Kogo one wołają

W miejscu uderzeń o wieniec serce jest tak zbite, że mógłbym się przejrzeć w lustereczku, które w tym miejscu powstało. A gdybym był na Rusi, to przeglądałbym się w języku, bo tam bijak dzwonu tak właśnie się nazywa.

01.04.2019

Czyta się kilka minut

Dzwonniczka Teresa Ziarnek, Bługowo, marzec 2019 r. / FILIP KOWALKOWSKI
Dzwonniczka Teresa Ziarnek, Bługowo, marzec 2019 r. / FILIP KOWALKOWSKI

O wyniosłości, złośliwości i innych trudnych cechach osobowościowych dzwonów przekonałem się już na początku swej drogi kampanologa, podczas inicjacyjnej „sesji” wyjazdowej, kiedy na przykład pierwszy raz zdarzyło się, że dzwon mnie gonił. A jeśli nawet nie gonił, to na pewno ja przed nim uciekałem. Ale żeby nie budować zbędnych napięć, od razu też zaznaczę, że dzwony zawsze doceniają cierpliwość chodzącego wokół nich człowieka i w końcu ją nagradzają.

W zażyłość z dzwonami zawsze łatwo wchodzili najbardziej rasowi przedstawiciele społeczeństwa otwartego, czyli postaci z jego marginesów. W mieście byli to – i mam nadzieję, że są – różnego rodzaju „samotni w tłumie”: bezdomni nędzarze, włóczędzy, kloszardzi, odmieńcy wszystkich odmian. Tryb życia miejskich nomadów, spędzanie większości czasu pod gołym niebem, zakłócone relacje z bliźnimi – powodują ich większe wyczulenie na te aspekty życia miasta, które większości mieszkańców spowszedniały do tego stopnia, że stały się dla nich niemal niezauważalne.

Jednym z tych aspektów może być bicie dzwonów. W wigilijnej opowieści podzielonej na kwadranse zamiast na rozdziały, czyli w „Dzwonach, które dzwonią, gdy odchodzi stary rok i nadchodzi nowy”, Charles Dickens czyni tytułowe dzwony jedynymi pobratymcami londyńskiego starca na posyłki, ­Toby’ego Vecka. To one, niczym sygnały wysyłane przez niewidzialne siły, regulują jego życie, puste, bo wypełnione oczekiwaniem na drobne zlecenia, które nie nadchodzą. A nawet pustka łatwiejsza jest do wytrzymania, kiedy podlega regulacjom. I ponieważ Toby nie jada obiadów, chwali sobie dzwony też i za to, że powiadamiają go przynajmniej o porze obiadowej.

„Tak więc Toby – pochylony i na zgiętych kolanach, z laseczką pod pachą – dla rozgrzewki biegał po chodniku swoim drobnym truchcikiem. A gdy rozbrzmiewał głos dzwonów, Toby tym samym drobnym truchcikiem wybiegał na jezdnię, aby zadarłszy do góry głowę spojrzeć na szczyt dzwonnicy.

Wyprawę tę odbywał kilka razy dziennie, gdyż dzwony były mu jedynymi towarzyszami. Kiedy usłyszał ich głosy, spoglądał zawsze ciekawie hen w górę, gdzie mieszkały, i zastanawiał się ciekawie, jak też puszczane są w ruch i jakie młoteczki w nie uderzają. Może jego zainteresowanie było tym żywsze, że między dzwonami a nim istniało pewne podobieństwo. Wisiały na dzwonnicy w pogodę i niepogodę, jak on wystawione na deszcze i wichry, (...) i nie dla nich były – podobnie jak nie dla ­Toby’ego – wszystkie te przysmaki, które subiekci ze sklepów doręczali kucharkom przez drzwi frontowe lub przez okna suteren”.

Tak to brzmi w przekładzie Krystyny Tarnowskiej. Dalej ­Dickens pisze o „zawiłej naturze” uczuć Toby’ego Vecka względem dzwonów i, próbując je nazwać, waha się między upodobaniem a miłością. Bez wahań pisze za to o odczuwanym przez swego bohatera szacunku, a nawet uczuciu czci zmieszanej z lękiem. Im bardziej bezrobotny goniec wsłuchuje się w dźwięk dzwonów, tym wyraźniej one do niego mówią. Dźwięk ten znajduje rezonans w jego duszy i potęguje te uczucia, które aktualnie nim owładają. Jak zmieniał się w uszach Toby’ego Vecka głos dzwonów w zależności od jego stanu psychicznego?

