Konstytucyjne prawo do szczęścia

Czy amerykańskie mocarstwo globalne chyli się ku upadkowi? Bzdura! Mimo kryzysu finansowego i wojen na dwóch frontach, społeczeństwo USA jest silne i zdolne do odnowy. Prezydencka kampania wyborcza - być może najważniejsza w ostatnich dekadach - pokazała, jak żywotna jest demokracja w Stanach. Przełożył Wojciech Pięciak

04.11.2008

Czyta się kilka minut

Trudno o bardziej dosadną zapowiedź nieszczęścia. "20 stycznia 2009 r. nowy prezydent USA obejmie swój urząd. Najpóźniej w chwili, gdy zasiądzie przy swoim biurku w Gabinecie Owalnym, zrozumie, że nie jest to już pokój roboczy najpotężniejszego człowieka świata, ale kanciapa komisarza masy upadłościowej!" - wyrokuje popularny magazyn "Stern". A okładka tygodnika "Der Spiegel" na tydzień przed amerykańskimi wyborami prezydenckimi ogłasza "upadek światowego mocarstwa". Dla obu pism, czołowych tytułów na niemieckim rynku, z milionami czytelników, koniec "zrujnowanego gospodarczo mocarstwa" nie tylko wydaje się oczywistością, ale też źródłem Schadenfreude: cóż to za szczęście, móc oglądać upadek Ameryki!

Kryzys finansowy oraz koszty i ofiary wojen w Iraku i Afganistanie zdają się idealnie pasować do dominującego dziś wizerunku zmęczonego mocarstwa. Również konserwatywni komentatorzy z Europy Zachodniej wyrokują, że Stany tracą pozycję globalnego lidera. I nawet w ich głosach pobrzmiewa satysfakcja z tego, że geopolityczna dominacja Nowego Świata, tego "młodszego brata starej Europy", wreszcie będzie mieć swój koniec.

Wolność, prawo, szczęście

Zapewne, osiem lat błędnej neokonserwatywnej polityki George’a Busha i jego wiceprezydenta Dicka Cheneya sprawiło, że amerykańska gwiazda zbladła ekonomicznie, moralnie i politycznie. Jednak mowy pogrzebowe nad amerykańskim supermocarstwem są nie tylko nieuprawnione, ale wręcz niebezpieczne. Właśnie załamanie na Wall Street i globalny już kryzys finansowy dowodzą, jak ściśle los nas wszystkich powiązany jest z losem Stanów. Bez Ameryki Europa nie przetrwa - ani ekonomicznie, ani militarnie. Bez Ameryki nie uda się stawić czoła kryzysom trapiącym świat. Dlatego prezydent USA jest zawsze po trosze również prezydentem świata. Od problemów klimatu i finansów, przez wojny na Bliskim i Środkowym Wschodzie, po międzynarodowy terroryzm - we wszystkich tych sprawach to, co uczyni (albo czego nie uczyni) człowiek z Białego Domu, dotyczyć będzie wszystkich.

Choć wielu prognozuje dziś jej upadek, Ameryka żyje i nie tylko żyć będzie, ale będzie się zmieniać i odradzać - jak czyniła to już wielekroć w przeszłości. Kluczem do tego jest zjawisko potocznie zwane "amerykańskim marzeniem" - owa szczególna obietnica wolności, prawa i indywidualnego szczęścia.

Choć american dream to coś więcej. To idea państwowotwórcza Stanów: konkretna nadzieja dla każdego Amerykanina i każdego, kto chce zostać Amerykaninem. Jego korzeni szukać należy w micie założycielskim Stanów. Ameryka, kraj nieograniczonych możliwości: ta obietnica skierowana do obywateli USA obowiązuje do dziś. Żaden z krajów aspirujących obecnie do rangi globalnego mocarstwa - ani chiński turbokomunizm, ani indyjskie państwo kastowe, ani rosyjscy energetyczni aparatczycy czy arabscy despoci śpiący na ropie - nikt z nich nie jest w stanie zaoferować ludziom podobnej zachęty, a nawet jej namiastki. Amerykańskie marzenie, amerykański sen - on długo jeszcze pozostanie aktualny. Na czym polega?

Ameryko, tobie to dobrze!"

O pierwszym i najstarszym american dream mowa jest w Deklaracji Niepodległości z 4 lipca 1776 r. To najpiękniejszy i zarazem najbardziej ambitny literacko polityczny dokument czasów nowożytnych. Prawo do wolności, do równości, do życia w kraju praworządnym, a zwłaszcza "the pursuit of happiness", prawo do poszukiwania szczęścia - one to cechują rewolucyjne idee XVIII-wiecznych Ojców Założycieli USA. Świetnie wykształceni, należący do mieszczańskiej elity, znali oni nie tylko pisma Machiavellego czy Johna Locke’a, ale również antycznych klasyków.

Nie ma na świecie drugiego dokumentu państwowego takiej rangi, w którym znalazłoby się to proste słowo: "szczęście". Mówiąc o "pursuit of happiness", autorzy Deklaracji Niepodległości - przede wszystkim Thomas Jefferson i John Adams - myśleli także o polityczno-filozoficznym dyskursie nad właściwym kształtem porządku społecznego w egalitarnym społeczeństwie, wolnym od władzy zarozumiałych arystokratów, którzy w krajach Europy swoją pozycję społeczną wywodzili wyłącznie z faktu nobliwego urodzenia.

