Koniec burzliwej epoki

Współczesną Japonię można odmalować w dwóch barwach: mrocznej i całkiem jasnej. Rzeczywistość rozpina się gdzieś pomiędzy. To trochę jak z oceną kończącej się właśnie ery Heisei.

19.04.2019

Czyta się kilka minut

Shibuya – dzielnica handlu i rozrywki  w Tokio, 20 marca 2019 r. / CHARLY TRIBALLEAU / AFP / EAST NEWS
Shibuya – dzielnica handlu i rozrywki w Tokio, 20 marca 2019 r. / CHARLY TRIBALLEAU / AFP / EAST NEWS

Japończycy używają jednocześnie dwóch kalendarzy. Obok gregoriańskiego czas dzielą na ery, które odpowiadają panowaniu kolejnego monarchy.

Gdy zatem we wtorek 30 kwietnia abdykuje obecny cesarz Akihito, skończy się też trwająca 31 lat era Heisei (jap. osiągnąć pokój). Następnego dnia cesarzem zostanie następca tronu Naruhito i Japonia powita pierwszy rok nowej ery, dla której wybrano nazwę Reiwa (jap. piękna harmonia).

Choć po roku 1945 – po klęsce, którą Japonia poniosła podczas II wojny światowej – cesarz wyrzekł się swojej boskości i odtąd pełni jedynie symboliczne funkcje, przejście w nową erę oznacza coś więcej niż wymianę kalendarzy, pieczątek czy oprogramowania komputerowego. Tak jak „okres wiktoriański” budzi określone skojarzenia w odniesieniu do XIX-wiecznej Anglii, tak też podobnie jest w Japonii: era Meiji (1868–1912) stała się synonimem utworzenia nowoczesnego państwa, panowanie zaś cesarza Hirohito i era Showa (1926–1989) to najpierw militaryzm i klęska wojenna, a potem pacyfizm oraz cud gospodarczy Japonii.

Nic więc dziwnego, że kiedy w 2016 r. schorowany 83-letni Akihito poinformował, że chce odejść, w Japonii przystąpiono do podsumowań minionych trzech dekad: od rankingów artystów i sportowców, po analizy w poważnych czasopismach i specjalnie wydanych książkach. Spytano też Japończyków, jaki wyraz najlepiej definiuje erę Heisei.

Wygrało słowo „burzliwy”, wyprzedzając słowo „stagnacja”.

Numer jeden

Kiedy w 1989 r. Akihito wstępował na tron cesarski, Japonia była w apogeum rozwoju.

Firmy japońskie zalewały świat elektroniką i samochodami, inwestowały w wieżowce Manhattanu i studia filmowe Holly­wood, a ceny akcji i gruntu w Japonii biły kolejne rekordy. W pewnym momencie działka pod pałacem cesarskim w centrum Tokio była warta więcej niż całe terytorium Kanady.

Książka „Japan as Number One” („Japonia jako numer jeden”) amerykańskiego socjologa Ezry Vogela z 1979 r. jest do dziś – obok Harry’ego Pottera – największym zagranicznym bestsellerem w Japonii. Autor przekonywał, że nie tylko w gospodarce, ale właściwie w każdej dziedzinie życia Japonia jest najlepsza na świecie.

Za sukcesami szła coraz większa arogancja: Japończycy przypisywali ludziom Zachodu lenistwo, brak dyscypliny i ogólnie dekadencję.

Pierwsze ostrzeżenie przyszło już pod koniec 1990 r., gdy w krótkim czasie indeks japońskiej giełdy stracił połowę swej wartości. W kolejnych miesiącach, a potem latach, gospodarka rozwijała się coraz wolniej, by ostatecznie pogrążyć się w stagnacji. Pojawiła się deflacja, a spadające ceny gruntów doprowadziły do bankructwa kilku banków, które udzielały kredytów pod hipotekę. Jak mówią Japończycy: pękła bańka mydlana.

Z prymusa Japonia stała się chłopcem do bicia. Chorobą dotknięte miało być też społeczeństwo: starzejące się, pesymistyczne, samotne. I coraz bardziej nieufne wobec własnych polityków. W pierwszych dwóch dekadach ery Heisei Japonia miała aż 14 premierów – polityków w większości słabych i bezbarwnych, których nazwiska trudno sobie dziś przypomnieć.

