Kolega wyjechał z miasta

„Przekrój”: kultowy tygodnik o niepodrabialnej osobowości. Zgubił ją gdzieś po drodze. Dzisiaj jego żywot wisi na włosku.

23.09.2013

Czyta się kilka minut

Marian Eile, 1983 r. / Fot. Wojciech Plewiński
Marian Eile, 1983 r. / Fot. Wojciech Plewiński

Poniedziałek 16 września, kawiarnia Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Dziennikarze czekają na konferencję prasową członka rady nadzorczej Grupy Gremi Jarosława Knapa, który ma ogłosić powołanie Fundacji zobowiązanej do wydawania „Przekroju” w formie miesięcznika. Ale organizatorzy się nie zjawiają. Ponagleni telefonem, odsyłają do wystosowanego właśnie oświadczenia wydawcy „Przekroju”: „Gremi Media sp. z o.o. informuje, że w związku z poważnym zainteresowaniem ze strony inwestora wstrzymane zostają prace nad powołaniem Fundacji Przekrój. Obecnie prowadzone rozmowy dają szansę magazynowi »Przekrój« na rozwój w innym wydawnictwie”.

Co dalej? Pewne jest jedno: 30 września w kioskach pojawi się ostatni numer „Przekroju” w znanej formie. Potem wszystko zależy od tajemniczego inwestora.

Roman Kurkiewicz, redaktor naczelny w latach 2002 i 2012: – „Przekrój” miał problem z odnalezieniem tożsamości w nowych czasach, kiedy przestał być tym „jedynym, niezwykłym”. Cierpiał też na nerwowość wydawców i brak stabilizacji wśród redaktorów naczelnych.

Dr Ryszard Filas, prasoznawca z Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ: – Mam, i pewno nie jestem w tym osamotniony, bardzo osobisty stosunek do starego „Przekroju” i raczej beznamiętny stosunek do meandrów „nowego”. Kryzys w branży prasowej dotknął, zwłaszcza w ostatnich paru latach, cały segment, ale poszukiwania pomysłu na nowy „Przekrój” były niespójne, pozbawione konsekwencji, zbyt meandryczne. Wprowadziło to kompletny mętlik w głowach długoletnich czytelników, a było zbyt mało przekonujące dla nowych.

A jak awangarda

Był ewenementem w krajach bloku wschodniego. Zazdrościli go Polakom Węgrzy, Czesi, Rosjanie. Noblista Josif Brodski nauczył się polskiego, żeby móc go czytać.

Przez cały okres PRL „Przekrój” stanowił łącznik z kulturą Zachodu. Relacjonował zagraniczne podróże, uczył manier, opowiadał o jazzie i rock’n’rollu, pokazywał obrazy Picassa, Warhola i paryską modę, podsuwał do czytania Sartre’a, Hemingwaya i Steinbecka. Przy swoich intelektualnych ambicjach pozostawał pismem popularnym: teksty miały mniejszą objętość i były napisane lżejszym językiem niż te drukowane w „Nowej Kulturze”, „Twórczości”, „Życiu Literackim” czy „Tygodniku Powszechnym”. Ostatnia strona, od której wielu czytelników zaczynało lekturę, przeznaczona była na humor – wyrafinowany i często absurdalny. Zapełniały ją wierszyki Ludwika Kerna, dowcipy Mariana Eilego, rysunki Sławomira Mrożka i obrazkowe historyjki Zbigniewa Lengrena o profesorze Filutku. W równym stopniu, co treść, o fenomenie magazynu decydowała forma: kolorowe okładki, wyrazista winieta i oryginalna typografia, zaskakujące kolaże i zabawne sygnaturki.

„Przekrój” kształtował nie tylko upodobania i poczucie humoru Polaków, ale nawet ich język: to z jego łamów wyszły takie określenia jak: „Saganka”, „Bardotka”, „czar czterech kółek”, „wdzianko” czy „kufajka”.

