Koncepcja ich gór jest płaska

Jerzy Pomianowski, pisarz, tłumacz: Powiem wam krótko: wziąłem ślub z medycyną, ale dzieci miałem z literaturą.

08.11.2015

Czyta się kilka minut

Jerzy Pomianowski w swoim krakowskim mieszkaniu / Fot. Adam Golec / AGENCJA GAZETA
Jerzy Pomianowski w swoim krakowskim mieszkaniu / Fot. Adam Golec / AGENCJA GAZETA

GRZEGORZ NUREK i KAROLINA SŁOWIK: Pańskie życie obfituje w niezliczone wydarzenia, przygody, starcia i spotkania. Które z nich wpłynęło w sposób zdecydowany na Pańskie uczynki, poglądy i zasady?
JERZY POMIANOWSKI: Zapewne wpłynęły na mnie, ale sposobem przekornym. Weźmy przykład pierwszy z brzegu.
Pewnego dzionka, w mojej rodzinnej Łodzi, wziął mnie za czteroletnią rękę mój młody, muzykalny powinowaty. Poprowadził mnie marszowym krokiem aż na ul. Zakątną, gdzie powitała nas moja babcia, wskazując fortepian, który pozostawił mi w spadku mój dziad, kompozytor. Fortepian był obrzydłym źródłem trosk wdowy. Uważała go za powód wszystkich wyskoków, fantazji, wynalazków, odkryć symfonicznych i eksplozji niezwykłych melodii, którymi dziadek zadziwił ówczesny świat muzyczny. Mój zacny kuzyn uniósł wieko, nietknięte od zgonu właściciela, i uderzył kolejno w dwa odległe klawisze. Zapytał: „No, który dźwięk jest niższy, a który wyższy?”. Spojrzałem z cieniem pogardy: „Nie wiem”. Młodzian kilkakrotnie powtórzył pytanie, coraz energiczniej dusząc oba klawisze i słysząc wciąż tę samą moją stanowczą odpowiedź. Zatrzasnął wieko fortepianu i powiedział do babci tonem operatora gilotyny z paryskiego Greve: „Ten chłopak w ogóle nie ma ucha”.


Oświadczenie moje było wyznaniem poważnym, ale dowodziło, iż w tak niewczesnym wieku uświadomiłem sobie, że twierdzenie Immanuela Kanta sprowadza się do sądów syntetycznych i a priori. To z nich wywodzą się przekonania dotyczące metafizyki, teologii, duszy ludzkiej i – uwaga – samego słowa. Otóż słowo, niezbędne dla mnie, a określające charakter dźwięków, zatwierdziła mi autorytatywnie moja matka. Nikt nie mógł więc potem mianować przy mnie cienkiego dźwięku wysokim albo grubego – niskim. Trzymałem się tego jak dębu i chyba dotąd tych słów używam.


Odziedziczył Pan po dziadku tylko sam fortepian?
Skąd, zagarnąłem też jego dwa ogromne dzieła: „Ogólna teoria śpiewu” z 1902 r. i „Sztuka kantorska”, wydana w 1912 r. Kładłem oba na krześle, toć sięgałem czołem blatu.


Dziad Abraham Birnbaum był muzykiem, wprowadził instrumenty do muzyki synagogalnej, ale należał do dyrygentów świeckich, stworzył świetny chór „Lira” i uchodził za nowatora. Kiedy nocą usłyszał, jak w salonie buszują włamywacze, wyszedł z sypialni na korytarz i zawołał gromko: „Panowie, bierzcie wszystko, tylko zostawcie fortepian!”.


Przytoczę zwięźle historię wyjazdu dziadka na wykłady, zapewne do Gewandhausu. Był już rok 1914 i urzędnik pruski zaprosił go w celu podjęcia decyzji: zaczęła się wojna i pan profesor, a więc poddany rosyjski, albo będzie grzecznie wysłany do Kongresówki, albo zostanie tu internowany. Dziadek nie wahał się: internowanie uważał za rodzaj pensjonatu. Towarzystwo międzynarodowe uznał za ciekawe. I oto wynalazł język międzynarodowy, istnie genialny: głoski jego składały się z nut muzycznych, zdania formowały się z akordów, słownik był łatwy i każda rozmowa brzmiała jak duet liryczny.


Pokój po I wojnie odesłał dziadka do Łodzi i debiut kosmicznego języka miał miejsce podczas pierwszego sympozjum Towarzystwa Muzycznego. Oklaski były chwiejne. Prezes okazał się stremowany, ale zdołał wydusić słowa fatalne: „Mistrzu, to będzie nasz język magiczny, ale poczciwi ludzie nic nie zrozumieją: toć trzebaby mieć absolutny słuch, aby zrozumieć kelnera. Toż zwykły człowiek nie ma ucha...”.


