Kompozycja z kilku światów

Wciąż fascynuje, niepokoi, pobudza przez swoją osobowość, historię życia i wiersze. Po Zuzannie Ginczance zostało kilkadziesiąt różnorodnych zapisów, poetyk i stanów.

05.03.2017

Czyta się kilka minut

Zuzanna Ginczanka, 1938 r.   / Fot. MUZEUM LITERATURY / EAST NEWS
Zuzanna Ginczanka, 1938 r. / Fot. MUZEUM LITERATURY / EAST NEWS

Dziś pisze się o Ginczance wiersze, śpiewa się ją, proponuje osobiste kanony jej poezji. W Krakowie, wokół domu na Mikołajskiej 26, z którego w 1944 r. wyprowadziło ją Gestapo, badacze i studenci organizują działania społeczne i artystyczne. Na samym domu kładą tablicę poświęconą jej pamięci.

Sto lat

Po wojnie żyła we wspomnieniach, antologiach, rozmowach. W 1953 r. wybór jej wierszy ukazał się w Czytelniku, zaś w 1980 r. w czytelnikowskiej serii miniatur. Lawinę ruszyły dopiero prace Izoldy Kiec z początku lat 90. – ustalona przez poznańską badaczkę biografia poetki i edycja wierszy. Potem film dokumentalny Joanny Strzemiecznej, studium Agaty Araszkiewicz. Coraz więcej chcieliśmy dowiadywać się od przyjaciółki Zuzanny, mieszkającej we Francji doktor Ludwiki Stauber i jej córki Marii.
Aż coś się stało naprawdę. To coś najtrafniej wyrażali kuratorzy warszawskiej wystawy w Muzeum Literatury: 70 lat po śmierci Ginczanki nie trzeba już informować, że istniała.

Skończyłaby właśnie sto lat. Z młodszą od niej o rok Ludwiką Stauber wciąż można o niej rozmawiać.
Urodziła się 9 marca 1917 r. w Kijowie, kilka miesięcy potem jej rodzina uciekła przed rewolucją za zachodnią granicę, do Równego.

Tak pisała do mnie w liście jej szkolna koleżanka Anna Pilch (z domu Anielewska): „Równe – miasto kresowe – było prawdziwą »międzynarodówką«. Było tam gimnazjum rosyjskie, żydowskie, ukraińskie i nasze polskie im. Tadeusza Kościuszki, które nie zamykało drzwi przed innymi nacjami, była więc u nas prawdziwa mieszanka wyznaniowa. Na lekcje religii przychodzili do szkoły: ksiądz, pop i rabin. Każde wyznanie miało w osobnej klasie lekcję ze swoim nauczycielem. Dla nikogo z nas nie było to czymś dziwnym, żyliśmy ze sobą blisko. Obojętna była narodowość, wyznanie, ważny był kolega, przyjaciel.
Sana była lubiana, życzliwa, mądra. Pamiętam nasze »Echo Szkolne« i Jej w nim debiuty. Pamiętam redagującego Czesia Janczarskiego, przebywającego w Równem Janka Śpiewaka, był też wśród nas Aleksander Jackiewicz…

To był piękny świat, to była piękna młodość, to były prawdziwe przyjaźnie i nagle okrutna wojna wszystko przerwała”.

Przywołany przez Annę Pilch Jan Śpiewak pisał tak: „Nie myślałem w 1934 roku, gdy poznałem Zuzannę Ginczankę w małym, prowincjonalnym miasteczku Równe Wołyńskie, że przyjdzie mi kiedykolwiek przygotowywać pośmiertne wydanie jej wierszy. Miała wówczas siedemnaście lat i przechodziła do ósmej klasy gimnazjalnej. Pisywała wiersze do gazetki szkolnej noszącej skromną nazwę »Echa Szkolne«”.
„Była dojrzalsza od nas wszystkich – mówiła mi dwa lat temu Ludwika Stauber (z domu Gelmont). Ostatnia żyjąca przyjaciółka Zuzanny. – Ale nic dziwnego, w końcu była od nas starsza”.