 „Robić pismo o szczebel wyższy od czytelnika, ale równocześnie zrozumiałe dla inteligentnej sprzątaczki, prostego profesora i prymitywnego ministra” – brzmiała dewiza założyciela, Mariana Eilego. W czasach największej świetności sprzedawało się grubo ponad siedemset tysięcy egzemplarzy. Na dzisiejszym rynku prasowym wynik niewyobrażalny.

C jak cenzura

„Przekrój” trwał, płacąc cenę ustępstw. Musiało się w nim znaleźć miejsce dla reżimowych treści. W czasach stalinowskich na okładkach pojawiały się zdjęcia przodowników pracy, sowieckiego projektu rakiety kosmicznej, Bolesława Bieruta przy biurku. Pisano nowomową o rocznicy powstania Armii Radzieckiej, spotkaniu prezydenta z księżmi-bojownikami o wolność, radzieckiej Wszechzwiązkowej Konferencji Zwolenników Pokoju.

Inne artykuły wychodziły w wersji okrojonej przez cenzurę. Nie zawsze czujną: w 1950 r. ukazało się w druku sprawozdanie Leopolda Tyrmanda z turnieju pięściarskiego, w którym o wygwizdaniu i wytupaniu drużyny radzieckiej napisał: „publiczność zachowywała się wyjątkowo obiektywnie”. Następnego dnia po publikacji Tyrmand został wyrzucony z redakcji i Związku Dziennikarzy.

Kilka lat później „Przekrojem” się już brzydził. W 1954 r. po wizycie w redakcji notował: „zastałem starych przyjaciół, poetów i plastyków, poczciwych cyników niewysokiego lotu, zarabiających grubą forsę w służbie komunistycznej propagandy i sprowadzających za tę forsę dobre, rozkładowe, antymarksistowskie książki, pisma ilustrowane, krawaty i płyty jazzowe z zagranicy”. Podobne zdanie miał Stefan Kisielewski, który w latach 70. napisał o Eilem: „Sam nie wiem, czy większe są jego zasługi, iż wyrobił w nowych Polakach zachodnie, niesowieckie gusta, czy też jego przestępstwa, że w zachodnim opakowaniu podawał komunistyczną propagandę”.

Nie bez powodu redakcja mieściła się w Krakowie – najpierw przy Wielopolu, potem w trzypokojowym mieszkaniu przy ul. Manifestu Lipcowego, w końcu przy Reformackiej. Eile był pewien, że im dalej od warszawskiego gmachu KC, tym dla pisma lepiej. Kiedy władza chciała przenieść „Przekrój” do stolicy, tłumaczył, że w Krakowie jest lepsza drukarnia albo żądał niemożliwej liczby mieszkań dla redaktorów.

Często powtarzał: „Socrealizm nie walczy o jakąś sztukę, tylko walczy ze sztuką w ogóle. Ale ja jestem spokojny. Sztuka zwycięży”. I miał rację: „Przekrojowi” wielokrotnie obniżano nakład i ograniczano objętość, jednak nigdy go nie zamknięto. A przy tym czytała go elita władzy. W tym premier Józef Cyrankiewicz – zaprzyjaźniony z Eilem przez żonę Ninę Andrycz, którą podobno pierwszy raz zobaczył na zdjęciu w „Przekroju”.

E jak Eile

Odpowiadała mu rola szarej eminencji – jego nazwisko nie pojawiało się pod artykułami (podpisywał je jako „Bracia Rojek”, „Krecia Pataczkówna”, „Makaryn z Cedetu”, „mgr Kawusia”, „Martin Nabiałek”), w pewnym momencie chciał nawet, żeby nie widniało w stopce (wolał enigmatyczne i właściwe dla tamtych czasów „Redaguje Zespół”). Na to jednak nie pozwolili partyjni decydenci: nawet oni musieli przyznać, że takiej marki nie można stracić.

