Komunikacja miejska. Co kryje w sobie Barcelona

Pierwszy raz zobaczyłam ją w ostatniej godzinie wrześniowej nocy. Złoty pas na skraju czarnej toni. Najjaśniej świeciła aleja Diagonal, przecinająca w poprzek błyszczącą siatkę miasta. Pomyślałam wtedy, że ten widok wszystko wynagradza.

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Barcelona, Plaza de Santa Maria in Ribera / BEW
Barcelona, Plaza de Santa Maria in Ribera / BEW

Minęły trzy miesiące, odkąd wyjechałam. Zamiast zapomnieć, zmieniłam się w stalkera: śledzę jej profile w mediach społecznościowych, sprawdzam dla niej pogodę, czytam o niej na lokalnych portalach. Wstyd się przynawać, ale zaczęły mnie wzruszać reklamy samochodów: okazuje się, że wystąpiła w wielu.

Nie wiedziałam, że za miastem można tak tęsknić. A już na pewno nie spodziewałam się, że można tak tęsknić za Barceloną. Przecież jest tyle ciekawszych i mniej zadeptanych punktów na mapie, tyle miast, które nie zamieniły się w parki rozrywki dla fanów Messiego i Gaudiego. Więc czego właściwie mi brak?

Mogłabym wspominać bajeczny Park de la Ciutadella, surowe piękno kościoła Santa Maria del Mar, modernistyczny przepych i porządek dzielnicy Eixample, mroczny labirynt starego miasta, kojącą ciszę na placu Neri, widoki z ogrodów na Montjuïc, bizantyjską bryłę targu Sant Antoni i cztery rzymskie kolumny świątyni Augusta, ukryte w gotyckim podwórku. Mogłabym pisać o świętach i zwyczajach: zapachu prochu i na diabelskich przemarszach correfocs, szalonym tańcu drewnianego orła przed ołtarzem del Mar, wielkopostnym pogrzebie sardynki i rozedrganych, jaskrawych wieżach castellers.

Ale to wszystko tylko zabytki i folklor, od tego są przewodniki. A ja tęsknię za czymś więcej.

BRAKUJE MI BARCELOŃCZYKÓW. Zanim tam zamieszkałam, wydawało mi się, że cierpię na rodzaj społecznej niepełnosprawności i nigdy nie będę umiała swobodnie rozmawiać z nieznajomymi. W Barcelonie okazało się, że bardzo szybko się uczę. Najważniejsza lekcja dotyczyła uśmiechu. Odkryłam, że jest jak ziewanie – zaraźliwy.

Parę tygodni wystarczyło, żebym przestała się dziwić, gdy nieznajomi nazywali mnie reinacariñoguapa – królewno, kochanie, śliczna. Zrozumiałam, że nie ma w tym nic z nachalności, że to żaden seksizm czy protekcjonalność. Tak samo czule mówi się do starszych mężczyzn: przystojniaku, zwierzaku, mój drogi. Zwykła grzeczność i humor.

Po kilku miesiącach nabrałam przekonania, że w tym mieście ludzie z zasady lubią siebie i innych. I że świat oparty na takiej zasadzie jest przyjemniejszy. Opanowałam prosty barceloński rachunek prawdopodobieństwa: o wiele prędzej spotka cię coś miłego niż niemiłego.

Weźmy ten ciepły marcowy wieczór, gdy po 20 latach przer­­wy założyłam rolki. Jechałam po ścieżce rowerowej wzdłuż morza, przed sobą miałam szklany żagiel hotelu W, za sobą coś, co rzucało ostry snop światła. Długo czekałam, aż mnie wyminie. Gdy zobaczyłam, że to radiowóz Guardia Urbana, odbiłam na chodnik. Oni też. Zwolniłam, oni to samo. Zatrzymałam się, oni również. Myślałam spanikowana: „Czyli to o mnie chodzi? Jednak nie wolno jeździć po ścieżce rowerowej? Co za idiotyczna sytuacja, raz w życiu poruszam się inaczej niż pieszo i już mandat”.

