Koniec świata pekaesów

Do co piątej polskiej wsi nie dojeżdża transport publiczny. Łatwiej za pracą jechać do Niemiec czy Holandii niż do najbliższego miasta.

09.10.2018

Czyta się kilka minut

 / TOMASZ FRITZ / AGENCJA GAZETA
/ TOMASZ FRITZ / AGENCJA GAZETA

Dzięki pekaesom Maria odkryła zamiłowanie do placków. U progu wolnej od komuny i PGR-ów Polski znalazła pracę w gminie. Codziennie dojeżdżała autobusem z Lisek. Aż pewnego dnia kierowca odwrócił się do pasażerów ze słowami: „Kursów nie będzie. Odwołujemy. Od przyszłego miesiąca nie pojadę”.

Maria nie miała samochodu ani nawet prawa jazdy. Mąż dojeżdżał do Piszu na budowę z trzema kumplami jednym samochodem. Maria nie miała z kim dojechać.

– Przestałam pracować. W domu siedziałam, co miałam robić? Musieliśmy odmawiać sobie niektórych rzeczy – mówi. – Człowiek liczył: dzisiaj kupię szynki lepszej, na drugi dzień nie kupię, bo mnie nie stać.

Przerzuciła się na ziemniaki. Albo placki. Albo ciasta. Z sąsiadkami wspominają, jak miesięcznie każda zużywała po 30 kilo mąki. I tak brak autobusów rozwinął w nich kulinarne umiejętności.

Jak wynika z szacunków Klubu Jagiellońskiego, w Polsce ponad 13 mln ludzi żyje w gminach, których samorząd nie zapewnia transportu publicznego. Do co piątej wsi nic nie dojeżdża.

Eskimosi

Tak o sobie mówią mieszkańcy Lisek. „Bo jak Eskimosi jesteśmy odcięci od świata” – twierdzą.

Liski to wieś na Mazurach. 300 mieszkańców. Jedno skrzyżowanie, sklep spożywczy, szkoła podstawowa. PRL-owskie bloki odcięte od jezdni szpalerem drzew. Pomiędzy garażami na krzesełkach przysiadły sąsiadki. Wspominają.

Odcięcie Lisek nastąpiło kilkanaście lat temu. Nikt nie pamięta dokładnie, kiedy. Na początku, jak PGR zamknęli, to praca była jeszcze w mieście. Wieś codziennie dojeżdżała do fabryki sklejki, masarni albo na roboty do burmistrza. Pierwszy autobus odjeżdżał o wpół do szóstej, potem o siódmej, po ósmej, dziewiątej, dziesiątej... – szło ich mnóstwo.

Wolna Polska przyniosła wolny rynek, a wraz z nim podwójną przewozową ofertę. Do sprywatyzowanego PKS-u dołączył lokalny przewoźnik: firma Kazek. Miał zwyczaj, że podjeżdżał swoim busikiem parę minut przed autobusem.

Bożena, która na szóstą dojeżdżała do burmistrza na pielenie kwiatów: – Wsiadało się do tego, co szybciej. Człowiek nie myślał, że sam sobie sobie pętlę na szyję kręci...

Bo finał był taki, że PKS-owi nie opłacało się jeździć przez Liski. Polikwidował kursy. A wtedy Kazek, zamiast napawać się wygraną, zaczął ciąć swoje połączenia. Zostawił te najpopularniejsze. W końcu przestał jeździć w ogóle.

– Niektórzy mówili: „Boże, co my teraz zrobimy, co zrobimy?” – wspomina Bożena.

Przez busiki Maria straciła pracę, a Irena – emeryturę. Wszystko przez to, że w ­ZUS-ie do stażu nie chcieli jej zaliczyć 13 lat pracy sezonowej w PGR-ze. Odwoływała się, znalazła świadków, jeździła na rozprawy. – Jak zabrali pekaesy, to nie miałam już jak do tego sądu się dostać. Machnęłam ręką. Żyjemy z męża emerytury. 1500 złotych. Luksusów nie potrzebuję. A na sprawiedliwość poczekam do Pana Boga.

Powiew Zachodu

– Po transformacji nikt nie zadbał o to, żeby sprywatyzowane PKS-y dalej jeździły. Samorządy nie podpisywały z nowymi właścicielami żadnych umów na dalsze prowadzenie działalności – opowiada Karol Trammer, specjalista od transportu publicznego, redaktor naczelny magazynu „Z biegiem szyn”.