Bługowo, marzec 2019 r. / FOT. FILIP KOWALKOWSKI

„– Ach, Meg droga – dodał wskazując widelcem na wieżę i pod wpływem strawy wpadając w coraz większy zapał – ileż to razy słyszałem, jak wołały do mnie: »Toby, Toby, głowa do góry, Toby!« (...) Kiedy bardzo jest już ze mną kiepsko – ciągnął Toby – kiedy tak jest źle, że doprawdy gorzej być nie może, dzwony wołają: »Toby, Toby, niezadługo dostaniesz pracę, Toby! Toby, Toby, niezadługo dostaniesz pracę, Toby!«. Tak wołają, córuchno. (...) Dzwony nigdy mnie nie zwodzą”.

Zatem głos dzwonu wzmacnia i odpowiada echem temu, co gra człowiekowi w duszy. Kiedy nastrój człowieka się pogarsza, dzwony też zmieniają swój ton na minorowy. W opowiadaniu Dickensa zmianę taką nastroju Toby’ego spowodowała rozmowa z przedstawicielami wyższych sfer, podczas której nasłuchał się o faktach, cyfrach, dobrych dawnych czasach i własnym „złym urodzeniu”.

„– Jesteśmy źli, pod każdym względem źli! – rzekł Toby zaciskając dłonie. – Źli z urodzenia. Nie mamy prawa żyć na tej ziemi.

Zaledwie Toby skończył mówić, odezwały się dzwony. Głos ich brzmiał głęboko, donośnie, dźwięcznie, ale nie było w nim zwykłej nuty zachęty. Ani jednej nawet nutki.

– Głos całkiem im się zmienił! – zawołał stary Toby wsłuchany w dźwięk dzwonów. – Nie słyszę ani słowa z tego, co dawniej mówiły. A bo też z jakiej racji miałbym słyszeć? Przecież nie ma dla mnie miejsca w nadchodzącym roku ani w starym roku. Och, wolałbym umrzeć!

A tymczasem dzwony wydzwaniały swoje kuranty, od których powietrze zdawało się dygotać. »Zrobić z tym porządek, zrobić z tym porządek! Dobre dawne czasy, dobre dawne czasy! Fakty i cyfry, fakty i cyfry!«”.

Oczywiście w oryginale Dickensa mowa dzwonów jest bardziej dźwięczna i rytmiczna niż jej odwzorowanie w polszczyźnie: „Put ‘em down, Put ‘em down! Good old Times, Good old Times! Facts and Fi­gures, Facts and Figures! Put ‘em down, ­­ Put ‘em down!”.

Ludzie w położeniu nie tak dramatycznym, jak sytuacja ­dickensowskiego bohatera, skłonni byli przypisywać dzwonom wypowiedzi odpowiednio lżejszego kalibru. Na stronie internetowej parafii w Barczewku jej długoletni mieszkaniec, Ernest Ruch, dzieli się następującym wspomnieniem: „Jeden sąsiad nazywał się Langkau. Jak ufundowano w kościele dzwony – dwa, mniejszy i większy – to mówiono, że jak bije większy, to słychać: »Langkau dał, Langkau dał...«. A mniejszy bije: »Za mało dał, za mało dał...«”. W uszy rzuca się rytmiczna zbieżność mowy dzwonów w Londynie i Barczewku. Ale samo to, że człowiek chętnie wkłada dzwonom w usta konkretne słowa, że rozumie ich mowę i sam czasem z nimi rozmawia, sprawia, że podobieństwo dzwonów do ludzi i związki uczuciowe między jednymi a drugimi można chyba uznać za udowodnione.

Łowcy dźwięków

Zainteresowanie dzwonami to pasja zaraźliwa. Wystarczyła pięciominutowa rozmowa telefoniczna z Marią Mitek, nauczycielką z Łobżenicy, a już i ona była kampanolożką gotową do badań terenowych, nasłuchu okolicznych dzwonów i wdrapywania się na wieże, jeśli zajdzie potrzeba. Mało tego, kiedy poruszyła temat w szkole, lekcja polskiego zamieniła się w zgodną z oczekiwaniami władz edukacyjnych lekcję patriotyzmu lokalnego, a po południu dziatwa szkolna rozbiegła się po okolicznych wioskach w poszukiwaniu dzwonów i dotyczących ich podań i legend, aby badając ich historię poznawać bogatą historię tych ziem. A wszystko po to, żebym mógł przyjechać na gotowe.

