W kolejkach po te wszystkie wizy stałem. A potem ślepłem od kurzu i upału, ale jechałem. W nadziei, że szkoda życia na rekreację oraz wypoczynek. Z kanistrami wzdętymi jak padłe wieprze. Kretyn i naiwniak. Że to się da własnym sumptem. Że jak się natłucze kilometrów, to się pokaże. A nie tak jak Gagarinowi albo innemu prowokatorowi. Że nie trzeba wcale budować kosmodromu i wystarczy tylko skołatane serce i strzępek niegdysiejszej duszy. Ale być może wszystko to jest psu na budę oraz marnotrawstwo zasobów nieodnawialnych. W każdym razie tylko mignął ten Babilon z blachy i zaraz zakrył go kurz. Kręciłem między wybojami i dziurami i mamrotałem wewnętrznie, że „zbawion być może, kto się dążeniem trudzi”. Mamrotałem na pocieszenie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2016