Bo PKS-y wcale nie muszą służyć do transportu. Świetnie nadają się też do spekulacji gruntami. Wymarzony pomysł na biznes: kupić upadające autobusowe przedsiębiorstwo tylko po to, żeby na dworcu zrobić centrum handlowe. Przykład? PKS Zakopane, który w 2005 r. od wojewody małopolskiego Jerzego Adamika odkupiła firma MK Projekt. Zdziwienie w Zakopanem było niemałe, bo do przetargu stanęły dwie firmy transportowe, a wygrała trzecia, zajmująca się deweloperką. Dziś po PKS Zakopane nie ma śladu. Za to na miejscu bazy autobusowej wyrósł apartamentowiec.

Przewoźników zabili też busiarze. Boleśnie przekonano się o tym w Bieszczadach. W 2013 r. w Ustrzykach Dolnych, Sanoku i Brzozowie mieszkańcy mogli otwierać szampana. Lokalny PKS przejęła międzynarodowa korporacja Arriva. Powiało Zachodem. Dość powiedzieć, że autobusy z Rzeszowa do Sanoka jeździły co godzinę, na krótszych odcinkach – nawet co pół godziny. Słowem – bajka.

Radość trwała cztery lata. Arriva może sobie jeździć po całej Europie, ale polskiej specyfiki busowej nie przewidziała. Czyli: podjeżdżania „tuż przed” przez konkurencję, która gwizdała na rozkład jazdy i zatrzymywała się poza przystankami. W 2017 r. korporacja opuściła Bieszczady.

– Arriva musiała przejść całą urzędniczą ścieżkę, żeby zdobyć zezwolenia na wykonywanie połączeń. Takich problemów nie mieli zaprzyjaźnieni z wójtami lokalni busiarze – opowiada Trammer.

Sytuacja opanowana

A jak w Liskach poradzili sobie z autobusowym końcem świata? Na przykład tak jak mąż Bożeny, który codziennie maszerował pięć kilometrów do Borek, żeby złapać transport do pracy. Albo tak jak ona, która znalazła, dzięki Bogu, pracę w szkole w Liskach. O dojazd nie musiała się martwić.

Ktoś inny się zastawił, żeby kupić samochód, choćby największego grata. Jeden z drugim się dogadał, dobierali się w cztery osoby i jednym wozem jechali do fabryki czy na budowę. Ludzie rzucili się na kursy prawa jazdy. Nawet kobiety. Szkoły jazdy miały wtedy raj.

Maria nie zrobiła prawka, została w domu. – Potem mnie sołtys przyjął do świetlicy wiejskiej. Ale co to tam była za praca! Na dziewięć miesięcy dali robotę, a na trzy nie dali. Potem dali na pół roku – i znowu przerwa. Nawet zasiłku z tego nie było, bo do niego trzeba cały rok przepracować – wspomina.

Bożena pamięta sąsiadkę, która pracowała w Kauflandzie. Nie miała samochodu, jej mąż zmarł. Spakowała młodsze dzieciaki, wynajęła stancję w Piszu. To i tak taniej ją wyszło niż płacenie za taksówki. Jej starsze chłopaki zostały same w domu w Liskach.

Sytuację transportową udało się opanować głównie za pomocą volkswagenów passatów. Teraz w każdej rodzinie są po trzy, cztery samochody. Tylko że taki dojazd to są koszty. Córka Bożeny, kiedy dojeżdżała do pracy w Biedronce, na paliwo wydawała nawet 500 zł.

– W ogóle szefowie w tych Biedronkach jacyś nieludzcy. Przecież wiadomo, że dziewczynom z jednej wioski mogliby tak grafik ustawić, żeby sobie dojeżdżały razem – mówi. – A gdzie tam! Tak grafiki ustawiają, że jedna na szóstą, druga na siódmą, każda musi brać swój samochód.

Błędne koło

Polska wpadła w błędne koło w kwestii transportu publicznego – stwierdza raport przygotowany przez ekspertów ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Zespół na zlecenie ministra infrastruktury przebadał sytuację w wybranych rejonach i porównał statystyki w całym kraju. Okazało się, że w latach 2005-12 liczba i długość linii regionalnych spadły o 40 proc. Padł PKS w Nowym Sączu i Krakowie, Zakopanem i Ciechanowie, Cieszynie i Lublińcu. Inne dogorywają.

Efekt to właśnie błędne koło. Działa to tak: kiedy przewoźnicy tną kursy, skracają relacje, ograniczają ofertę, stopa życiowa mieszkańców pikuje. Nie mają jak dojechać do sklepów, banków i szkół. Dlatego kolejne placówki upadają. Mieszkańcy przenoszą się do większych miast. Prowincja się wyludnia. Zostają głównie osoby starsze, które nie muszą dojeżdżać codziennie do pracy. Przewoźnikom spadają wpływy z biletów, w efekcie więc tną kursy, skracają relacje, ograniczają ofertę...