– Señorita! – z auta wysiadł młody brunet z brodą, bo w Barcelonie wszyscy policjanci są młodymi brunetami z brodą. – Robi pani błąd. – I pokazał dłońmi: – Pani ma stopy tak, a powinna mieć tak. Kąt jest bardzo ważny! Dobrze pani jeździ, pewnie, z uśmiechem, tylko te kostki. Na zewnątrz, nie do wewnątrz, bo można sobie zrobić krzywdę, proszę pamiętać.

Zapamiętałam. Tak samo jak chłopaka, który stał za mną w kolejce do kasy, gdy okazało się, że wyszłam na zakupy bez portfela, i bez pytania zapłacił za moje bakłażany. Albo fryzjerkę, która po pół roku od pierwszego strzyżenia wciąż pamiętała, skąd jestem.

BRAKUJE MI STYLU ŻYCIA. Milczącego założenia, że miasto jest ważniejsze niż mieszkanie, a czas najlepiej spędza się poza domem. Połączonego z przekonaniem, że czasu jest mnóstwo i starczy dla wszystkich. A w ogóle nie ma się co przejmować, skoro można się bawić.

Człowiek wychowany na wyższych równoleżnikach musi się do tego południowego luzu przyzwyczaić, zanim zacznie go doceniać. Z początku może być zirytowany: że wszyscy chodzą na czerwonym, że biblioteki i przychodnie mają sjestę, że do instalacji internetu potrzeba dwóch ekip i trzech miesięcy, że wszystko będzie mañana. I że mañana wcale nie znaczy tego, co w słowniku: nie chodzi o rano, nie chodzi o jutro, chodzi o nieokreśloną przyszłość.

Opanowanie tego trzeciego sensu jest tak samo ważne jak przestawienie rytmu dnia. Miasto wstaje późno: sklepy i biura nie otwierają się przed 9. Już o 14 zaczyna się przerwa. ­Niektórzy biorą dwie albo trzy godziny na domowy obiad i drzemkę, inni – godzinę lub dwie na lunch. Przy czym lunch nie oznacza kanapki jedzonej w samotności, tylko ucztę z połową biura. Restauracyjne menu dnia zazwyczaj składa się z przystawki, dania głównego, deseru i napoju. Sjesta wydłuża godziny pracy, więc czas dla siebie i bliskich jest dopiero późnym wieczorem. O 23 ulice wciąż są pełne: dzieci skaczą na placach zabaw, dorośli siedzą w ogródkach. Pilnowanie potomstwa i picie wina można połączyć, bo piaskownice sąsiadują z barami.

Tylu barów na mieszkańca nie ma podobno nigdzie na świecie. Musi być bar, żeby było życie w okolicy, nie musi być życia w okolicy, żeby był bar. Całkiem dosłownie: bary działają nawet na cmentarzach.

Zostawia się w nich sporą część pensji i serca, stanowią więc lepszy wyznacznik zadomowienia niż numer ewidencji podatkowej albo adres stałego zameldowania. „Macie swój bar? To dobrze, znaczy że udało wam się już zintegrować” – ocenił znajomy barcelończyk, gdy opowiedzieliśmy mu o knajpie-galerii, której właściciele od progu witali nas okrzykiem „Familia!”. Nazywała się La Moodstore i splajtowała, zanim wyjechaliśmy. To tam widziałam jeden z najpiękniejszych barcelońskich obrazków: zgiętą wpół staruszkę o zastygłej po wylewie twarzy, która usiadła przy stoliku, odłożyła laskę i krzyknęła: „Kieliszeczek czerwonego wina, chłopcy!”. Wypiła je duszkiem, zostawiła napiwek i wyszła.

Do Moodstore mieliśmy całe osiem minut, czyli bardzo daleko. Trochę jakbyśmy chodzili na mszę do innej parafii, a naszą parafią była piwiarnia Judasz, dokładnie 54 metry od domu. Otwarta prawie zawsze i prawie zawsze pusta. W środku półmrok, automaty do gier, telewizor nastawiony na hiszpański kanał. Przed drzwiami dwa krzesła, na jednym siedzi szef, na drugim sąsiadka, palą i dyskutują.

