Korespondencja z kosmosu

Filip Springer, reporter: Polska nie jest piękna, jest taka sobie. Mamy takie sobie morze, takie sobie góry, kilka fajnych zakątków. A do tego jeszcze obstawiliśmy naturę tym… wszystkim.

19.09.2016

Czyta się kilka minut

Przemyśl, styczeń 2016 r. Z prawej: Słupsk, grudzień 2015 r. / Fot. Filip Springer x 2
Przemyśl, styczeń 2016 r. Z prawej: Słupsk, grudzień 2015 r. / Fot. Filip Springer x 2

ADRIAN STACHOWSKI: Ostatnio natrafiłem w dokumentach PRL-owskiej cenzury na zapis z 1975 r.: „Należy w miarę naszych możliwości tonować publikacje akcentujące korzyści, jakie wyniosą dotychczasowe miasta powiatowe z samego faktu awansowania na siedzibę władz wojewódzkich, oraz euforię, radość mieszkańców i działaczy tych miast”. W swojej nowej książce o podróży przez byłe miasta wojewódzkie opisuje Pan nastroje zgoła przeciwne.

FILIP SPRINGER: Tęsknota objawia się w prostym stwierdzeniu: „Kiedyś byliśmy województwem i było lepiej”. Rozumiem ją jako pragnienie bardziej zrównoważonej Polski, zdecentralizowanej, w której to, że mieszkasz w stutysięcznym mieście, nie oznacza, że masz mniejsze szanse – a dzisiaj pod wieloma względami tak jest. Tak naprawdę, chodzi o pragnienie poważniejszego traktowania.

Kilku Pańskich bohaterów jest przeświadczonych o własnej prowincjonalności. Dziewczyna z Kalisza mówi, że „świat jest gdzie indziej”. Matka jednego chłopaka zabroniła mu wracać do Sieradza. Skąd bierze się taka postawa?

Nie wiem, czy „prowincjonalność” to dobre słowo. Ale poczucie gorszości czy skrzywdzenia jest w tych miastach wyczuwalne. Kiedy ich mieszkańcy słyszą, że Warszawa buduje sobie drugą linię metra na siedem stacji za miliard złotych, a im likwidują kolejny pociąg… Gdybym mieszkał w Krośnie, to moje poczucie krzywdy brałoby się stąd, że aby dojechać do Rzeszowa, musiałbym tłuc się dwie godziny w oślizgłym, brudnym busie, z kolanami pod brodą. W jakich warunkach stoją ludzie, którzy z placu Defilad pod Pałacem Kultury w Warszawie jadą busami do Białej Podlaskiej, Siedlec, Zamościa? A podróżujący między Wrocławiem a Warszawą wysiada sobie na Dworcu Centralnym. Stąd też bierze się poczucie przynależenia do gorszego świata.

Ania Siudak z Ostrołęki powiedziała mi, że wszyscy wieszają psy na galeriach handlowych, ale oni przecież chcą gdzieś kupić sobie spodnie w markowym sklepie. To samo powiedział Piotr Iwaniec, nauczyciel polskiego z Jeleniej Góry – że jego uczniom pójście do galerii w jakimś sensie daje poczucie godności. Mogą tam pójść i zjeść bułę w fast foodzie, nie musząc jechać do większego miasta. Wojtek Pająk z Suwałk powiedział mi, że aby pojechać z córką do porządnego lekarza, musi jechać dwie lub trzy godziny do Białegostoku. W innym mieście usłyszałem, że nie ma problemu z dostępem do kultury, bo raz w roku ośrodek organizuje autobus do Warszawy, do teatru. W następnym zdaniu ta osoba powiedziała, że w momencie ogłoszenia wyjazdu autobus jest już pełny, bo zajmują go pracownicy ośrodka kultury i ich znajomi.

Przytacza Pan badania zespołu naukowców z Zakładu Rozwoju i Polityki Lokalnej z wydziału geografii UW, które pokazały, że nie da się wykazać związku między utratą „wojewódzkości” a spowolnieniem dynamiki rozwoju. Ale podczas prezentacji wyników tych badań prezydenci Wałbrzycha, Częstochowy i Kalisza mówili, że statystyka to czary-mary, a oni po prostu wiedzą, że była krzywda, bo zabrali – i koniec.