– Raport SGH jasno pokazał, jakie są skutki braku dobrego transportu publicznego. W Nowym Sączu urząd pracy proponował zatrudnienie w gastronomii i turystyce. Wszystko super, tylko że ta robota kończyła się o godzinie 22. Mieszkańcy wsi oddalonych o 15 kilometrów nie mieli jak wrócić do domów – opowiada Trammer.

Dlatego w Polsce łatwiej wyjechać do Niemiec czy Holandii, niż dojechać do pracy w najbliższym mieście. Uczniowie też szybko odkrywają, że bez samochodu nie dotrą do lepszego liceum. Od razu po osiemnastce robią prawo jazdy.

– Uczymy ich, że transport publiczny nie działa. Kiedy już przeprowadzą się do miast, nie przesiądą się do tramwajów i autobusów. Wychowujemy kolejne pokolenia kierowców. Tak korkujemy metropolie – dodaje ekspert.

Nawet Pisz stoi w korku

– Z komunikacją nie ma najmniejszego problemu – twierdzi Michał, który trasę Liski–Pisz pokonuje własnym samochodem. Jeśli już musi jechać do miasta, bo zwykle pracuje za granicą.

Michał wspomina: dziesięć lat temu kobiety w Liskach siedziały w domach, nie pracowały. Teraz to się zmieniło. Większość pracuje, ma prawo jazdy. Każdy kupił samochód. Standard życia się podniósł. I to jest postęp. Teraz nikt ci nie powie, że jesteś wieśniakiem. Żyjesz na tym samym poziomie, co ludzie w mieście. Problemu z transportem po prostu nie ma.

Damian, sąsiad Michała, ma obiekcje. Robi w Piszu wykończeniówki, wcześniej osiem lat pracował w Niemczech.

– Jak to możliwe, że na Zachodzie opłaca się jeździć komunikacją, a u nas nie? – pyta. – Weźmy Frankfurt. Tam sobie wsiądziesz do metra i w pół godziny jesteś na przedmieściach. A samochodem w półtorej. U nas nawet malutki Pisz stoi w korku. Dziesięć przed trzecią jeszcze puściutkie ulice, o trzeciej zaczyna się sodoma i gomora. Już możesz tylko na jedynkę wrzucić, szybciej nie pojedziesz.

Z tym, że autobusy nie są potrzebne, Ewa by się do końca nie zgodziła. Jej mąż co prawda ma samochód, ale dojeżdża do pracy i zostawia ją w domu samą. Jeśli Ewa musi jechać z małym do miasta, to zaczyna się proszenie bratowej albo sąsiadów. O szukaniu pracy może zapomnieć.

Anita też by się za autobus nie obraziła. Właśnie wróciła z Holandii. Dziesięć lat przesadzała papryki w szklarni. Chciała­by zostać w Liskach na stałe, co może być trudne. No bo jak tu znaleźć pracę, gdy nie masz do niej jak dojechać?

Jedno jest pewne: z autobusowej zapaści cieszą się taksówkarze. Najlepsze dla nich są dni targowe – wtorek i piątek. Anita dobrze ich poznała, jak przyjeżdżała z Holandii na urlopy. Umawiała się do lekarza i dentysty, a na każdą wizytę musiała dojechać taksówką. W tydzień czy dwa płaciła po 300 złotych. Siedemdziesiąt złotych od kursu w dwie strony. Taksówkarze w Piszu nie mają na co narzekać.

Procesy dziejowe

W 2009 r. Ministerstwo Skarbu Państwa wystawiło mazowieckie PKS-y na sprzedaż. Do resortu trafiła propozycja od samorządów.

– Nie prywatyzujcie! My weźmiemy PKS Ostrołęka – proponował prezydent miasta i lokalni starostowie. „Niestety ministrowie rządu PO kategorycznie i bez uzasadnienia odrzucili nasze pomysły” – przypominali niedawno urzędnicy na magistrackiej stronie internetowej.

Firma Mobilis za sześć mazowieckich PKS-ów zapłaciła 77 mln zł. W umowie obiecała inwestycje na 100 mln, w tym zakup ekologicznego taboru.

– Oferta inwestycyjna Mobilisu zakładała ceny autobusów o połowę niższe od rynkowych. Ministerstwo po prostu zgodziło się na ich ofertę. Nie było żadnych negocjacji – twiedzi Karol Trammer.

Prywatyzacji przyglądały się NIK i CBA. Nie znaleziono uchybień. W lutym tego roku Mobilis ogłosił, że zamyka kursy PKS-ów w Bartoszycach, Przasnyszu, Ostrołęce, Ciechanowie i Mińsku Mazowieckim. W Płocku i Ostródzie tnie połączenia.

Prezes Mobilisu Dariusz Załuska w rozmowie z „Transportem Publicznym” żalił się, że liczba pasażerów spadła mu o 30 proc. Winna jest demografia i moda na samochody. Procesy dziejowe po prostu.