Odważyliśmy się tam zajrzeć dopiero po roku. Właściciel – w tureckim swetrze, z siwą czupryną zaczesaną na brylantynie – był lekko nawalony i bardzo serdeczny. Na głupie pytanie, czy można płacić kartą, wywrócił tylko oczami. Nie pytając, na co mamy ochotę, nalał nam belgijskiego piwa Judas – „najlepszego na świecie” – i potrząsnął szklankami, żeby pokazać, jak pięknie wzbiera piana. Zanurzył bujnie owłosioną rękę w słoju ze zwietrzałymi orzechami nerkowca, nasypał na talerzyk dwie pełne garści, podsunął nam pod nos. A potem opowiedział o sobie.

Nazywał się Paco, pochodził z Malagi. Ach, słodka Andaluzja – wzdychał – tam wszystko jest inne, wszystko wspaniałe. Po prostu lepsze. To zawsze będzie jego ziemia, tęskni za nią straszne, ale już nie wróci. Trudno, ma bar w Barcelonie, nie da rady zaczynać od nowa.

Zapytałam, kiedy się przeniósł. Bez liczenia odpowiedział, że 58 lat temu.

BRAKUJE MI KOMUNIKACJI. Nie komunikacji miejskiej, ale komunikacji z miastem. Barcelona sprawia wrażenie, że jej zależy. Że chce dbać o mieszkańców, a nie tylko nimi zarządzać. Ciągle ma im coś do powiedzenia. Najwięcej mówi przez plakaty: świetnie zaprojektowane i zilustrowane, małe, kolorowe, przyjemne. Co kilka tygodni pojawiają się w prawie każdej bramie, przyklejone dwustronną taśmą pod domofonami. Zapraszają, zachęcają, przypominają, ostrzegają. Najczęściej po katalońsku, ale też kastylijsku, angielsku, arabsku i w urdu. Ciemnoróżowy z rzędem zgłaszających się rąk: „Konsultacje dzielnicowe. Przyjdź i proponuj!”, biały z kolorowymi skarpetkami: „Plan A: w niedzielne popołudnie sparować skarpetki. Plan B: w niedzielne popołudnie odwiedzić muzea. Wstęp wolny od 15”. Pomarańczowy z blokami: „Barcelona opłaca aż do 75 proc. czynszu osobom z niewielkimi zasobami ekonomicznymi”, zielony z różowym łóżkiem: „To, że ma 2519 pozytywnych recenzji, nie znaczy, że jest legalne. Sprawdź, czy mieszkanie, które wynajmujesz, jest zarejestrowane”.

Cytuję dokładnie, bo mam je wszystkie. Wszystkie, które pojawiły się w Barri Gòtic od września 2016 do stycznia 2018 r. Plus parę okazów z innych dzielnic, w sumie – 31. Kierowana kolekcjonersko-złodziejskim instynktem, wypatrywałam ich na spacerach i chowałam do torebki, żeby potem przykleić nad łóżkiem.

Było też mnóstwo komunikatów niezrywalnych. Wbita w piasek plastikowa chmurka przypominała: „Jestem plażą, nie popielniczką”. Płachty przy latarniach powtarzały: „Twoje wakacje, moja codzienność”. Fasada ratusza mówiła bez przerwy, światłem i kolorem: o rocznicy frankistowskiego bombardowania, walce z przemocą wobec kobiet albo dniach kultury romskiej. Podprogowy komunikat brzmiał: jesteśmy najbardziej lewicowym urzędem miasta w Europie i jesteśmy z tego dumni.

BRAKUJE MI ZAANGAŻOWANIA. Chyba tylko w Barcelonie sprzątaczki mogły założyć związek zawodowy, a skłoterka zostać burmistrzynią. I chyba tylko tam ludzie mają taką namiętność do manifestacji. W marszach przeciw niepodległości, za niepodległością, w obronie uwięzionych polityków, za przyjmowaniem uchodźców i przeciwko terroryzmowi szło od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy osób. Byłam w tych tłumach, zapamiętywałam hasła i twarze, żeby móc je opisać w „Tygodniku” (czytaj na powszech.net/katalonia). Ale bardziej wzruszały mnie protesty, które nie miały szans zostać tematem dnia.