Eile sam rozrysowywał makiety, i to w kilku wersjach, sam rozmawiał z cenzurą i Wydziałem Kultury KC, sam dobierał współpracowników, w tym Jerzego Waldorffa, Lucjana Kydryńskiego i Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, który przynosił swoje teksty zawsze napisane piórem, zielonym atramentem. Promował młodych zdolnych literatów, np. Halinę Poświatowską – zyskała popularność, kiedy w 1958 r. opublikował jej pisane w Ameryce po operacji serca listy i wiersze.

Urodził się we Lwowie w 1910 r. w inteligenckiej żydowskiej rodzinie. Przed wojną studiował na Uniwersytecie Warszawskim i pracował jako grafik i dziennikarz w „Wiadomościach Literackich”. Tam poznał Jerzego Borejszę, który w kwietniu 1945 r., już jako komunistyczny magnat prasowy, udzielił mu zgody na założenie „Przekroju”. Naczelnym był do stycznia 1969 r. – na ostatnie dwa lata stał się ofiarą antysemickiej nagonki. Musiał zniknąć, tak jak zniknął w czasie okupacji: wyemigrował do Paryża, gdzie zarabiał jako rysownik. Po roku wrócił. Ale „Przekrój” już nie był jego.

Miał grube rysy i pokaźną łysinę, nosił duże okulary w kanciastych oprawkach i palił papierosy przez fifkę. Uwielbiał samochody (i często o nich pisał), ale był fatalnym kierowcą. Marzył o sławie artysty; do końca życia malował akrylami kolorowe abstrakcje. Pracoholik i neurastenik, cierpiał na nerwicę żołądka. Zmarł na zawał w Krakowie w 1984 r. Ostatnią rzeczą, jaką robił przed śmiercią, była korekta pierwszych z serii planowanych rozmów o „Przekroju”.

I jak Ipohorska...

...czy może raczej „K jak Kamyczek”. Pod tym pseudonimem Janina Ipohorska prowadziła rubrykę „Demokratyczny savoir vivre”, w której zamieszczała zabawne instruktażowe rysunki i taktownie, z humorem, odpowiadała na listy czytelników. Uczyła, jak zachowywać się przy stole, jak się przedstawiać, komu ustępować miejsca i kogo przepuszczać w drzwiach; rozstrzygała, czy wypada szeptać w towarzystwie na ucho, nosić beret w pomieszczeniu, krytykować błędy ortograficzne narzeczonej. Powstało w sumie tysiąc osiemset odcinków.

Nie miała urody, ale miała klasę, wdzięk i talent. Dobrze się ubierała, świetnie pisała i rysowała, znała się na sztuce i na ludziach. „Najmądrzejsza kobieta, jaką kiedykolwiek poznałam” – wspominała ją Barbara Hoff w 2007 r.

Pochodziła ze Lwowa. Studiowała romanistykę i malarstwo. W czasie okupacji – po śmierci rodziców – zarabiała jako karmicielka wszy w instytucie Weigla. Od razu po wojnie zaczęła pracę w „Przekroju”. Przychodziła do redakcji pierwsza, wychodziła ostatnia. W 1950 r. została zastępcą naczelnego. Kiedy Eile opuścił „Przekrój”, została wyrzucona. Zapadła na depresję, na kilka tygodni trafiła do szpitala psychiatrycznego. Miała myśli samobójcze, zaczęła pić. Mimo wszystko, na prośbę redakcji, wróciła do „Demokratycznego savoir vivre’u”. Ostatnie kilka miesięcy życia spędziła w Rabce, w otępieniu malując ciemne obrazy. Zmarła na wylew w 1982 r., mając 69 lat.

