Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Stolica przemysłu samochodowego, zmieniona w miasto upadłe. Na środku hali, gdzie kiedyś montowano błyszczące cadillaki, kałuża. Piękny teatr zmieniony w parking. W dawnej fabryce Packarda śpią bezdomni. Miasto było zabijane powoli, całe dziesięciolecia. Przez kryzys, bandytów i urzędniczą głupotę.
Fotografie autorstwa Seana Hammerle’a podesłał mi Wojciech Grzędziński. Ufam mu, że najlepsze, bo w końcu sam dostał nagrodę World Press Photo za klatki z pogrążonej w wojnie z Rosją Gruzji. Wtedy, w 2008 r., mieliśmy okazję razem spacerować po ruinach. Rok później znów byłem w tamtych stronach. W zajętej przez Osetynów gruzińskiej wiosce Tamaraszeni nie spotkałem ani jednego niezniszczonego domu. Ciekawe, że tylko nieliczne ucierpiały w czasie walk. Reszta padła ofiarą zemsty sąsiadów.
Gdy gruzińskie wojska odstąpiły, front przesunął się ku Tbilisi, Osetyni przyszli niszczyć i rabować. Dlaczego? Mówiono mi: „Z tej wsi do nich strzelano”, „Tutejsi byli źli, najgorsi, nigdy niczego nam nie wybaczali”. Nie rozsądzę, ile w tym prawdy. Czy decydowała złość, czy chciwość. Dziwiło mnie tylko jedno, że osetyńskie władze pozwalają na rabunek i niszczenie.
– To nieracjonalne – mówiłem ich przywódcy Eduardowi Kokoity. – Nawet jeśli nie chcecie, by Gruzini powrócili, to przecież w tych domach mogą zamieszkać wasi ludzie.
– To bez znaczenia – odpowiadał. – Wszystkie domy zostaną zniszczone. Na miejscu wsi będzie pas startowy nowego lotniska.
Dlaczego lotnisko ma być akurat w tym miejscu? – dziwiłem się. Potem wytłumaczono mi dlaczego.
– Czy ty nic nie rozumiesz? – zapytał mnie znajomy Osetyniec. – Ta-ma-ra-szeni! Nic ci nie przychodzi do głowy?
Jasne! Gruzińska nazwa tłumaczy się jako „wybudowane przez Tamarę”. Tamara, wielka królowa z rodu Bagrationów, za którą (tak pisał Szota Rustaweli) lwy nosiły tarczę i miecz. Tu nie chodziło więc o domy, sady i winogrona. Szło o wymazanie z powierzchni ziemi miejsca, a wraz z nim pamięci.
Znów pojechałem do wioski. Chodziłem po domach, wertowałem nadpalone książki, oglądałem fotografie powyciągane z ramek, porzucone, zniszczone zabawki. Na zdjęciach widziałem twarze tamaraszenian, wyobrażałem sobie, jak troszczyli się o ogrody, pili wino, kłócili się i kochali. Wiedziałem, że bali się nadciągającej wojny. W końcu ich wieś leżała zbyt daleko na północ, by walki mogły ich ominąć. No i nazwa. W razie przegranej nie dawała im żadnych szans.
Korzystałem z krótkiej chwili. Wiedziałem, że wszystko to zostanie rozebrane do fundamentów, zrównane z ziemią. A kiedyś być może przykryte warstwą betonu.
Lotnisko nie powstało nigdy, ale osada zniknęła. Pozostało tylko hasło w Wikipedii: „Tamaraszeni (była wioska)”.
Całe światy upadają z różnych powodów. Czasem z dramatycznych, czasem z banalnych. Wydaje się, że coś jest w miarę stabilne, w miarę przyzwoite i w miarę rozsądne. A wystarczy talerz ośmiorniczek, krowi ogon i kilka lufek – by wszystko rozsypało się w drobny maczek.