O ile na początku lat 90. XX w. mogło się jeszcze wydawać, że Japonia popadła tylko w chwilową zadyszkę, to po wydarzeniach roku 1995 Japończycy musieli już spojrzeć na siebie inaczej: mit japońskiej doskonałości sypał się na ich oczach.

Podwójny cios

17 stycznia tamtego roku w mieście Kobe zatrzęsła się ziemia, zginęło blisko 6,5 tys. ludzi.

Tymczasem zaledwie kilka miesięcy wcześniej – po obejrzeniu szkód spowodowanych przez trzęsienie ziemi w Los Angeles – japońscy inżynierowie przekonywali, że Japonia może czuć się bezpieczna: że Amerykanie są mniej zaawansowani technicznie i japońskie konstrukcje wytrzymają nawet silniejszy wstrząs. Ich arogancja została ukarana: w Kobe zniszczeniu uległy nie tylko domy zwykłych ludzi, ale też nowe drogi i estakady.

Potem przyszedł 20 marca i zamach w metrze tokijskim, dokonany gazem bojowym przez sektę Aum. Zginęło 12 osób, 50 zostało poważnie rannych, ponad tysiąc poszkodowanych miało potem kłopoty ze wzrokiem. Szokujący był sam akt terroru, dokonany w jednej z najbezpieczniejszych metropolii na świecie. Ale jeszcze bardziej to, że „żołnierzami” na wpół obłąkanego guru, głoszącego katastroficzną wizję świata, zostawali absolwenci elitarnych uniwersytetów, głównie nauk ścisłych, poszukujący sensu życia.

To, że obsesja na punkcie wzrostu gospodarczego po II wojnie światowej wyjaławia duchowo Japończyków, było częstym motywem japońskiej sztuki już od lat 50. XX w. Problem wyostrzył się jednak dopiero teraz, w erze Heisei. Z jednej strony utrzymały się bowiem sztywne reguły konformistycznego społeczeństwa (zakładające poświęcenie dla korporacji, w zamian za stabilność zatrudnienia do emerytury i rosnącą konsumpcję). Jednak – z drugiej strony – słabnąca gospodarka i niepewność jutra nie zapewniały już tej gratyfikacji co kiedyś, w postaci pewności zatrudnienia i rosnącej konsumpcji. Wielu ludzi, zwłaszcza młodych, nie potrafiło odnaleźć się w nowej sytuacji. Mogli pytać, po co takie życie – nie dość, że mało ekscytujące, to jeszcze bez nagrody, jaką mieli ich ojcowie i dziadkowie.

Haruki Murakami, najsłynniejszy japoński pisarz, twierdził wtedy, że Japonia ma szansę na pierwsze pokolenie nonkonformistów, które – nawet jeśli uboższe od rodziców – porzuci stary model i będzie szukać własnej indywidualnej drogi rozwoju i spełnienia, na własną rękę. Tak jak uczynił to on sam: w latach 70., po studiach, zamiast zatrudnić się w korporacji, otworzył bar jazzowy w Tokio, próbując jednocześnie pisać książki.

Z czasem Murakami odniósł wielki sukces, ale czy jego życie stanowić może wzór dla młodego pokolenia? Media piszą o studentach zakładających start-upy albo spełniających się w sektorze pozarządowym. Jednak dla większości „fantastów” – jak nazywa ich znany socjolog Masahiro Yamada – główny nurt społeczeństwa ma wciąż niewiele wyrozumiałości. Wyjście poza jego ramy kończy się często nie tyle indywidualnym spełnieniem, co samotnością.

Słownik ery Heisei

20-letni syn moich tokijskich znajomych od kilku lat nie wychodzi z domu. Swój pokój opuszcza tylko w nocy, a czas spędza, grając na komputerze. Pierwsze problemy pojawiły się w gimnazjum, gdy koledzy zaczęli mu dokuczać, że jego urodzona w Tajlandii matka „śmiesznie” mówi po japońsku, a on sam nie jest prawdziwym Japończykiem.