Na tym łatwiej robi się politykę. Nie trzeba niuansować problemu, domagać się systemowych rozwiązań, można za to pobredzić. Tymczasem te same postulaty można osiągnąć bez dodawania kolejnego województwa. Można domagać się decentralizacji, równoważnego myślenia, odejścia od modelu aglomeracyjno-dyfuzyjnego, tego frazesu, że „jak dużym będzie dobrze, to mniejszym też skapnie” – ale to wymaga złożonego komunikatu. Nie mamy w Polsce debaty o decentralizacji, mamy za to dyskusję o wojewódzkości, która wychodzi przy każdych wyborach. Politycy rzucają ten ochłap, a wszyscy się na to łapią. Możemy się pokłócić, czy ma być województwo środkowopolskie i jakie miasto będzie jego stolicą – Radom, Kielce czy może razem, ale już nie porozmawiamy o tym, dlaczego tak wiele instytucji ma swoje siedziby w Warszawie, a nie gdzie indziej.

Sławomir Zgrzywa, ostatni wojewoda łomżyński, opowiedział Panu, że w Łomży przed reformą było więcej sklepów z garniturami, więc za województwa Łomża była miastem bardziej eleganckim. Mówił też o wywózce sprzętu z urzędu do nowej siedziby władz wojewódzkich w Białymstoku. Natrafiał Pan na więcej takich historii?

Wywózki zdarzały się często. W Koszalinie słyszałem, że do Szczecina jechały całe ciężarówki i wyglądało to, jakby Rosjanie znowu wracali na wschód po drugiej wojnie światowej. Dyrektor muzeum w Łomży powiedział mi, że 1 stycznia 1999 r. dowiedział się, że go nie ma – jego instytucji nie uwzględniono w budżecie nowego samorządu.

Taksówkarz, którego spotkałem w Sieradzu, pracował w izbie wytrzeźwień. Mówił mi, że najbardziej szkoda mu kobiet, bo dawniej chlejących facetów brali na 48 godzin na izbę, a teraz już nie biorą, bo jest w innym mieście. Ludzie z Koszalina opowiadali, że niektórzy ich znajomi wyjechali, bo nie chcieli żyć w mieście powiatowym.

Zdarzało się, że różni ludzie odmalowywali to samo miejsce w kontrastujących barwach?

Notorycznie. Ci, którzy zgłaszali się do mnie w wyniku działania projektu „Miasto Archipelag”, z reguły byli entuzjastami. Chociaż z kilkoma wyjątkami. Jeden facet cały dzień obwoził mnie po Radomiu, żebym zobaczył, jak źle jest w tym Radomiu. I nawet nie mieszkał tam na stałe, przyjechał po to specjalnie z Warszawy. Radomianie mieszkający tam na stałe mieli mniej pesymistyczne spojrzenie. Ale entuzjastów trzeba było tonować. Wspomniany Wojtek Pająk na każdą negatywną opinię o Suwałkach miał sto kontrargumentów.

Wspomniał Pan o projekcie „Miasto Archipelag”. To przedsięwzięcie nie ogranicza się tylko do Pańskiej książki.

Kiedyś napisałem tekst o Koninie, za który strasznie mnie krytykowano. Uważam po prostu, że to nie jest piękne miasto – jeśli ktoś tak twierdzi, to nie ma racji, niestety. Ale w Koninie żyje sto tysięcy ludzi. Wśród nich jest Justyna Król, która zamiast przekonywać mnie, że jest tam pięknie, opowiedziała mi, jak wyobraża sobie przyszłość tego miasta w 2050 r.

We wszystkich byłych miastach wojewódzkich żyją trzy miliony obywateli. Pomyślałem, że ci ludzie muszą znać odpowiedź na pytanie, dlaczego nie wyjechali, mimo że wiele czynników skłaniałoby ich do tego. Pomyślałem też, że to za duży projekt, bym zrobił go sam.

