Komar i koszmar

Malaria, niegdyś plaga ogólnoświatowa, staje się chorobą krajów wykluczonych. Idealiści wierzą, że całkowite zwycięstwo jest możliwe - tyle że nie metodami demokratycznymi.

14.12.2010

Czyta się kilka minut

Marzec 1930 r. Do brazylijskiego portu Natal przybija francuski okręt wojenny z Senegalu. Niepostrzeżenie opuszcza go pasażer na gapę: Anopheles arabiensis, komar roznoszący malarię na większości terytorium Afryki Subsaharyjskiej. W ciągu ośmiu lat krwiożercza bestia opanowuje obszar 54 tysięcy km2 i wywołuje epidemię. Na malarię zapada 200 tysięcy Brazylijczyków; chorzy leżą przy drogach, błagając o lekarstwo, dziesiątki tysięcy umiera.

Prezydent Getúlio Vargas ogłasza wojnę z malarią. Finansowanie zapewnia Fundacja Rockefellera (rozwój epidemii może zagrozić Stanom Zjednoczonym), dowodzeniem zajmie się amerykański epidemiolog Fred Soper. Jego zadanie: całkowita likwidacja afrykańskiego intruza. Soper zatrudnia cztery tysiące ludzi, którzy na przydzielonym terenie lokalizują każdą kałużę i aplikują najskuteczniejszy wówczas środek owadobójczy o nazwie "Paryska zieleń".

Dowódca bezlitośnie rozlicza swoich żołnierzy z każdego metra gruntu i każdej przepracowanej minuty. Któregoś dnia w fabryce dochodzi do wybuchu gazu; Soper w grafiku sprawdza, że właśnie wtedy powinien być tam jego opryskiwacz - gdy ten następnego ranka cały i zdrowy zjawia się w pracy, zwalnia go.

Po 18 miesiącach wojna zostaje wygrana. Brazylia nie uwolniła się od malarii całkowicie, bo wywołują ją także lokalne gatunki komarów, ale liczba zachorowań spadła z sześciu milionów rocznie 70 lat temu do 306 tysięcy w roku 2009 - dziś zainfekowana pozostaje właściwie tylko Amazonia.

Zdrowa Północ, chorujące Południe

Trwające od drugiej połowy XIX wieku wojny z malarią - jedne zwycięskie, inne przegrane - podzieliły świat na trzy części: zdrową, zdrowiejącą i chronicznie chorą. Obecnie choroba ta występuje w 99 krajach, z czego 32 są na dobrej drodze do jej zwalczenia: m.in. Argentyna, Chiny, Meksyk, Irak, Malezja, Korea Północna, Turcja i Afryka Południowa. W najgorszej sytuacji są kraje Afryki Środkowej, gdzie brakuje funduszy, struktur państwowych i woli politycznej. 85 procent z blisko miliona ofiar śmiertelnych, jakie co roku zabiera malaria na całym świecie, to afrykańskie dzieci.

Historia wskazuje, że najpewniejszą receptą na uwolnienie od malarii jest rozwój społeczno-gospodarczy. Spadek zachorowań w Europie i Ameryce, który nastąpił pod koniec XIX wieku, przypisuje się poprawie opieki zdrowotnej i higieny, lepszym domostwom pozwalającym odizolować zainfekowanych ludzi od komarów, osuszaniu mokradeł pod pola uprawne. Malarię uznano za chorobę społeczną i tak też z nią walczono.

Druga szeroko zakrojona kampania miała miejsce w połowie XX wieku. W 1975 r. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła Europę całkowicie wolną od malarii. Był to w dużej mierze efekt rozwoju technologii - opryskiwania domów DDT i stosowania nowego leku, chlorochiny.

Jednak poza Europą i USA sukcesy były mierne. Afryki kampania antymalaryczna w ogóle nie objęła. W Indiach początkowo zanotowano duży spadek zakażeń, ale epidemia wróciła: komary uodporniły się na DDT, konflikty powodowały masowe migracje na tereny malaryczne, zabrakło funduszy, a także wsparcia miejscowej ludności. W roku 1969 WHO przyznała się do porażki; w ciągu paru kolejnych lat na świecie nastąpił dwu-, trzykrotny wzrost zachorowań.

Poprawę sytuacji przyniosła dopiero ostatnia dekada - przede wszystkim dzięki nowym moskitierom. Na początku lat 80. francuski naukowiec Philippe Ranque zaimpregnował moskitierę pyretroidem, nowoczesnym środkiem owadobójczym wyprodukowanym przez Chińczyków. Taka siatka nie tylko zabija komary, kiedy na niej siadają, ale też je odstrasza, co oznacza, że nawet dziurawa daje ochronę.

Pierwsze testy, w Gambii, dały rewelacyjne rezultaty: śmiertelność dzieci śpiących pod moskitierami spadła o 63 procent. Ostatnie lata to istny boom na ten prosty i tani oręż w walce z malarią. Większość moskitier finansuje UNICEF, Global Fund i fundacja prezydenta USA, ale w akcję włączyły się organizacje pozarządowe, szkoły, kościoły, kluby sportowe. "Uratuj życie za 4 euro" (tyle kosztuje moskitiera) to chwytliwy slogan.