– PKS-y próbując ratować się w kryzysowej sytuacji, popełniają wiele błędów – mówi Trammer.

Na przykład Mobilis obsługiwał kurs Płock–Psary. Przy okazji chciał też obskoczyć wszystkie okoliczne miejscowości. Autobus wyjeżdżał więc z Płocka, objeżdżał okolicę i dopiero wjeżdżał do Psar. Zamiast 15, robił 40 kilometrów. Pasażerowie, którzy chcieli szybko dojechać do Psar, przesiedli się do samochodów.

Alternatywne rozwiązanie to krótkie kursy busów, które dowiozą mieszkańców z okolicznych wiosek do przystanku PKS. Tu przesiądą się do autobusu jadącego tylko wzdłuż drogi łączącej duże miasta.

– Do tego potrzeba fachowca, który podpowie szefom: „Zamiast ciąć, ulepszmy ofertę. Dołóżmy kursów. Za kilka lat zobaczymy zysk”. Ale firmy przewozowe nie zatrudniają ekspertów. Nie mają pojęcia, jak robić transport – dodaje Trammer.

Już niedługo mieszkańcy z okolic Ostrołęki zaczną dojeżdżać do Warszawy nowo kupionymi samochodami. Zapewne tanimi, najbardziej trującymi gratami przyłączą się do potoku, który niemiłosiernie korkuje miasto. Cenę za brak PKS-ów zapłacą też mieszkańcy stolicy.

Byle do września

Jadwiga nie znosi wakacji. W wakacje nie jeździ autobus szkolny. Od września kierowca za pięć złotych zabiera pasażerów razem ze szkolną dziatwą. Bez niego Borki są odcięte od miasta.

Borki to cztery bloki z płyty. Sześć garaży, drewniane stodoły, traktory porzucone w polu. Trawniki pod blokami zastawione bmw, oplami, citroënami C5. Przy klatkach schodowych rowery, bo od biedy z Borek do Piszu da się dojechać na dwóch kółkach.

Wie o tym Adam, który codziennie – śnieg nie śnieg, deszcze nie deszcz – wstawał po czwartej, żeby zdążyć do roboty. Rowerem dziesięć kilometrów, potem jeszcze tylko dziesięć godzin na budowie i powrót. W domu zdążył zjeść obiad i pójść spać. Na nic innego nie miał siły. Rok temu kupił pierwszy samochód. ­Passata.

Za to Jadwiga jest skazana na szkolny autobus. Ewentualnie: na karetkę. Karetka zabiera mamę Jadwigi na dializę. Jadwiga razem z nią dojeżdża do szpitala, pomaga wynieść mamę z ambulansu, potem ma czas na zakupy. Nie musi wystawać przy drodze, jak starsze sąsiadki, które czekają, aż ktoś się zlituje i podwiezie je do miasta. Na szczęście zawsze ktoś się znajdzie. Bez autobusów ludzie muszą trzymać się razem.

Samorządy w ping-pongu

Zapytany o kryzys w mazowieckich ­PKS-ach marszałek Adam Struzik powiedział, że na dotowanie połączeń autobusowych zwyczajnie go nie stać.

– Mamy jedyny w Unii Europejskiej system, który nie wskazuje jasno szczebla samorządu odpowiedzialnego za organizację przewozów autobusowych – mówi Karol Trammer. – A bez pomocy samorządów transport nie ma zapewnionego finansowania.

Co prawda ustawa o publicznym transporcie zbiorowym mówi wprost: za komunikację na szczeblu wojewódzkim odpowiada marszałek. Za powiatową – powiaty. Co nie przeszkadza rzeczniczce Struzika w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” opowiadać: marszałek nie wyobraża sobie finansowania pojedynczych linii. Za to powiaty – o, to co innego! One powinny wyłożyć pieniądze. Ten samorządowy ping-pong trwa od lat. Efekty widać w gminie Bulkowo, gdzie po obcięciu kursów mieszkańcy stracili transport do Płocka. „Nie mamy możliwości dojazdu do lekarza czy do pracy. To katastrofa, jesteśmy odcięci od miasta” – napisała do lokalnego portalu pani Kasia.

Biznes to biznes

W Borkach, które ten scenariusz przerabiały 15 lat temu, mieszkańcy podjęli kolejną straceńczą walkę. W zeszłym roku zbierali podpisy, pielgrzymowali do sołtysa, żeby załatwił autobus. Ten, co jedzie z Łomży, mógłby po drodze zajechać też do Borek, prawda? Sołtys poszedł negocjować z przewoźnikiem. Z firmy odpisali, że im się nie opłaca. Biznes to biznes. ©

Niektóre imiona zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2018