W swojej rubryce i książkach często poruszała temat uczuć – o związkach pisała wesoło i przenikliwie. Ale sama nie miała szczęścia w miłości. Jej mąż, lotnik, po wojnie został w Anglii. To było fikcyjne małżeństwo – zawarła je w czasie okupacji dla zmiany nazwiska, żeby ukryć się przed hitlerowcami. Wtedy też poznała Eilego. On był już żonaty; nigdy się nie rozwiódł.

W „Przekroju” ich romans był tajemnicą poliszynela: razem jeździli do Paryża, żeby, oszczędzając na jedzeniu, kupować książki, czasopisma i płyty, razem pisali powieści w odcinkach, razem spędzali wakacje na Kaszubach. W życiu Ipohorskiej bywali inni mężczyźni, ale żaden nie wytrzymywał porównania z Marianem. O Eilem znajomi mówili, że wykończył go „Przekrój”; o Ipohorskiej, że wykończył ją Eile.

K jak kociaki

W drugiej połowie lat 50. Eile przywiózł z zagranicy pomysł, żeby okładki zdobiły zdjęcia modnych i atrakcyjnych dziewcząt, nazywanych w redakcji „kociakami” (później „lufami”). „One będą sprzedawać całą gazetę” – mówił. Kandydatki wybierane były pod kątem jego gustu: na ogół słodkie niebieskookie blondynki z zadartym noskiem i pełnymi ustami. Brunetki odpadały, bo głębokiej czerni nie dało się wyretuszować.

Autorem zdjęć okładkowych był najczęściej Wojciech Plewiński. Zrobił ich ponad 500. Czasem naczelny wysyłał go do sklepu albo restauracji, w których widział piękną ekspedientkę czy kelnerkę. Innych „kociaków” Plewiński szukał sam. Wypatrywał w tłumie, wybiegał z tramwaju, zatrzymywał skuter i z szarmanckim uśmiechem wyjmował legitymację prasową.

Na propozycję pozowania zgadzały się z radością – chociaż jedyną zapłatą były odbitki. Potem należało jeszcze przekonać ich rodziców, narzeczonych, mężów. W czasach, kiedy telefony stanowiły rzadkość, umawianie się na sesję potrafiło trwać tygodniami. Nie było wizażystów i stylistów; Plewiński kosmetyki i ciuchy najczęściej pożyczał od żony. „Rozrzucaliśmy szmaty i ustalaliśmy kolejność, żeby się mogła wygodnie przebierać. Zaczynaliśmy od długich rękawów, a kończyliśmy na koszulkach na ramiączkach. W tamtych czasach dziewczyny nie nosiły staników, co było błogosławieństwem, bo nie istniał problem podwójnych ramiączek” – opowiadał w 2006 r. w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. Nie mając prawdziwego studia, fotografował w plenerze albo na strychu. Filmy wywoływał za szafą w pokoju. I nigdy nie wiedział, jak zdjęcie wyjdzie w druku – przy fatalnym papierze i farbie kolory wyglądały na przybrudzone, psując nawet najlepszy efekt.

Dużo stylowych piękności trafiało się na festiwalach jazzowych, jeszcze więcej na uczelniach – ASP i PWST. Plewińskiemu pozowało wiele późniejszych aktorek, wtedy świeżych, nieopatrzonych: Anna Dymna, Barbara Kwiatkowska, Beata Tyszkiewicz, Grażyna Barszczewska. Niektóre z jego okładek trafiały prosto na ekrany: tak Ewa Krzyżewska zadebiutowała w „Popiele i diamencie”, a Teresa Tuszyńska w „Do widzenia, do jutra”.

M jak moda

W latach 60. krążyła anegdota: ktoś wraca z Paryża, znajomi pytają, jak było. „Zwyczajnie. Wszyscy chodzą ubrani jak z »Przekroju«”.