I rzeczywiście, kiedy już przyjechałem, Maria miała przygotowaną całą długą listę dzwonów w pobliskich miejscowościach. Normalnie porobiła profesjonalne tabelki z informacjami o rodzaju dzwonu, porze bicia weń, kontakcie z opiekunem itp. Wyznaczyła też role poszczególnym członkom naszego zespoliku badawczego. Jej mąż Remigiusz (Maria mówi: Remi) został wcielony do zespołu w charakterze kierowcy. Z pogodną rezygnacją, wiedziony małżeńską miłością, skrzętnie skrywając zdrowy rozsądek, którym obficie obdarowała go natura, będzie nas woził, gdzie sobie tylko mylnie zażyczymy. Da się przy tym zauważyć u niego pewną rezerwę, w pełni jednak zrozumiałą, jeśli się weźmie pod uwagę, że Remigiusz jest to przeniesiona do rezerwy, której w żadnym razie nie należy łączyć ze stanem spoczynku, osoba wojskowa.

Był ostatni dzień bożocielskiej oktawy, a więc zarazem dzień ostatniej szansy na nagranie bicia w dzwony towarzyszącego wokółkościelnym procesjom. Ze spisu Marii wybraliśmy kilka kościołów, które mieliśmy szansę obskoczyć, jeśli Remigiusz odpowiednio rozbuja cylindry swej maszyny. I wtedy właśnie dzwony pokazały swój charakterek.

Najpierw popędziliśmy do Sławianowa, do dzwonu całkiem niedawno, bo w 2005 r. odzyskanego z niemieckiej niewoli, a ulanego wieki temu przez jednego z moich mistrzów, ­Michaela Wittwercka. I spóźniliśmy się, bo okazało się, że w tym szczególnym okresie pory nabożeństw, a więc i bicia w dzwony, także są nietypowe. W drugiej miejscowości dzwonniczka, starsza pani, rozchorowała się, a jej zmiennik nie dotarł do kościoła z przyczyn, jak się okazało po bliższym ich zbadaniu, głęboko ludzkich.

Niezrażeni tym pomknęliśmy w stronę Dębna, gdzie specjalnie dla nas miał zadzwonić mały, nieużywany dzwon, ale zanim tam dotarliśmy, Agnieszka, uczennica Marii, zadzwoniła, że dzwon owszem jest, ale nie ma sznura do niego. No to skręciliśmy do Tłukom. Miotaliśmy się jak łowcy burz w licznych programach telewizyjnych o łowcach burz, tyle że my byliśmy łowcami dzwonów. Co rusz słyszeliśmy, że dzwonią, ale nigdy nie wiedzieliśmy, w którym kościele. Remigiusz w ogóle nie komentował naszych poczynań, skupił się na prowadzeniu. Na szczęście zdążyliśmy na mszę w Tłukomach. Dzwon był gotowy do użycia, dzwonnik umówiony, sprzęt nagrywający rozstawiony. W trakcie mszy, pięć minut przed wyruszeniem procesji, lunęło jak z cebra. Pięć minut, mówię, stałem blisko wyjścia, więc widziałem. I ksiądz odwołał procesję, a razem z nią dzwonienie. I choć w trzy minuty później znów wyszło słońce, decyzji swej nie zmienił, żeby nie narażać na szwank autorytetu kapłana. „Nie będzie żadnego nagrywania” – zdawały się mówić do mnie dzwony z całej okolicy.

Z wywiadu Marii i jej uczniów wynika, że w szachulcowej dzwonnicy z 1766 r. w Wysokiej znajdują się dwa małe, nieużywane dzwony, i duży, wprawiany w ruch prądem. Ale ja dzwonów napędzanych elektrycznie nie nagrywam. Taki jestem. Też mam swój charakter i w ogóle mnie nie interesuje, co ma mi do powiedzenia elektryczność. Nie będę zatem zapisywał jego dźwięku, ale przynajmniej sobie obejrzę tego wypchanego tygrysa.