Po ogłoszeniu startu projektu przez trzy dni nie robiłem nic innego, tylko odpisywałem na maile od ludzi, którzy cieszyli się, że ktoś zajmie się ich miastem. Potem wpadłem na pomysł stworzenia internetowego magazynu, za pomocą którego nasi korespondenci będą mogli dzielić się wiadomościami ze swoich miast. Stworzyła się niesamowita grupa fantastycznych ludzi. Potem powstał blog, na który nasi korespondenci wrzucali swoje teksty. A potem moja podróż i mój własny blog, który dzisiaj należy traktować jako notes ze szkicem książki.

Następnym etapem będzie jeszcze jedna książka, „Ogarnij Miasto Archipelag”. To przewodnik po miastach, o których pisaliśmy; ukaże się jeszcze tej jesieni. Zawsze to podkreślam: moja książka nie jest zwieńczeniem projektu „Miasto Archipelag”. Jest jego częścią. Założyliśmy zresztą fundację, która będzie robiła różne rzeczy związane z dokumentem, reportażem i miastami.

Nastrój wokół tego projektu jest taki, jakbyście słali korespondencje z kosmosu. Czytelnicy reportaży czekają na Pana książkę jak na relację z mitycznej krainy.

Jedną z moich inspiracji był Paul Salopek, który dokumentuje dla „National Geographic” swoją pieszą wędrówkę z Etiopii do Patagonii. Ja ruszyłem z Legnicy, a skończyłem w Radomiu. Te miasta oczywiście nie są Etiopią ani Patagonią, przeciwnie, są w zasięgu każdego żyjącego w Polsce człowieka, ale są nieodkryte i nieopowiedziane. Miałem poczucie, że mogę napisać książkę o każdym z tych miast osobno. W tym sensie to jest Etiopia – jedziesz i wszystko cię dziwi. Zastanawiasz się, dlaczego jeszcze nikt tego nie opisał.

Dlaczego Polska mniejszych miast to reporterska ziemia nieznana?

Olga Gitkiewicz, jedna ze współautorek projektu, napisała ostatnio tekst o dojazdach ze Skierniewic do Warszawy. Zadzwonił do niej dziennikarz jednej z telewizji, mówiąc, że chciałby zrobić podobny materiał. Poprosił ją o kontakty do jej bohaterów. Okazało się, że ona poszła na dworzec i sama ich znalazła, poradziła mu, żeby zrobił tak samo. Odpowiedział, że z kamerą to duża wyprawa. Jak taki dziennikarz ma pojechać na przykład do Tarnobrzega?

I jeszcze jedna rzecz: nie chodzi o to, że tych miast nie ma w mediach, bo są. Ale zawsze w kontekście jakichś wydarzeń – ktoś kogoś zabił, coś się spaliło. Największe zdziwienie wśród moich rozmówców budziło to, że pytam, co tu się robi w piątek wieczorem. To zabrzmi megalomańsko, ale zdarzało się, że moi rozmówcy przerywali rozmowę i mówili, że nie spodziewali się, że reporter z Warszawy będzie ich pytał o rzeczy, które są dla nich ważne.

Dopuszcza Pan myśl, że projekt umrze? I znowu lokalni animatorzy kultury będą musieli jechać do Warszawy, żeby opowiedzieć o swoich pomysłach dziennikarzom?

To byli ludzie z Krosna. Jeździli do warszawskiego radia, bo nikt nie chciał do nich przyjechać. Nie mam wątpliwości: tak będzie w dalszym ciągu. Nie spodziewam się, że nasz projekt wpłynie na decyzje i myślenie. W tym sensie nasz projekt umrze.

Książka przypomina społecznikowskie reportaże z lat 60., kiedy reporter jeździł i sprawdzał, czy gminne spółdzielnie chłopskie dobrze się kręcą, albo czy w świetlicach są aktualne wydania czasopism.