Reakcja dziadka?
Skróciło mu to życie.


A Pana ojciec?
Służył w 28 pp Strzelców Kaniowskich, ale dosłużył się w 1920 r. tylko do starszego sierżanta i Krzyża Niepodległości. W rodzinnej zgrai artystów i literatów uchodził za pechowca: w Alzacji – jeszcze wtedy niemieckiej – ukończył Technikum Włókiennicze i pracował nie na scenie, lecz na betonie fabryki braci Seidenwurm, w ojczystej Łodzi. Za to wybrał żonę pełną wdzięku. Była nauczycielką języka polskiego. Śpiewała pięknie, znała na pamięć pół Kolberga, jako że kształciła się w internacie w Trzywojankach, ufundowanym dla sierot przez Teresę Silberstein, matkę syna, którego zabił robotnik; to jego strzał wywołał w Łodzi lokaut fabrykantów i ponoć początek rewolucji 1905.


Odczuwał Pan jakieś nastroje antysemickie w Łodzi?
Nie spotkałem takich objawów przed wojną. Gdy po wojnie tam wróciłem, zdumiały mnie dwa zjawiska: szeroka Piotrkowska okazała się jakby węższą, a zwykłe domy stały się panoramą bohomazów i grepsów. Brak Żydów w tym wielonarodowym mieście szczodrze został zastąpiony, że tak rzeknę – wirtualnie. Konstanty Paustowski, rówieśnik i przyjaciel Izaaka Babla, cytuje jego wyznanie: „jednej rzeczy nie zrozumiem nigdy – przyczyny tej czarnej podłości, co nosi uprzykrzoną nazwę antysemityzmu”.


Jak się Panu podobała szkoła?
Polskie Społeczne Gimnazjum różniło się od innych. Dyrektor był majorem Legionów, Mieczysław Jastrun – prócz polonistyki – wykładał propedeutykę filozofii, porządek dyktował sierżant z Pierwszej Dywizji, ucząc nas stolarki w suterynie, panna Liebich uczyła niemieckiego, nikt nie pytał uczniów o wyznanie, dopiero po reformie Jędrzejewicza, w 1936 r., dano nam porcję dziejów religii.


Prostym rachunkiem potrafiłem obliczyć cyfrę ludzkich zmysłów: mamy ich tylko pięć, zaledwie pięć i tylko dzięki nim dostajemy doświadczenia, dowody, wiadomości i wnioski. Reszta – choćby z pojęciem nieskończoności – jest jakby poza moim rozumem. Ale przeczucia wiary nie mogą być lekkomyślnie odrzucane bez sprzeciwu, mimo że bigoteria, przesądy i dogmaty są arsenałem nudy. Mój przyjaciel, Leszek Kołakowski, z równym zapałem zdołał wykpić prawą ręką głupstwa głoszone przez jurajskich patriotów, jak lewą ręką poskromić spadkobierców Marksa.


Podobno chodził Pan na wagary do biblioteki.
Istotnie. Tego schroniska nie wykryło kuratorium. Wyłudziłem pismo od nauczyciela i dyrektorka biblioteki miejskiej otworzyła mi sezamy sali dla dorosłych. Chytrym sposobem zaskoczyłem bibliotekarza: wypisałem na kartce tuzin nazwisk, opatrzonych tytułami doktorów; był też (ot, przypadkiem) tom „Psychopathia sexualis” profesora Kraffta-Ebinga. Miałem 12 lat, nie wierzyłem w cudze zwierzenia; chciałem poznać dręczący problem w świetle nauki. Byłem niemowlakiem racjonalizmu.


Ale czytał Pan nie tylko na wagarach?
Zostałem namiętnym pożeraczem książek. Wydały mi się one bardziej interesujące niż żywi ludzie. Każdy nawyk szuka sobie wygodnego pretekstu; znalazłem powód do życia już stężonego, odcedzonego z mętów surowcowych. Nauczyłem się po kilku akapitach, że wybrana do kolejnej lektury książka zawiera coś więcej niż wyznania banalne i wielokrotnie odkryte, jak codzienny zmrok. Zdawało mi się, że cudzy ekstrakt doświadczeń, już odkrywczy i upakowany, jest praktycznym skrótem sekretów i sensów życia. A nadto – nowy sposób pisania i przekonania czytelnika nie zależy od tematu. Babel oświadczył, że o praniu bielizny można opowiedzieć tak, jak o wojnie z Gallami pisał Cezar.