Czyli to wszystko, co działo się na niedużej przestrzeni między renesansowymi fasadami siedziby rządu i ratusza. Na placu Jaume, kiedyś forum rzymskiego miasta Barcino, zawsze ktoś się czegoś domagał. Tłum pod sceną, miasteczko namiotowe, korowód z bębnami. Ale najczęściej – jedna osoba. Jak ten emeryt, który opracował metodę protestu bez nadwerężania kończyn: siedział z założonymi rękami na krześle pośrodku placu, na głowie miał kapelusz z doczepionym kartonem, a na kartonie hasło o ochronie praw artystów. Albo mężczyzna w śpiworze, palący papierosa za papierosem pod ogłoszeniem o strajku głodowym w obronie ludzkiej godności. I wreszcie – najczęstszy bywalec, uśmiechnięty wąsacz ubrany na biało i oblany czerwoną farbą. Stał wśród powiększonych zdjęć z rzeźni, prezentując zawieszony na szyi karton z napisem: „Jestem zwierzęciem”. Po stłumionym referendum niepodległościowym zmienił wersję na „Jestem Katalończykiem”.

To na Jaume oglądałam pikietę setki osób w obronie jednej krowy. Gwizdały i skandowały pod oknem premiera, domagając się cofnięcia urzędowej decyzji o uboju Margarity, nieprzewidzianej prawem krowy domowej. Sprawa wydawała się beznadziejna, ale parę tygodni później premier Katalonii ogłosił, że specjalnie dla Margarity znowelizowano regionalne wytyczne weterynaryjne.

Znaki sprzeciwu widać też w innych częściach miasta. Na zamożnych osiedlach najwięcej jest flag niepodległościowych, na punkowej Gracii – sierpów i młotów, na Ciutat Vella i Barcelonecie – haseł przeciwko turystom. Którzy dają pracę, ale też hałasują, śmiecą, brudzą i psują rynek mieszkaniowy.

Pod hasłem „problem z turystami” mam w pamięci Escudellers, szeroką na trzy metry ulicę łączącą plac Orwella z Ramblą. Pełną klubów, fast-foodów, sklepów z pamiątkami i monopolowych. Wieczorem śmierdzi śmieciami piętrzącymi się na poboczach i kurczakami pieczonymi w witrynie restauracji Los Caracoles, czasem pachnie haszyszem albo owocowym tytoniem. Tłoczą się na niej turyści i mieszkańcy, kręcą dilerzy i uliczni sprzedawcy, wyczekują żebracy i prostytutki. A między nimi suną taksówki i śmieciarki, ścigają się rowerzyści i deskorolkarze, przemykają zmutowane karaluchy.

Był wczesny wieczór, gdy w tym przedsionku piekła zobaczyłam staruszka, który wykuśtykał z XIX-wiecznej bramy. W jasnym lnianym garniturze i kapeluszu panama, stał bez ruchu oparty na lasce i przyglądał się temu, co też się stało z jego ulicą. Patrzył bezradnie i w oszołomieniu, jakby wyszedł z domu po raz pierwszy od pół wieku. A ja patrzyłam na niego i żałowałam, że nie wzięłam aparatu.

BRAKUJE MI DŹWIĘKÓW. Najbardziej tego śniadaniowego zestawu słyszanego z balkonu. Czysty i mocny głos kulawej śpiewaczki z placu Orwella, próby skrzypcowe z otwartego okna po drugiej stronie ulicy, skwierczenie oleju z lokalu o finezyjnej nazwie ­Jedzenie Na Wynos, szczekanie Blanco, białego psa bezdomnych mieszkających na naszym podwórku. Ale przede wszystkim: raz cichsze, raz głośniejsze wołanie: „Allejo-o-p!”. Gardłowy śpiewokrzyk z niepodrabialnym wzniesieniem w ostatniej samogłosce, czasem poprzedzony głuchym bębnieniem.

Z początku myślałam, że to jakiś dzielnicowy wariat. Zobaczyłam go dopiero po paru dniach. Niski, łysy mężczyzna w kombinezonie z czerwonymi odblaskami szedł środkiem ulicy, zdzierając gardło i zadzierając głowę. Pomachał do kogoś, kto wychylił się z okna, przyciągnął zza rogu wózek z pomarańczowymi butlami z gazem, wziął jedną na ramię i wniósł do środka. Później dowiedziałam się, że ten szlachetny zawód, wymagający sportowej krzepy i operowego głosu, sięga czasów Franco i nazywa się butanero. I że każdy z butaneros ma własny rewir i własne zawołanie - większość używa autorsko akcentowanego słowa butano, niektórzy samych onomatopei. Nasz, z tym francuskim „Allez-hop!”, był po prostu wyjątkowy.