Ten młody człowiek to tzw. hikikomori, jeden z fenomenów ery Heisei. To aż milionowa grupa osób, które w jakimś momencie życia odcięły się od społeczeństwa, przedkładając wirtualny świat ponad realne więzi międzyludzkie. Żyją na koszt najbliższych, czasem emerytowanych już rodziców.

Inną grupą charakterystyczną dla ery Heisei są tzw. waakinpua (z ang. working poor), czyli „pracujący, ale biedni” – problem szczególnie bolesny w społeczeństwie, które do czasu kryzysu niemal w całości uważało się za klasę średnią. Tymczasem od lat 90. XX w. coraz więcej firm, zamiast etatu, zaczęło oferować jedynie niską stawkę godzinową – wystarczającą, aby przeżyć, ale już niestarczającą na to, żeby np. założyć i utrzymać rodzinę.

Wywołało to turbulencje na rynku matrymonialnym. Wedle japońskich zwyczajów mężczyzna bez stabilnego zatrudnienia (tj. jedna firma do emerytury) ma niewielkie szanse na zawarcie małżeństwa. Wielu z nich nawet nie próbuje szukać partnerki. Rośnie zatem liczba singli, również dlatego, że kobiety nie potrafią obniżyć oczekiwań wobec partnera.

Wspomniany już socjolog, prof. Yamada, ukuł w latach 90. słowo parazaito single (pojedynczy pasożyt) – o kobietach, często już po trzydziestce, które nie wychodzą za mąż i choć pracują, to żyją na utrzymaniu rodziców. Tak jest im wygodniej, bo dochody mogą przeznaczać na przyjemności. A poza tym czekają na idealnego kandydata, którego znaleźć niełatwo. Jeśli wychodzą za mąż, to późno, z wszelkimi tego konsekwencjami dla demografii. W Japonii wskaźnik dzietności wynosi tylko 1,4 – natomiast rodzina liczy średnio 2,2 osoby. Aż 23 proc. mężczyzn i 14 proc. kobiet po 50. roku życia nigdy nie brało ślubu. Populacja 126-milionowego kraju kurczy się o 300 tys. ludzi rocznie.

Wiele krajów rozwiniętych ma podobne problemy. Spadek liczby ludności czy niedobór rąk na rynku pracy łagodzą zwykle przyjmując imigrantów. Jednak dla wyspiarskiej Japonii zawsze stanowiło to wyzwanie.

Syndrom Galapagos

Zapytano kiedyś Dalajlamę, czego życzy Japonii. Wbrew oczekiwaniom, nie wspomniał nic o wartościach duchowych. Rzucił tylko: „Znajomości angielskiego!”.

W istocie – na tle innych Azjatów Japończycy słabo radzą sobie z językami obcymi. Problem jest jednak szerszy, w skrócie określić go można „syndromem Galapagos”. Pojęcie to zawładnęło japońskimi mediami na początku XXI w. Oznacza rozwój, ale w izolacji od świata.

Japończycy zaczęli się wtedy zastanawiać, dlaczego w niektórych dziedzinach dali się wyprzedzić zagranicznym konkurentom. Wszak koreański Samsung ewidentnie zdystansował firmy takie jak Sony czy Sharp. Albo dlaczego to nie Japonia podbiła świat odpowiednikiem Facebooka, Twittera i Google’a?

Pytanie tym bardziej zasadne, bo przecież na wiele pomysłów japońscy specjaliści IT wpadli szybciej niż ich odpowiednicy z amerykańskiej Doliny Krzemowej. To w Japonii pojawił się przykładowo pierwszy telefon komórkowy z dostępem do internetu oraz z wbudowanym aparatem fotograficznym. Kłopot w tym, że pracował w systemie niekompatybilnym z resztą świata. Często Japończycy nie potrafili dokonać zaledwie drobnej korekty, choćby inaczej opakować produkt, by z sukcesem sprzedać go za granicę. Pokazuje to przykład z rynku AGD w Indiach: Koreańczycy pobili na nim japońskich rywali, bo podpatrzyli, że Hindusi często montują zamek w swoich lodówkach.