Jak to się stało, że wybrał się Pan na studia filozoficzne i studiował u profesora Kotarbińskiego?
Ojciec dawał mi 20 groszy na zielony tramwaj, czwórkę. Wracałem pieszo, wpadałem po drodze do wypożyczalni książek; mama płaciła abonament. Resztę drogi oddawałem się nowej lekturze, przecinając jezdnie; żaden tramwaj mi nie przeszkadzał. Wyznam, że czasem wracałem do wypożyczalni tego samego dnia, prosząc o kolejny tomik. Pamiętam, że któregoś dnia połknąłem „Różę” Stefana Żeromskiego i dostałem w zamian „Psychologię miłości” Artura Schopenhauera. Rzecz nie gruba, ale za to mocna.


Pani Brodzka, właścicielka wypożyczalni, zdecydowała się zaprosić młokosa na zebranie Societas Spinozana Polonica. Przyjechał profesor Tadeusz Kotarbiński; już słyszałem, że to człowiek szlachetny, a wcale nie wiedziałem, jaka to rzadkość wśród nielicznego jądra niedocenionej klasy, inteligencji. Pojawiłem się w gimnazjalnym mundurku z niklowymi guzikami. Podniosłem po wykładzie dwa palce i zadałem mówcy popisowe i zbędne pytanie. „Poproszę – odparł uprzejmie profesor – aby kawaler po wykładzie podszedł do mnie”.


Bez wstępu zapytał smarkacza, co właśnie czyta. Pełen dumy oznajmiłem, że właśnie czytam „Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia” Stanisława Ignacego Witkiewicza. Profesor określił rzecz jako budzącą wrażenie, lecz zaznaczył, że sam woli inne dzieła tegoż autora. „Jeśli kawaler – dodał – zda maturę, to wstępne poglądy na pojęcie istnienia kawaler zda na naszym kursie filozofii. Zapraszam”.


Ta bagatela okazała się kamyczkiem, wytyczającym niespodziany zakręt drogi. Moi rówieśnicy szukali po maturze zajęcia w biurach albo w łódzkim przemyśle. Ja zaś tkwiłem na seminariach logiki albo na zajęciach z ćwiczeń edukacji wychowawczej.


Wertowałem odgrzebane w antykwariatach broszury i przywalone nowościami ich świetne a zapomniane wynalazki. Od lat miałem w pamięci wszystkie opowieści Edgara Poe, czytane pod kołdrą z bateryjną latarenką, drżąc z przejęcia i lęku, bo rodzice mieli dość tej manii. Rabelais – w czarującym przekładzie Boya-Żeleńskiego – przekonał do staropolszczyzny lepiej od dukania Morsztyna lub nawet Staszica, a nadto – zupełnie przebudował mój banalny słownik wyzwisk ulicznych. „Wielki Testament” Villona, w niezrównanym tłumaczeniu tego samego autora, należał do strzeżonych książek mojej uczniowskiej biblioteki – obok „Tajfunu” Conrada, zaczytanych wierszy Leśmiana, Tuwima, Jastruna i „Trzech zim” Miłosza.


Gdy ruszałem w drogę wojny, wetknąłem do plecaka wiersze Kaestnera i tom Aldousa Huxleya – „Point counter point”, czyli raczej „Ostrze na ostrze”, bo tytuł dodawał animuszu, a chciałem pogłębić naukę angielskiego. Nie udało się to odtąd nigdy; bo Ruscy te wierszyki zlekceważyli, ale powieść rewizji nie przeżyła. Matka czekała na nas w Polsce, ale w końcu wykorzystała dość długą jeszcze przerwę wojenną między Sowietami a Niemcami i przeszła boso przez zamarzły Bug. Obywatele Siemiatycz obdarli ją do cna. Dotarła do kopalni donieckiej „Krasnopole”; tam my z ojcem, w Donbasie, kuliśmy węgiel. Rzecz niestraszna, bo urobek dał się liczyć po ciemku. Po dwóch latach wyzwolił nas układ londyński Sikorskiego–Majskiego.