Dział mody stworzyła Janina Ipohorska. W 1954 r. Eile zatrudnił absolwentkę historii sztuki Barbarę Hoff, późniejszą żonę Tyrmanda. Początkowo Hoff opracowywała rubrykę razem z Ipohorską, później już samodzielnie. Pokazywała w niej kreacje wycięte z francuskiego „Elle” i amerykańskiego „Vogue’a”, sesje improwizowane w swoim mieszkaniu z udziałem artystów (w tym Gerarda Wilka, Sławomira Mrożka, Daniela Olbrychskiego) i własne projekty, dostosowane do możliwości socjalistycznej produkcji.

W jednej z pierwszych rubryk zaprezentowała nazywane trumniakami czarne baleriny do zrobienia z tenisówek (wystarczyło pozbyć się części z dziurkami na sznurówki, obszyć brzegi tasiemką i zafarbować tuszem kreślarskim) oraz czarne bluzki z głębokim dekoltem w łódkę do zrobienia z piłkarskich trykotów (wystarczyło wyciąć kołnierzyk ze sznurowaniem, zafarbować i założyć tyłem naprzód). Wkrótce nosiło je tysiące dziewczyn – Polki zaczęły wyglądać jak Włoszki, tyle że ze śladami tuszu na skórze. W innym numerze Hoff radziła, żeby odcinając jeden rękaw starą suknię wieczorową przerobić na modną typu „zimne ramię”. Kiedy tylko jakiś ciekawy materiał pojawiał się w sklepach, podawała jego oznaczenie i cenę, proponując odpowiednie kreacje. W gorszych zaopatrzeniowo okresach zachęcała do szycia falban z materiału na flagę, płaszczy z kraciastych koców i spódnic z pasiastych drelichów na ludowe fartuchy.

„Chciałam rządzić – wspominała w 2007 r. – W tamtych czasach działalność polityczna była dla osoby z moimi przekonaniami wykluczona, ale w modzie rządziłam po dyktatorsku. Pisałam stylem nieznoszącym sprzeciwu. (…) Projektowanie modnych ciuchów dla zwykłych ludzi było jak pokazywanie światełka w tunelu. Ta moja moda to było wpuszczenie świeżego powietrza z Europy. I władza to rozumiała – zdarzały się interwencje cenzury w sprawie fasonu kiecki”.

T jak trudności

W 1992 r. „Przekrój” przeszedł prywatyzację. Po otwarciu i nasyceniu rynku prasowego zaczął tracić czytelników, a w ślad za nimi reklamodawców. Próby zmian szaty graficznej i autorów nie dawały spodziewanego efektu. W 2000 r. odszedł wieloletni naczelny Mieczysław Czuma.

Rok później tytuł został kupiony przez szwajcarski koncern Edipresse: wkrótce wszyscy pracownicy, w tym Kern i Hoff, zostali zwolnieni, a lokal wypowiedziany. Redakcję przeniesiono do Warszawy. W ostatnim krakowskim numerze wydrukowano obrazek z podpisem: „Kasa, chłopcze, kasa! Jak się ją ma, to można nawet kolumnę Zygmunta przenieść do Pcimia”. Naczelnym został Jacek Rakowiecki.

Wielu dawnych „krakowskich” czytelników przestało „Przekrój” kupować; niewielu „warszawskich” zaczęło. Roman Kurkiewicz: – Była szansa na zapełnienie niszy na polskim rynku medialnym, na którym od lat nie ma żadnego tygodnika kulturalnego – rzecz niespotykana w Europie. Uważaliśmy, że znajdzie się 60-80 tys. Polek i Polaków gotowych kupować i czytać tygodnik o szeroko rozumianej kulturze, zmianach obyczajowości, problemach społecznych.