„Dwa pierwsze wrażenia, które odniosłem wówczas – pisze Śpiewak – pozostały mi na zawsze w pamięci. Pierwsze – to jej dom. Był on piętrowy, pachniał lekarstwami, maściami, kosmetykami i stężałym przeschniętym wapnem. W pokojach tłoczyły się meble: staromodne komody, ociężałe fotele, śmieszne, pochyłe stoliki i kozetki. Meble zwężały pokoje, ciążyły, przytłaczały (…). Drugie wrażenie – to oczy Ginczanki. Jedno miała zielone, drugie niebieskie, uśmiechające się i ironiczne. Jedno smutne, a drugie kpiące (…). Wysoka, smukła dziewczyna, w ciemnym pokoju, w otoczeniu nieruchomych i ciężkich mebli, nie odcinała się od ogólnego tła”.

Byłem niedawno w Równem, próbowałem chodzić śladami Ginczanki. Ale śladów już prawie nie ma. Są cienie. W budynku szkoły jest więzienie. Na miejscu domu Zuzanny stoi wielki teatr. Po równieńskich Żydach pozostało niewiele: wieś Sosenki za miastem, w której w listopadzie 1941 r. zamordowano kilkanaście tysięcy ludzi, kirkut okradziony z macew, zniszczona synagoga, kilkanaście domów.

Filuterny buzi kwiat

„Nazywała się Gincburg – mówiła mi Stauber – ale nauczyciele zabawnie spolszczali nasze nazwiska, więc mówili o niej Gincburżanka. Wychowywali ją dziadkowie, bo ojca nie znała, a mama wyszła za mąż za czeskiego inżyniera i zamieszkała z nim w Hiszpanii. To śmieszne, ale w ogóle nie była podobna do córki. Zuza była smukła, wybitnie zgrabna. Jej mama, Cecylia, była grubawa, z wielkim biustem, którego rozmiar zwracał uwagę. Mieszkali w Pampelunie. Byłyśmy tam z mamą na katolickim cmentarzu, i nawet w rejestrach znaleźliśmy Waltera i Cecylię Roth, grobu jednak już nie było, został zlikwidowany. Ale dla Zuzy najważniejsza była babcia. Zuzanna ją uwielbiała. Wszyscy mówili na nią Chaja. Miała skład apteczny, bardzo duży, cztery razy większy niż ten pokój. Na towarach nie było cen. Kiedy przychodził klient i prosił o, dajmy na to, kondomy, pomocnica wołała: »Kondomy, duży rozmiar!«. A babcia Zuzy mówiła cenę: cztery pięćdziesiąt! W szkolnych latach często chodziłyśmy do Zuzy. Miała pokój nad składem aptecznym. Pamiętam, że wszędzie pachniało ziołami”.

Obraz rodzinnego życia Zuzanny uzupełniła mi pani doktor Ludmiła Sikorska, która tak wspominała wakacje w oddalonym o 20 km od Równego Klewaniu:

„Zjeżdżali tam turyści nie tylko z Równego, nawet z Warszawy. Cały Klewań był drewniany, tylko dom mojej babci, blisko torów, był murowany i to właśnie w jej domu zatrzymali się Sandbergowie. Przyjechali na dwa miesiące, lipiec i sierpień. Babcia Zuzanny, elegancka dama, w Klewaniu była krócej, widocznie musiała jeździć do Równego, żeby pilnować interesu. Przez cały czas z Sanką był jej dziadek – dostojny starzec o inteligentnej twarzy, włosach jak patriarcha. Musiał wiele znaczyć – nie wiem, od kogo, ale wiedziałam, że się przyjaźnił z Czechowem... Wtedy, w ’37 roku, nie można go było spytać już o nic. Zajmowała się nim opiekunka. Pan Sandberg przez cały czas się kołysał w fotelu na biegunach, bił ręką w poręcz i powtarzał: »Gimnazjum koncziła, gimnazjum koncziła«...

Zuzanna pięknie chodziła i w ogóle była piękna. I pamiętam, że przyjeżdżali do niej przyjaciele. Ciocia pokazała mi kiedyś jednego z gości Sany i powiedziała: »To Tuwim«”.

Najdawniejszym utworem Zuzanny Ginczanki, jaki przetrwał do naszych czasów, są „urocze poetyckie życzenia”, które przesłała mi Anna Pilch, a które dostała od Zuzanny na imieniny:

Czy Wy figlarkę Andzię znacie,
co całkiem białą główkę ma?
Tak, chyba znacie i kochacie,
bo swój urok ona ma.
Komu nie znane jej kawały
i filuterny buzi kwiat,
komu nie znany nosek mały
ciekawie tak patrzący w świat.
„Miałyśmy wtedy – dodawała pani Anna – po dziesięć lat”.