Japonia wciąż produkuje więc elektronikę na najwyższym poziomie, tyle że sprzedaje ją często w obcej obudowie, a więc i z mniejszym zyskiem. Produkty Apple’a czy Samsunga naszpikowane są japońskimi komponentami. Jak z sarkazmem zauważa jednak Yasuchika Hasegawa, szef organizacji przedsiębiorców Keizai Doyukai, marka „made in Japan” została zastąpiona przez „inside Japan” (wewnątrz Japonia).

Ogłoszenie Reiwy, nowej ery w dziejach Japonii – ulice Tokio, 1 kwietnia 2019 r. / THE ASAHI SHIMBUN / GETTY IMAGES

Najazd obcych

Jednak naturalny odruch izolowania się Japonii od świata w ostatniej dekadzie ery Heisei zderzył się z przeciwnym zjawiskiem: lawinowo wręcz rośnie liczba turystów, którzy chcą zobaczyć Kraj Kwitnącej Wiśni. W 2013 r. było ich 10 mln, w zeszłym roku już prawie 30 mln, a w przyszłym (rok letnich igrzysk olimpijskich w Tokio) ma przyjechać ponad 40 mln.

Coraz więcej pojawia się też imigrantów zarobkowych. Obcokrajowcy, zwykle Azjaci, pracują w sklepach, na roli, w rybołówstwie. Nie oznacza to, że Japonia pokochała obcych – 40 proc. z nich skarży się na dyskryminację. Górę bierze pragmatyzm: turyści dostarczają gospodarce gotówki, a imigranci zarobkowi, zatrudniani zwykle za najniższe stawki, wypełniają rosnącą lukę na rynku pracy. Jeden przykład: szacuje się, że w najbliższych latach Japonia potrzebować będzie nawet 700 tys. osób personelu do opieki nad starszymi ludźmi. Podnoszenie wieku emerytalnego i aktywizacja zawodowa kobiet mogą temu nie sprostać.

Dotąd Japończycy zawsze znaleźli sposób, by w odpowiednim momencie – choćby przez specyfikę przepisów imigracyjnych – ograniczyć lub wręcz pozbyć się obcych ze swojego terytorium. Teraz mogą jednak stanąć przed wyborem: albo otworzymy się szeroko na obcych i zachowamy dotychczasowy poziom życia, albo godzimy się z jego spadkiem.

Odpowiedź na ten dylemat wcale nie jest oczywista.

Japoński dylemat

Takeshi Kitano – znany za granicą jako reżyser filmowy – to w Japonii człowiek-instytucja świata mediów i rozrywki. Od lat nie schodzi z ekranów, komentując rzeczywistość, często we frywolny sposób. W 2017 r., po kolejnych doniesieniach o rosnącej imigracji oraz o braku manier u obcokrajowców, Kitano stwierdził, że Japonia „poświęca integralność swojej kultury za pieniądze”. „Czy nie lepiej zostać biednym?” – pytał.

Jako gwiazda rozrywki Kitano raczej nie narzeka na brak gotówki, można mu więc zarzucić hipokryzję. Ale dylemat, który postawił – utrzymania kulturowej homogeniczności, nawet kosztem dobrobytu – wcale nie jest w Japonii czymś wyjątkowym. W 2005 r. eseista Masahiko Fujiwara sprzedał dwa miliony egzemplarzy swojej książki noszącej tytuł „Godność narodu”. Fujiwara pisał o „kulcie wzrostu PKB” w Japonii oraz o tym, że pogoń za rozwojem gospodarczym oślepiła Japończyków. Postulował wręcz jakąś formę powrotu do czasów, zanim Japonia została „zanieczyszczona” brutalnym amerykańskim kapitalizmem.

Dyskusja ta ożyła po wycieku radioaktywnym w elektrowni w Fukuszimie, a zwłaszcza po tym, gdy ukazał się raport komisji parlamentarnej badającej przyczyny tej awarii. Stwierdzono, że była wynikiem błędów ludzkich oraz filozofii forsowania „cudu gospodarczego” za wszelką cenę, nawet kosztem norm bezpieczeństwa.