Do końca tego roku do Afryki ma trafić już 295 milionów moskitier. Jeśli nie zabraknie funduszy, to wkrótce cała grupa wysokiego ryzyka - czyli dzieci poniżej 5. roku życia i kobiety ciężarne - będzie chroniona. Przynajmniej w teorii, bo praktyka pokazuje, że tylko połowa moskitier jest wykorzystywana zgodnie z przeznaczeniem. Wychodzą tu na jaw różnice w postrzeganiu tej choroby między Północą a Południem: Afrykanie traktują malarię tak jak my grypę - była, jest i będzie. Pod moskitierą jest duszno i lepiej użyć jej do łowienia ryb.

Realizm i idealizm

Nikt nie przeczy, że z malarią należy walczyć, pytanie brzmi "jak?". Jedni są zwolennikami metod nowoczesnych, jak genetyczne modyfikacje komarów, by nie przenosiły pasożytów, czy sterylizowanie samców promieniami RTG (w podobny sposób udało się zwalczyć muchę tse-tse). Inni przestrzegają, że ingerowanie w naturę może przynieść niewyobrażalne konsekwencje, więc lepiej skupić się na tanich i sprawdzonych środkach. Wszyscy z utęsknieniem czekają na szczepionkę, która zasługuje na miano Świętego Graala medycyny.

Sedno sporu leży gdzie indziej: czy powinno się, jak przekonują idealiści, dążyć do całkowitego wyeliminowania malarii, czy tylko, jak chcą realiści, do ograniczenia jej zasięgu. Najbogatsza organizacja charytatywna świata - Fundacja Billa i Melindy Gatesów - trzy lata temu postawiła na pierwszą opcję i ogłosiła, że kończy z finansowaniem projektów mających na celu jedynie zmniejszenie szkód, jakie czyni ta choroba, w tym prac nad lepszymi lekarstwami antymalarycznymi.

Ambitny cel poparła WHO, jednak część ekspertów uważa, że jest to marnowanie środków i wysiłków na z góry przegraną sprawę. Jedyną masową chorobą, jaką dotychczas udało się w niemal stu procentach zwalczyć, była ospa. "Dobre intencje potrafią wyrządzić nieoczekiwane szkody", piszą w listopadowym numerze magazynu "Lancet" jego redaktorzy naczelni, krytycznie oceniając woltę Gatesów.

"Nikt nie uznaje za możliwe usunięcia komarów z całych kontynentów ani nawet z dużych obszarów wiejskich. Naszym celem jest tylko ograniczenie ich liczby, na ile tylko się da" - to słowa noblisty Rolanda Rossa, jednego z największych malariologów w historii. W 1899 r. wysłano go do Freetown, malarycznej stolicy Sierra Leone, gdzie nakazał sprzątać zalegające dookoła butelki, puste puszki i opony, a także wyrównywać ulice, aby nie powstawały kałuże. Miasto stało się dzięki temu czystsze, ale malarii nie udało się Rossowi zwalczyć - nie docenił siły przeciwnika (ogromnej liczby siedlisk komarów) i nie pozyskał wystarczających funduszy.

Idealiści uważają, że skoro dziś mamy znacznie lepsze technologie, to minimalistyczne podejście jest trudne do obrony. Komary zaczynają się uodparniać na pyretroid, szykuje się nowa fala zachorowań. - Co by było, gdyby malaria występowała dziś w Europie? - mówi Bart Knols, dyrektor organizacji Malaria World. - Walka nie polegałaby na kupowaniu moskitier i uświadamianiu społeczeństwa, zmobilizowalibyśmy wszelkie środki, żeby ją zlikwidować całkowicie. Ale kiedy chodzi o Afrykę, tłumaczymy, że tam się to nie uda.

Wyścig zbrojeń

Knols przyznaje, że kampania obejmująca cały kontynent afrykański to mrzonka. Wiele miejsc jest ogarniętych konfliktami, niebezpiecznych, zaminowanych. Ale w wielu innych można zacząć natychmiast: Erytrea, Sudan, Mali, wyspy. I dlaczego by nie zastosować starej, skutecznej metody Freda Sopera?

- Od czasu wynalezienia DDT środek ciężkości w walce z malarią przesunął się ze zwalczania larw komarów na zwalczanie dorosłych osobników - zauważa Knols. - Potrzebna jest zmiana koncepcji. Dysponujemy pestycydem Bti, znakomitym następcą "Paryskiej zieleni", mamy samochody terenowe, komputery, zdjęcia satelitarne i masę bezrobotnych, gotowych pracować za niewielkie wynagrodzenie. Na Zanzibarze 115 ludzi w dwa lata wyeliminowałoby malarię metodą Sopera. Warunek: kampania musi być prowadzona rygorystycznie, po wojskowemu.

Walka z malarią trochę przypomina walkę z karaluchami: dezynsekcji powinno się poddać cały budynek, jeśli choć jedno mieszkanie się wyłamie, cała akcja może spełznąć na niczym. Ale czy można opryskiwać domy Afrykanów środkiem owadobójczym bez ich zgody, dla ich dobra? Podawać leki przymusowo?

Najświeższy sukces w walce z malarią dotyczy wysepki Moheli w archipelagu Komorów na Oceanie Indyjskim. Wzięła ją w swoje ręce chińska firma Artepharm, stosując metodę eksperymentalną, niezatwierdzoną przez WHO. Przez 40 dni wszystkim 36 tysiącom mieszkańców wyspy podawano leki, które usunęły pasożyty z ich organizmu. W lipcu Artepharm ogłosiła, że Moheli jest wolna od malarii. Teraz każdy, kto przybywa na wyspę, będzie musiał obowiązkowo spożyć lekarstwo. Może to i mało demokratyczne, niemniej rząd Komorów poprosił Chiny o powtórzenie akcji na dwóch większych wyspach archipelagu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2010