Współcześni Jeffersonowi Europejczycy - to znaczy: ci mający wyobraźnię - już wtedy dostrzegli, jak wielki potencjał i siła tkwią w obietnicach amerykańskiego marzenia i otwarcie zazdrościli Nowemu Światu. Najsłynniejszy niemiecki poeta Johann Wolfgang von Goethe tak pisał w 1827 r.: "Ameryko, tobie to dobrze!". Ameryka, dowodził Goethe, ma lepiej niż "nasz Stary Kontynent" właśnie dlatego, bo nie ciągnie za sobą całego tego bagażu historycznego, który w Europie symbolizują ruiny zamków; bagażu sporów, mających źródło w zamierzchłej historii. Fakt, że Ameryka to kontynent bez obciążeń historycznych, jawił się poecie jako wielki plus. Ten wiersz Goethego nosił lapidarny tytuł "Stany Zjednoczone".

Ale amerykańskie marzenie opierało się na czymś jeszcze: na terytorialnym ogromie kraju, jego bezkresności. Opanowywanie gigantycznych terenów na Zachodzie, początkowo nieznanych (co nie znaczy, że niezamieszkanych), obietnica wejścia w posiadanie własnego kawałka (albo raczej solidnego kawału) ziemi - one również tworzyły fundament nowego państwa. Wcześniej w historii nie było narodu (do tego demokratycznego), który imigrantom z Europy mógłby składać niemal nieograniczone oferty terytorialne.

Szczęście kiedyś, szczęście dziś

Własność i indywidualna wolność - idąc za taką zachętą, przepływali ocean: najpierw tysiącami, potem milionami. Najpierw przybyli Brytyjczycy, potem Niemcy i Irlandczycy, Włosi i Polacy, Żydzi, Rosjanie, Ukraińcy i wszyscy inni. Podążali za amerykańskim marzeniem. A prócz nich przybywali również ci, którzy musieli uciekać przed uciskiem, tyranią, dyktaturą - uchodźcy polityczni wieku XIX, XX, a teraz XXI. Przykładowo, dla tysięcy Żydów, którzy w latach 30. uciekli z Niemiec do USA, widok Statuy Wolności w nowojorskim porcie oznaczał nie tylko wolność, ale po prostu życie.

Dziś państwo nie rozdaje za darmo ziemi, ale Ameryka ciągle oddziałuje jak magnes, zwłaszcza na ludzi młodych. Niekoniecznie już na tych ze starej Europy; bardziej na mieszkańców Europy Wschodniej, Azjatów, rosyjskich Żydów czy Latynosów, którzy emigrują do Stanów. Ich motywy są podobne jak kiedyś i dają się ująć w trzech słowach: poszukiwanie osobistego szczęścia. Tyle że szczęście nie oznacza już własnej farmy, lecz np. studia na którymś z elitarnych amerykańskich uniwersytetów. A są to najlepsze uczelnie świata, z wybitnymi naukowcami, którzy co roku zgarniają wiele nagród Nobla.

Siła samoodnowy

W tym wolnym kraju każdy może otrzymać swą szansę - to kolejny element american dream. Szansę na pieniądze, na awans społeczny. W Stanach emancypacyjne nadzieje na samorealizację mogły stać się rzeczywistością szybciej niż gdziekolwiek indziej. I kto zaprzeczy, że na świecie nie było dotąd społeczeństwa bardziej wolnego niż amerykańskie. Tak mało państwa, jak to tylko możliwe - brzmi dewiza. I jeszcze: równość szans dla wszystkich.

Legenda o pucybucie, który ciężką pracą dorobił się milionów, może dziś należeć do historii. Ale i tak Ameryka ciągle jeszcze oferuje bezprzykładne szanse na karierę. Weźmy na przykład tzw. think tanki - "fabryki myśli", w których naukowcy wszelkiego autoramentu opracowują studia nad przyszłością światowej polityki, gospodarki czy religii. To kuźnie nie tylko talentów naukowych, ale również odskocznie do karier. Niemiec Henry Kissinger, który jako Żyd musiał uciekać przed nazistami, pracował w takiej "fabryce myśli", zanim został sekretarzem stanu. Podobnie jak Polak Zbigniew Brzeziński, który awansował na doradcę prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego. Dziś intelektualny dyskurs kreują tacy ludzie jak Francis Fukuyama (pochodzenia japońskiego) czy Fareed Zakaria (imigrant z Indii).

Ale american dream - to coś jeszcze. Coś szczególnie wartościowego, dziś może nawet najważniejszego. To nieugięta wiara w siłę do samoodradzania się kraju w oparciu o ducha jego konstytucji. Nikt nie zaprzeczy, że ta zdumiewająca zdolność ludzi w zdumiewającym kraju jest właściwym kluczem do spełnienia się amerykańskiego marzenia.

JOACHIM TRENKNER jest korespondentem "Tygodnika" w Berlinie. Urodzony w 1935 r. w Turyngii, uciekł z NRD na Zachód. W latach 60. studiował w USA i pracował przez 5 lat jako reporter "Newsweeka". Po powrocie do Niemiec dziennikarz telewizji publicznej, podróżował głównie do Europy Wschodniej i do USA, przygotowując liczne reportaże dla niemieckiej TV. Autor książki "Naród z przeszłością. Eseje o Niemczech" (Poznań 2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2008