W 2002 r. redakcję objął Piotr Najsztub. Zatrudnił m.in. Marka Raczkowskiego, który wkrótce stał się najbardziej rozpoznawalnym autorem nowego „Przekroju”. Pismo podwoiło nakład. „Okazało się, że sprzedaż idzie bardzo dobrze, jednak mamy problemy z reklamami, bo reklamodawcy nie wiedzą, co to jest za segment – mówił Najsztub w wywiadzie dla TOK FM pod koniec sierpnia tego roku. – Wtedy wspólnie z wydawnictwem postanowiliśmy, naciskani przez reklamodawców, ustawić się na rynku tygodników opinii obok „Polityki”, „Newsweeka”, „Wprost”. To był ten pierwszy ideowy błąd, który popełniliśmy w mojej obecności”.

Najsztub został zmieniony na Mariusza Ziomeckiego, ten z kolei na Jacka Kowalczyka. Z „Przekrojem” znowu było źle: sprzedawało się 50 tysięcy egzemplarzy, niewiele więcej niż w końcówce okresu krakowskiego.

Z jak zamęt i znikanie

W 2009 r. odkupił go wywodzący się również z Krakowa biznesmen Grzegorz Hajdarowicz. Zapowiadał, że „Przekrój” stanie się „polskim »New Yorkerem«” i w ciągu trzech lat zwiększy sprzedaż do 120-180 tysięcy egzemplarzy. Od tej pory sprzedaż spadała, w ostatnich miesiącach wynosiła 17 tysięcy. Klapą okazał się nowy portal z zamkniętym dostępem do treści, nad którym pracował sztab informatyków; wysokość dystrybucji na tabletach była bardzo niska. Hucznie ogłoszono powrót do Krakowa, żeby za chwilę przenieść się znowu do Warszawy. Zmieniano layout, objętość, cenę, naczelnych, wierszówkę, zespoły redakcyjne.

W 2012 r. Hajdarowicz postanowił zrobić z „Przekroju” „lewicowy tygodnik opinii”, w opozycji do wykupionego właśnie „Uważam Rze”, i zaproponował stanowisko naczelnego Romanowi Kurkiewiczowi. Ten postawił warunki wyjściowe: niezależność redakcyjna, rok na funkcjonowanie w nowej formule, zmiana layoutu, poszerzenie objętości, początkowo obniżona cena, akcja promocyjna. Kurkiewicz: – Dostałem zapewnienie, że tak się stanie. Udało się zachować całkowitą niezależność redakcyjną – i to wszystko.

Prowadzono rozmowy z nowymi autorami, w tym Naomi Klein, Davidem Ostem, Zygmuntem Baumanem, zaczęto publikować ideowe teksty w duchu „Krytyki Politycznej” – był entuzjastyczny artykuł o rabacji galicyjskiej i feministyczna dekonstrukcja bloga Kasi Tusk. Nie podobało się to m.in. wiceprezesowi wydawcy, Tomaszowi Wróblewskiemu. Kurkiewicz: – Pierwszy raz pracowałem w wydawnictwie, które rękoma odpowiedzialnego wiceprezesa zabija własny produkt. Wróblewski stojąc po całkowicie innej (wrogiej) stronie barykady politycznej potrafił zaproponować nam do pomocy w pracy Jeremiego Mordasewicza... Nawet nie umiem tego skomentować.

W październiku 2012 r. znowu zmieniono redakcję. Naczelnymi zostali Zuzanna Ziomecka i Marcin Prokop, którzy mieli robić lifestyle’owe pismo dla młodych, wykształconych, z wielkich miast. Zaczęto drukować wywiady z młodymi biznesmenami, porady, jak przeżyć na umowach śmieciowych, zachęty do szukania studiów i pracy za granicą, np. w Dubaju albo na Malcie. A do tego felietony o winie – czyli wyklęty przez Kurkiewicza neoliberalizm w całej pełni. Temu eksperymentowi również nie pozwolono trwać nawet 12 miesięcy.

Grzegorz Hajdarowicz zapisał się w historii polskiej prasy: w zaledwie cztery lata zniszczył tytuł z blisko 70-letnią tradycją. Wygląda na to, że legendarny „Przekrój” odchodzi do legendy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2013