Ciemnopiwne, jasnopiwne

Nazwiskiem Gincburżanka podpisany był debiut Zuzanny w „Echach Szkolnych”, gazetce redagowanej przez późniejszego autora „Misia Uszatka”.

Doktor Stauber twierdzi, że jako pierwsza o poetycką karierę Ginczanki zadbała jej mama. Miała pojechać do Warszawy, do Juliana Tuwima, z wierszami córki.

W 1934 r. „Wiadomości Literackie” ogłosiły konkurs dla poetów, „którzy nie ogłosili jeszcze tomu poezyj w formie książki”. Wygrali Tadeusz Hollender, Karol Husarski i Anna Świrszczyńska, a wyróżnienia dostali Aleksander Rymkiewicz, Paweł Hertz, Andrzej Nowicki, Juliusz Żuławski i właśnie Ginczanka.

W 1936 r. u Przeworskiego ukazał się jedyny tomik Zuzanny wydany za życia, „O centaurach”.

„Kiedy przeprowadziła się do Warszawy – opowiada Ludwika Stauber – pojechałam do niej, będąc jeszcze w gimnazjum. Mieszkała w centrum i zaprosiła mnie do kawiarni. Na tę okazję pożyczyła mi swoje buty, mocno za ciasne, na obcasach. Rozepchałam je, wręcz rozwaliłam. Była bywalczynią kawiarni, wszystkich znała”.

W dość powszechnej opinii Zuzanna tworzyła parę z Andrzejem Nowickim. „Ale nic z tego – krzywi się doktor Lusia. – To on się w niej kochał, a Sana miała go za przyjaciela. W ogóle fascynowała urodą”.

Jerzy Andrzejewski pisał długo po wojnie: „niezapomniana Zuzanna! Jakaż to była piękna, urocza dziewczyna, świetnie się zapowiadająca poetka, »Gwiazda Syjonu«, mówiono o niej (...). Niewiele twarzy z dalekiej przeszłości tak wyraźnie do dzisiaj widzę, jak smagłą, z dużymi wilgotnymi oczami twarz ciemnowłosej Zuzanny”.

W podobnym duchu wypowiadał się Kazimierz Brandys: „To jedno z moich świętych widm, które mnie nawiedzają. Żydowska uroda i śpiewna poezja, oczy sarny, żydowskie ucieczki i kryjówki, dla mnie są w tym ponadczasowe symbole, jak w opowieściach biblijnych”.

Opowiadała mi dziesięć lat temu doktor Halina Cetnarowicz: „Poznałam Sanę w 1938 r. Tak, w Warszawie. Byłyśmy razem na psychologii. Nie sądzę, żeby to była przyjaźń, choć ona tak właśnie to nazywała. Na przykład, właśnie jako przyjaciółkę, przedstawiła mnie w 1939 r. Andrzejowi Nowickiemu. Musiało to być wiosną, bo pamiętam, że przyniósł nam przylaszczki.

Nie, nie byli parą w dzisiejszym tego słowa rozumieniu. Zapamiętałam to tak, że on był w niej zakochany, a ona uważała go za najlepszego przyjaciela. Bardzo go tą przyjaźnią wyróżniała. Wiele lat po wojnie otrzymałam wezwanie na Koźlą do pacjentki o nazwisku Nowicka... Tak, jestem lekarką... Tak więc staję przed drzwiami, otwiera mi mężczyzna i na mój widok woła wielkim głosem w głąb mieszkania: »Twoja lekarka to przyjaciółka Sany!«.

Nazywała mnie przyjaciółką, ale były całe obszary jej życia, w których nie uczestniczyłam. Na przykład nigdy nie bywałam z nią w Zodiaku czy w Ziemiańskiej. Opowiadała tylko coś czasem, zwłaszcza o Gombrowiczu. Jak rozumiałam z jej słów, miała go za fajnego kompana. I jeszcze coś, co mnie nawet zastanawia: nigdy nie pokazała mi nawet jednego wiersza. Choć przecież wiedziała, że mam zbiory poezji i że poezję czytam. Ale bywałyśmy u siebie wielokrotnie. Ja mieszkałam wtedy na Narutowicza, ona – wydawało mi się, że na Baudouina, ale teraz słyszę, że na Szpitalnej. Może, choć ja to pamiętam inaczej... Nie, to nie było jej mieszkanie, tylko pokój sublokatorski. Stało w nim łóżko, biurko i mahoniowa szafa. Po tak długim czasie pamięta się jakieś mocne, wyrywkowe akcenty. Na przykład pamiętam, że kiedy otwierała drzwi szafy, wszystkie jej ubrania były tylko czarne albo białe”.