Nie pojechałem w Polskę, żeby napisać książkę, tylko przede wszystkim po to, żeby czegoś się dowiedzieć – jak się żyje, z czego ludzie są dumni, co ich wkurza. I dowiedziałem się wielu rzeczy, między innymi takich, które uzasadniają wiele zmian zachodzących w Polsce. Jak mieszka się w Warszawie i chodzi do kawiarni na lemoniadkę, to można nie rozumieć, dlaczego elektorat rządzącej partii jest tak duży. Jak zarabiasz 1300 zł i ktoś chce dać ci jeszcze 500 – to będzie to dla ciebie góra pieniędzy. A potem od dziennikarzy, którym nie chce się ruszyć z Warszawy, dowiesz się, że jesteś chlejącą na umór patologią. Trzeba jechać i rozmawiać, żeby prawdę o Polsce zniuansować.

Przejechał Pan 31 miast w pięć miesięcy. To średnio pięć dni na miasto, zakładając, że jechał Pan ciągiem.

Mniej nawet, bardziej trzy.

Nie za szybko?

Czasami tak. I taka jest ta książka. To przelotne spotkania z przygodnymi ludźmi. Szybkie rozmowy i pójście dalej. To rzucenie się w wir, książka drogi. To nie jest reportaż o Sieradzu czy Wałbrzychu. On jest o wszystkich tych miastach. To nie znaczy, że Sieradz zamieszkują tylko smutni raperzy, którzy wyjechali do Łodzi. To znaczy, że ten motyw wyjazdu przewija się we wszystkich miastach.

Dzisiaj dobry reportaż powinien przewracać wnętrzności, miażdżyć czaszkę, łamać nogi, a przynajmniej druzgotać sumienia. A Pan roztrząsa kwestię, dlaczego społecznikowski Teatr Realistyczny musiał wynieść się ze Skierniewic.

Przecież to najbardziej wkurzająca historia z całej książki!

Ale nie ta temperatura...

Bo ja nie jestem zależny od żadnej redakcji. Jestem całkowicie wolny. A po drugie nie jestem dobry w szukaniu takich tematów i nie umiem ich robić, nawet jak już mnie spotkają.

Jak długo pisał Pan tę książkę?

Jak zwykle, trzydzieści parę dni.

Pierwszy rozdział pierwszej Pana książki, „Miedzianki”, powstawał przez 47 godzin bez przerwy. Wiem też, że zdarza się Panu wymiotować po całym dniu pracy w terenie. Dlaczego tak? Jak reporterski stachanowiec?

Bo to fantastyczna praca. Kiedy jem coś dobrego, to chcę się nażreć, aż mi brzuch pęknie. Trzeba jednak przyznać, że „Archipelag” to było przegięcie.

Kiedy Pan tak pomyślał?

Jak przegnę, to wyłącza mi się organizm. Dzień choruję, a przez dwa następne nie mam siły zwlec się z łóżka. Tak było teraz, i to jeszcze przed główną podróżą. Potem kilka razy już myliło mi się, gdzie jestem. Chciałem zrobić zdjęcie i powiedziałem komuś, że robię reportaż o Wałbrzychu. Zapytał, dlaczego go robię w Zamościu. Albo budziłem się w hotelu i nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Otwierałem balkon, patrzyłem na budynki – i dalej nic. Patrzyłem na bloga: wczoraj byłem we Włocławku, więc dzisiaj Płock. I… do boju.

Pańskie książki opowiadają o przestrzeni, o architekturze, o tym, jak żyje się w Polsce, ale wydaje mi się, że ich głównym, choć nienazwanym tematem jest dobro wspólne.

Z grubsza rzecz biorąc – tak.

Mamy problem z dobrem wspólnym?

Myślę, że nasza definicja dobra wspólnego zasadza się na tym, że jak usiądziemy przy stole, to każdy odejdzie od niego, mając wszystkie swoje potrzeby i postulaty zaspokojone. Ale dobro wspólne jest czymś odwrotnym: każdy musi z czegoś zrezygnować, by powstała nowa wartość dla nas wszystkich. A u nas nawet płacenie podatków jest uważane za frajerstwo.

Ile razy pytano Pana, dlaczego w Polsce jest brzydko?

W co drugim wywiadzie.

Męczące?