Później znalazł się Pan w środowisku pisarzy...
Nie bez fortelu. Jeszcze przed wojną napisałem do Witkiewicza o drobne wyjaśnienia do implikowanych twierdzeń w jego niezupełnie zrozumiałym dziełku i otrzymałem szybką odpowiedź. Wzmianka o pilnej lekturze „Pożegnania jesieni” dowodziła, że znam na wylot niewiasty. W dalszych kartkach zjawiła się propozycja, abym kiedyś przyjechał do stolicy. Odpowiadałem czelnie: „niestety, pilne zajęcia zawodowe trzymają mnie w Łodzi”. Pilne te zajęcia sprowadzały się do lekcji w szkole. Skończyły się w momencie matury. Wyjechałem bez zwłoki. Otwarł mi drzwi jak przybyszowi oczekiwanemu, lecz zaskakującemu. Był przykucnięty – jego stary kawał – ale nie wstał wedle słusznego wzrostu, tylko zdumiony został na piętach, bo gość był smarkaczem w szkolnym mundurku; matka pokryła mi atramentem wypustki licealne na wyświechtanych rękawach.


Niezadługo narysował mi kolorową pastelę na szkarłatnym arkuszu; mój portret ozdobiony był podłużną łzą, cedzącą się z lewego oka; został na zawsze w rodzicielskim mieszkaniu, już na ulicy Kołłątaja. Bo stąd wyruszyłem z ojcem na wojnę.


Witkiewicz zadziwił mnie niezwykłym zbiorem talentów, jakimi olśniewał rozmówcę. Przede wszystkim traktował go jak równego sobie człowieka, a nadto – zainteresowanego kwestiami, o których umiał opowiadać bez cudów i bez tej całej polskiej chełpliwości. Mieszanina cytatów z ulubionego Husserla swobodnie sąsiadowała z żartami, jakimi polska inteligencja wyniosła nad inne języki swoją najlepszą cechę.


Jak Witkiewicz wyrażał się o Panu?
Może innym coś powiedział, jak profesorowi Chojnowskiemu albo Kotarbińskiemu, może do ciotek z Antałówki – o mnie, i o mojej dziewczynie.


Prosimy o więcej...
Mnie i część czytelników obchodzą raczej świetni ludzie, znakomite postaci, z którymi zetknąłem się w istocie dzięki fortunie losu. Mam w końcu niewiele już czasu przed sobą i proszę tylko o pytania dotyczące wartych pamięci wydarzeń. Stanisław Lem zakładał, że po zgonie nic nas nie czeka. A to, co mnie dzisiaj obchodzi, pozwala teraz wypatrzeć w chaosie pierwsze dostrzeżone zarodki przyszłości. Mniejsza więc o resztę bagatelek.


Czytelników obchodzą takie bagatelki, jak wycieczka z Witkiewiczem i Alicją do Drohobycza, gdzie mieszkał Bruno Schulz.
Cóż ta historyjka przysporzy niepowtarzalnym właściwościom powieści Schulza, które w ówczesnej Polsce miały – tak jest – brechtowskie, odkrywcze spojrzenie na pomijane detale rzeczywistości? Stylistyce prozy i powieści małego rysownika z drohobyckiej szkoły? Wspomnę, że pisał tak, jak znakomity Celnik Rousseau kreślił swoje krajobrazy; ten kładł się w ogrodowej bruździe, oglądając od dołu pędy marchwi, i w rezultacie zarzucał swoje obrazy drzewami o pysznych pióropuszach liści.


Cóż tu sensownego dodać – że nasza przyjaciółka, dobrze ułożona Alicja, na rozkaz Witkiewicza zapukała w Drohobyczu do drzwi oficynki, z której wyszedł na powitanie literat i malarz nazwiskiem Schulz. Owszem, powitała nieznanego gospodarza zleconym gestem: spoliczkowała go. Ten padł na kolana i wykrzyknął jedno słowo: „Królowo!”. Tylko do zbiorku anegdot to należy; do rysunków Schulza – owszem, ale do „Sklepów cynamonowych” pasuje jedynie jako przypis. Tak samo współcześni szydzą z „Wiernej rzeki” Żeromskiego, cytując boczkiem jego oschłe notatki o suchej bułce i spotkaniach z dziewczyną na Chmielnej.


Najbardziej lubimy Pana wspomnienia o pisarzach, ale świat lekarski był równie ciekawy, prawda?
Dyplom lekarski opatrzony był sławetnym napisem „Summa cum laude”. Zostałem szefem Referatu Oświaty Sanitarnej; pierwszym i ważnym projektem było powierzenie Mai Berezowskiej cyklu plakatów pod tytułem „Karm dziecko własną piersią!”. Zarówno wykonawczyni tego projektu, jak jej ulubiony model zasłużyły na ogląd najszerszej publiczności, niemniej ta inicjatywa zdumiała ministra. Zlecono mi wypad w teren, do ekipy wenerologa doktora Suchanka. Objechałem koło setki wsi i miasteczek, gdzie wszystkie niemal kobiety do późnych lat przeszły dopiero co przez ręce dwóch armii, które nasz kraj przemierzyły.