Wiele osób w Japonii i za granicą pytało wtedy, czy tragedia ta jakoś zmieni Japonię. Z perspektywy lat widać, że jedynym namacalnym wydarzeniem stało się w 2012 r. objęcie teki premiera przez Shinzo Abe (jest szefem rządu do dziś). Zapowiadał walkę z deflacją, zmianę pacyfistycznej konstytucji i odejście od „maso­chistycznej” edukacji, czyli bicia się w piersi za wojenną przeszłość.

W niepewnych czasach i przy rosnącej u boku chińskiej potędze Japończykom odpowiada zapewne ktoś taki jak Shinzo Abe, z wizerunkiem silnego człowieka. Nawet nowa era Reiwa, o której nazwie ostatecznie to premier Abe decydował, da się po japońsku czytać na różne sposoby. Nie tylko jako „piękna harmonia”, ale też, jak podkreślają przeciwnicy premiera, jako harmonia narzucona siłą, rozkazem.

Gdzie ten kryzys?

O ile na przełomie wieków mówiło się o utraconej dla Japonii dekadzie, a potem o kolejnej, o tyle dziś rzadko słychać, że cała era Heisei jest do spisania na straty.

Skutki kryzysu światowych finansów, który zaczął się w 2008 r., pokazały, że japońska choroba wcale nie jest taka wyjątkowa. Wiele państw rozwiniętych nie potrafi uporać się z niskim wzrostem gospodarczym, groźbą deflacji czy rosnącym długiem publicznym. Co więcej, zaczęto nawet dostrzegać atuty Japonii. Pewien angielski dziennikarz, który znał ten kraj jedynie z doniesień medialnych, po wizycie w Tokio napisał: „Jeśli tak wygląda stagnacja, to ja chcę mieć ją u siebie”.

Przyjrzyjmy się twardym danym. W erze Heisei gospodarka Japonii wzrosła nominalnie tylko o 20 proc., a amerykańska i brytyjska prawie trzykrotnie. Tylko że różnica ta wynika z japońskiej deflacji oraz ze wzrostu liczby ludności w tamtych krajach. Bo już według parytetu siły nabywczej dochód na jednego mieszkańca w tym okresie zwiększył się u całej trójki o podobną wartość.

Owszem, Japonia ma sięgający 250 proc. dług publiczny, ale jest on w ręku własnych obywateli. Tymczasem Włosi, Francuzi czy Grecy zadłużeni są wprawdzie trochę mniej, ale w niemałym stopniu u obcych, będąc przez to narażonymi na ataki spekulacyjne. Owszem, dziś Samsung wygrywa z japońskimi konkurentami, ale np. w liczbie Nagród Nobla z nauk ścisłych – za sam okres Heisei – Japonia ma 18 laureatów (sic!), a Korea Południowa żadnego.

Trudno nie dostrzec też względnej zamożności Tokio i innych dużych miast. Może nie kipią już taką energią jak kiedyś, ale ludzie są dobrze ubrani, jest czysto, bezpiecznie, uprzejmie, a pociągi odjeżdżają punktualnie. Przewrotnie można by nawet zapytać, czy niektóre choroby ery Heisei (jak zjawisko hikikomori) nie są dowodem osiągniętej zamożności? Wszak utrzymywanie przez lata dorosłego człowieka w kraju, który tani nie jest, sporo kosztuje. I czy faktycznie aż takim problemem będzie, gdy liczba ludności Japonii, położonej na kilku górzystych wyspach, spadnie nieco z obecnych 126 mln? To, że Japończycy są jednym z najbardziej długowiecznych narodów na świecie, też świadczy o poziomie rozwoju społeczeństwa, a na pewno o dobrze funkcjonującej służbie zdrowia. Nawet jeśli wielu starszych ludzi odczuwa samotność.

Współczesną Japonię można zatem odmalować w dwóch barwach: mrocznej i całkiem jasnej. Rzeczywistość rozpina się gdzieś pomiędzy. To trochę jak z oceną kończącej się ery Heisei. Starsi, którzy pamiętają czas dynamicznego (choć i na pokaz) rozwoju, oceniają ją bardziej krytycznie. Natomiast dla młodych jest to jedyna Japonia, jaką znają, i w większości są z niej zadowoleni. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019