Kiedy wspomniałem, że według opinii pani Sikorskiej nosiła się kolorowo i jasno, pani Cetnarowicz powiedziała: „Dziwne. Ja pamiętam ją tylko ubraną na czarno albo na biało...”. I dalej: „Jadała u nas, moi rodzice ją uwielbiali, bo była inteligentna, delikatna i piękna. Miała piękne nogi, dłonie, szyję. I zupełnie cudownie układała głowę – jak Murzynki. Chodziła po królewsku, naprawdę trudno było nie zwrócić na nią uwagi. Zresztą cerę miała jak Mulatka. Miała wybitnie semicką urodę... Wiem, że to brzmi niekonsekwentnie, niespójnie, ale tak było. Jakoś to wszystko ze sobą łączyła. Była jak kompozycja z kilku światów naraz. Kompozycja doskonała. Nie wyobrażam sobie, jak z takim wyglądem podczas okupacji mogła chodzić po ulicy. Już przed wojną czasy były pod tym względem okropne. No i miała te niesamowite oczy – jedno piwne, a drugie... No właśnie – ktoś mówi, że drugie miała niebieskie. O ile ja pamiętam, to było chyba zielonkawe. A raczej jedno oko miała ciemnopiwne, a drugie jasnopiwne, złote”.

Chyża donosicielka

Kolor oczu, karnacja skóry, barwa głosu, gestykulacja… Każdy ma swoją własną opowieść. Myślę, że także z tego płynie fascynacja Ginczanką – że nie da się o niej niczego pewnego powiedzieć. Kto próbuje uchwycić jej obraz, dostaje informacje pozornie sprzeczne. I odkrywa, że to jedyne, co w ogóle da się powiedzieć o ludzkim życiu: że jest tylko prywatne, i tylko w sobie godzi to, czego na rozum pogodzić się nie da.

Pewność mamy co do tego, jak potoczyło się jej życie od wybuchu wojny. Wróciła z Warszawy do Równego, którego już nie znosiła. Było dla niej za ciasne. Pojechała do Lwowa. Tam mieszkała w domu Ludwiki Stauber, na dzisiejszej ulicy Rustawelego. Lubiła spać w wannie. Tłumaczyła Majakowskiego, Szewczenkę, Łesię Ukrainkę.

Została wydana przez dozorczynię, niejaką Chominową. Przez Polkę. Napisała o tym słynny dzisiaj wiersz, który stał się po wojnie dowodem w sprawie przeciw Chominowej:

Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury rozprutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlone nagle w aniołów przemieni.

Wiadomo, że potem ukrywała się pod Krakowem i w Krakowie. Jej ostatnim adresem była Mikołajska 26.
Jerzy Jacek Tomczak wspominał: „Jesienią 1944 roku, miałem wówczas 10 lat, sprowadziła się do nas Zuza Ginczanka. Nie mieszkała tu dłużej niż miesiąc (...). Zuza nie wychodziła nigdzie, a przebywając w mieszkaniu sama, nie otwierała drzwi. Umawiałem się z nią, że gdy będę wracał do domu, pozna mnie po głośnym tupaniu i wygwizdywaniu melodii. Tak właśnie sygnalizowałem swój powrót któregoś popołudnia. Na schody wybiegła sąsiadka, pani Krzeszowska, która ostrzegła: »Są u was«, i kazała mi się cofnąć.

Stanąłem w bramie domu po przeciwnej stronie ulicy. Jakieś pół godziny później wyszli gestapowcy, prowadząc Zuzę i Blumkę”.

Ryszard Kotarba, historyk, odnalazł niedawno prośby Zuzanny do komendanta więzienia. Prosiła o „grzebień gęsty, igły do cerowania, ligninę, tłuszcze, cukier, ciepły szalik”. O „żywność, tłuszcze, cukier, cebrjon, redokson”. Zgłaszała, że są jej potrzebne „pasta do butów jasna, wełniane skarpetki, cebrjon, żywność, szpilki i spinki do włosów”. 18 kwietnia 1944 r. prosiła o „żywność, ocet sabadylowy, jabłka, pantofle na podeszwie sznurkowej nr 38”.

To ostatnie słowa, ostatnie wiersze Zuzanny Ginczanki. Jako najbardziej prawdo- podobną datę jej rozstrzelania krakowski historyk wskazuje 5 maja 1944 roku. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017