Lubiłam też, gdy nocą w środku tygodnia było tak cicho, że mogłam usłyszeć pomruk syreny wycieczkowca odpływającego z Port Vell. Albo dzwony z barokowej bazyliki La Mercè, delikatne jak uderzenia łyżeczką o filiżankę.

Ale najbardziej chyba cieszyły mnie ptaki. Płaczliwe nawoływania wielkich mew, wykarmionych na śródziemnomorskich rybach i resztkach paelli, potrafiących porwać paczkę czipsów z plażowego ręcznika. Dzikie krzyki zielonych papug, krążących między platanami, wijących gniazda w palmach i walczących z gołębiami o okruchy croissantów. Smutne piosenki kanarków, trzymanych w klatkach na balkonach Barcelonety – rybackiej dzielnicy, której każda ulica wpada do morza. I jeszcze gęganie 13 gęsi w katedrze, spacerujących po wirydarzu na pamiątkę Eulalii – 13-letniej gęsiarki i męczennicy.

Gęsi w barcelońskiej katedrze św. Eulalii / FOT. KALINA BŁAŻEJOWSKA

Za katalońskim też trochę tęsknię. Dziwny język – w słownictwie podobny do kastylijskiego, w brzmieniu zupełnie inny. Miękki, okrągły, przerysowany. Z polskimi żźś, ze śmiesznym w miejscu o, dziwnym a zamiast e. Nie nauczyłam się nim mówić, ale uwielbiałam go słuchać. Jeszcze do niego wrócę.

BRAKUJE MI KLIMATU. Który może jest ze wszystkiego najważniejszy i wszystko tłumaczy. Pogoda dla Barcelony jest łaskawsza niż dla innych miast półwyspu iberyjskiego. Wieje rzadko, pada jeszcze rzadziej, śnieg pojawia się raz na kilka lat i od razu topnieje. Nie ma gwałtownych zmian temperatury, nie ma czterdziestostopniowych upałów, nie ma mrozów ani mgieł. Jest pół roku wiosny i pół roku lata.

I nawet gdy zrobi się zimno, czyli temperatura spadnie poniżej 15 stopni, wciąż można się opalić. Niebo nad Barceloną jest prawie zawsze błękitne, dając 2,5 tysiąca godzin pełnego słońca rocznie.

Pod takim niebem wszystko rośnie: mandarynki i pomarańcze, cyprysy, palmy, agawy i akacje. Najbardziej lubiłam zieleń upchaną na ciemnych balkonach w wąskich uliczkach La Ribery, kaktusowy ogród ukryty na zboczu Montjuïc i skwery z puchowcami, najdziwniejszymi z dziwnych drzew. Na pękatym pniu mają gęste, bardzo twarde i ostre kolce, na gałęziach żółte kwiaty i podłużne zielone owoce, które zamieniają się w kule kapoku: nieprzemakalnego białego włókna, przypominającego watę cukrową.

Przy takim klimacie można się kąpać w morzu od końca maja do początku listopada. Woda jest lazurowa i niezbyt słona, strzeżone plaże ciągną się 4,5 kilometra. Najbliżej mieliśmy do Platja de Sant Sebastià, szczególnie popularnej wśród wiekowych nudystów. Leżąc na grubym białym piasku często myślałam o tym, jak zbawienny wpływ na społeczeństwa miałoby odrodzenie naturyzmu. Ilu cierpień i kompleksów można by było uniknąć, gdyby ludzie częściej oglądali się nago.

OSTATNI RAZ PATRZYŁAM NA NIĄ w szaroniebieski noworoczny poranek. Samolot wypełniała kwaśna woń przetrawionego alkoholu, ktoś chrapał ciężko, ktoś śmiał się głośno, a ja byłam zupełnie trzeźwa i bardzo smutna. A przecież jeszcze nie wiedziałam, jak można tęsknić za miastem.©℗

Helsinki, kwiecień 2018 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018

W druku ukazał się pod tytułem: Komunikacja miejska