Ale literatura dała mi wytchnienie. Wydałem niebacznie powieść „Koniec i początek”. To dzięki niej jestem jedynym w świecie człowiekiem obrabowanym przez laureata Nagrody Nobla. Wisława Szymborska, nie znając mojej powiastki, nazwała tak swój tom wierszy. Powiastka miała zresztą cztery wydania, a Jan Rybkowski wedle niej stworzył „Godziny nadziei”, film ponoć niezły, chociaż tytuł miał fatalny. Dostałem pierwsze w życiu godne honorarium, co spowodowało, że – uwaga! – moje projekty zawodowe uległy przewrotowi.


Powiem krótko: wziąłem ślub z medycyną, ale dzieci miałem z literaturą.


Jak wyglądał Pana ostatni kontakt z Witkiewiczem?
Raczej z jego pismem, w którym są dwa ważne detale. To jedno z ostatnich, napisanych w sierpniu 1939 r. Zawiadamiał, że wył ze śmiechu, bo jednak przeczytał „Ferdydurke”.


Nie czytał tej książki wcześniej?
Obłożył całą twórczość Gombrowicza anatemą. W książce „Wybór wrażeń” znajdziecie fotografię pocztówki Witkiewicza i mój szkic („Jaśniepanicz i panisko”), dość jasno klarujący konflikt obu panów. Nie chodzi o towarzyski spór, lecz – piszę – „o wybór między dwiema tradycjami naszej tradycji, dwoma wzorcami – inteligenckim i filisterskim”. Gombrowicz miał nieskrywaną słabość do poklasku, do sukcesu. Wolno mi przytoczyć drobny fragment z cytowanej mojej książeczki: „Chęć natychmiastowego, bezzwłocznego przodowania nie dawała spokoju temu czarującemu, niezrównanemu człowiekowi. Działo się tak na każdym kroku. Gdy mnie, chudzinie, którego nazywał »uczniem ze szkół«, zdarzyło się powiedzieć jakiś koncept czy dowcip przy stoliku jego w Zodiaku, brał mnie za rękę, prowadził do alkowy w głębi, gdzie stał bilard, i wbijał sto do zera w piramidkę, w zupełnym milczeniu, po czym mówił: »To żeby pan nie był taki mądry«, i wracał do stolika. Witkiewicz znał inne miary i nie dbał o sukces – wcale nie przez hipokryzję, lecz z powodu kluczowego: stawiał na elitę, nie na masy. Programowo i zasadnie”.


Otóż w IV rozdziale „Ferdydurke” są słowa obelżywej przepowiedni, którą musiał przyjąć Witkiewicz, niewymieniony tam z nazwiska. Posłał Gombrowiczowi swój słynny formularz, jaki zwykle wysyłał ichmościom skazanym np. na zerwanie znajomości na kwartał albo na nieczytanie ich utworów w ciągu roku. Tym razem żądał pełnego zerwania z adresatem. Wyznam, że moja namowa się powiodła: pocztówka jest dowodem cofnięcia wyroku. Witkiewicz to było panisko.


Pan przyznaje wygraną Witkiewiczowi?
Gombrowicz był w literaturze dżentelmenem i autorem genialnym; dlatego wiedział, kto zrozumie jego „Dzienniki” i los jego kraju – nie kołtun i kibole. Napisał „Trans-Atlantyk”, rzecz pełną wzgardy dla zadufanego półinteligenta. „Ta księga będzie pierwszą ofiarą nowej cenzury” – nakreśliłem proroczo w roku 1992.


Myśli Pan, że cenzura wróci?
Mnoży się jak gnidy na włosach; także na mężnie golonych. W sezonie te poczwarki otworzą się i zrodzą żwawe potomstwo. A koncepcja ich gór jest płaska. Dowiedziałem się, że Młodzież Wszechpolska wymaga od kandydata przysięgi: nie będziesz oglądał „Skrzypka na dachu”. Nic dziwnego, bohater jest żydowskim mleczarzem, a nadto dobrze śpiewa. Kolejnym niemile widzianym w tamtejszych kręgach jest Julian Tuwim.


Jeśli Pana to pocieszy: ci współcześni poezji masowo i namiętnie raczej nie czytają. ©

JERZY POMIANOWSKI jest tłumaczem, pisarzem, redaktorem naczelnym „Nowej Polszy”. Był współpracownikiem paryskiej „Kultury”. Przełożył na język polski m.in. prozę Izaaka Babla i „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz kulturalny, redaktor, współpracownik "Tygodnika Powszechnego".

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2015