Nie, bo to bardzo ważne pytanie, które wiele mówi nie tylko o estetyce, ale o tym, o czym mówiliśmy wcześniej – o dobru wspólnym, o odpowiedzialności społecznej. I o zakłamywaniu faktów, bo strasznie mnie mierzi, kiedy mówi się, że Polska jest pięknym krajem. Nie jest piękna, jest taka sobie. Mamy takie sobie morze, takie sobie góry, kilka fajnych zakątków, ale jak to porównać z innymi krajami, które mają i morze, i góry, to nie wypadamy spektakularnie. A do tego jeszcze obstawiliśmy naturę tym… wszystkim. Ale pod tym względem „Archipelag” był przedsięwzięciem niezwykle pouczającym. Jak mnie ktoś dziś zapyta o najpiękniejsze miasta w Polsce, to w pierwszej piątce bez wahania wymienię Przemyśl, Bielsko-Białą i Wałbrzych.

Czy z powodu popularności Pańskiego narzekania coś się w Polsce zmieniło?

Nie mam takich aspiracji.

Ale przecież coś może się zmienić.

Zmieni się troszeczkę, w to wierzę. Wyładnieją centra miast, ale nie wierzę w gruntowne zmiany. Zresztą Polacy wcale nie uważają, że jest brzydko, wręcz przeciwnie. Bardzo często pod moimi wypowiedziami w internecie pojawiają się negatywne komentarze. Tym, co jest nowe, to antysemityzm.

Ostatnio napisano, żeby się Pan wynosił do Izraela.

Wtedy uznałem, że coś się zmieniło.

Z drugiej strony bywa Pan nazywany arbitrem polskiego smaku…

W moich tekstach o architekturze nie używam słów „ładny” i „brzydki”, ale piszę na przykład, że jakiś budynek nie harmonizuje z otoczeniem. Wydaje mi się, że można przeprowadzić dowód, w którym wykażę, że nie harmonizuje. Jeżeli ktoś będzie udowadniał, że harmonizuje, to będę się z nim spierał na bazie argumentów.

Mało kto ma… nie chcę powiedzieć „odwagę”. Mało kto ma… warunki i odbiorców, którzy chcą go słuchać, kiedy mówi, że coś jest nie tak w przestrzeni. W tym sensie jestem arbitrem. Ale jeśli za arbitra uznamy kogoś, kto mówi, co jest ładne albo brzydkie – to ja się nie poczuwam.

Jak często zdarza się, że mieszkańcy miast lub ich władze są niezadowoleni z tego, jak je Pan opisał?

Okaże się po „Archipelagu”. Jeżeli ktoś kupuje moją książkę, to zgadza się patrzeć na świat moimi oczami. To umowa, którą zawiera się z reporterem. Staram się patrzeć na świat własnymi oczami i nikogo nie krzywdzić. Zastanawialiśmy się przy redakcji „Archipelagu”, czy niektóre fragmenty nie krzywdzą konkretnych ludzi. Takim fragmentem był opis McDonalda w Łomży. Kłóciliśmy się o to, czy ten fragment nie jest protekcjonalny. Stanąłem okoniem.

Cytuję: „Dziewczęta zbite w grupki kątem oka śledzą, czy aby w poświacie bijącej od lampionu nie pojawi się jakiś chłopiec modnie zaczesany, być może w puchówce z młodzieżowej sieciówki, który byłby skłonny je stąd zabrać. Chłopcy zaś wiedzą, że największe szanse mają ci, którzy pożyczyli na ten wieczór samochody od rodziców, i teraz w szaleńczym wirowaniu krążą wokół lampionu, paląc gumy w macdrajwie i wpadając czasem do środka po nową porcję frytek”.

Wydaje mi się, że nie pisałem tego fragmentu „z góry”. Każdego, kto mi to zarzuca, wsadziłbym w samochód, pojechał z nim do tej Łomży, żeby posiedzieć tam chwilę i zobaczyć, co się dzieje w sobotni wieczór. Wtedy możemy podyskutować o Polsce. ©

​FILIP SPRINGER jest reporterem i fotografem. Autor wielu książek poświęconych przestrzeni publicznej i architekturze. Właśnie ukazała się jego najnowsza pozycja „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” (Karakter 2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2016