Mam szczęście. Trwa jakiś remont w zespole klasztornym, na placu kościelnym leżą okryte plandekami stosy nie wiadomo czego i dzwonnica też służy za tymczasową składnicę stołów, ławek i innych sprzętów, które pod gołym niebem nie byłyby bezpieczne. Piętrzą się one stertą, której szczyt niemal sięga interesującego mnie dzwonu. I wpadam na pomysł, na który może nikt przede mną nie wpadł. Asekurowany okrzykami Marii „Nie spadnij!” wspinam się po tej nieco chwiejnej konstrukcji z recorderem w ręku.

Skoro nie nagram samego dzwonu, nagram to, jak dzwon słyszy świat. Okazja jest niepowtarzalna. Nie mija pięć minut i stoję oko w oko z zabytkowym grubasem. Odczytuję napis biegnący wokół wieńca. Już jego początek porusza basową strunę w moim sercu. Znam na pamięć to wyznanie, to wspomnienie własnych narodzin, a i tak za każdym razem wzruszam się od nowa: „Płynąłem przez ogień”. „DURCH DAS FEYR ICH FLOS, SIMON KOYSKE UND JOCHIM WITARNS FROM POSEN MICH GOSSEN ANNO 1664”.

Płynął przez ogień, którym oblali go w 1664 r. Szymon Koyski i Jochim Witarns z Poznania. Miło spotkać znajomego, Koyski (także Koysche, Koisch, a nawet Woysicke) to przedstawiciel całego giserskiego rodu Koyskich wywodzącego się z Głogowa. O Witarnsie nie słyszałem, ale zapamiętam. Mały, zżerany przez korozję sąsiad o wyszczerbionej krawędzi nosi na sobie dający się jeszcze odczytać napis „BERLIN 1827”. Wkładam głowę do środka wielkiego dzwonu. W miejscu uderzeń o wieniec serce jest tak zbite, że mógłbym się przejrzeć w lustereczku, które w tym miejscu powstało. Człowiek przeglądający się w sercu – brzmi nieźle. A gdybym był teraz gdzieś na Rusi, to przeglądałbym się w języku, bo tam bijak dzwonu tak właśnie się nazywa.

Dźwięk wewnątrz dzwonu rzeczywiście rozlega się inaczej niż wszędzie. Trochę tak, jakbym znalazł się pod wodą, w dzwonie nurkowym. Po krótkiej chwili słyszę głośny szmer i nagle mój dzwon rusza z miejsca. Tak, zaczyna się kołysać! A ja od pasa w górę jestem w środku. Nie przemyślałem tego dokładnie, ale chyba zakładałem, że w dzwonnicy jest jakiś pstryczek-elektryczek i kiedy trzeba włączyć dzwon, odpowiednia osoba, niezawodnie odpowiedzialna, przychodzi, upewnia się, że nikogo nie ma w środku dzwonu i dopiero go startuje. Kto nie jest Marią ani Remigiuszem i nie widział, jak uciekam przed synem Szymona Koyskiego i Jochima Witarnsa, niech żałuje. Nie chodziło tylko o to, żeby dzwon mnie nie strącił z kopca zbudowanego z ław i stołów, ale też o ucieczkę na tyle szybką, żeby nie dogonił mnie jego dźwięk. Wiem już, jak potwornie potrafią boleć uszy, kiedy się stoi pod dużym bijącym dzwonem i nie ma zatyczek w uszach.

Pan Zdzich odlatuje

Kościół w Bługowie, najmniejszej parafii całej bydgoskiej diecezji, stoi nad brzegiem Jeziora Sławianowskiego. Między wojnami był to już naprawdę koniec świata – środkiem podługowatego jeziora biegła polsko-niemiecka granica. Maria ma tu rodzinę i bierze ją na wspomnienia. Pamięta, że kiedy była taka malutka, że mieściła się w koszyczku na rowerze, mama przywiozła ją pod kościół, gdzie biły właśnie dzwony. Prawdo­podobnie przyjechały wtedy do ciotki czy raczej ciotecznej babki, która swego czasu była tu dzwonniczką. Wszystko, co Maria opowiada, opowiada tak, że chce się wierzyć. Jak w bajkę.

Bługowo, marzec 2019 r. / FOT. FILIP KOWALKOWSKI

Dzwonnica to zewnętrzna konstrukcja stalowa nie bardzo wielkiej urody. Wzniesiono ją w pośpiechu w 1975 r., kiedy w ścianach kościelnej wieży dzwonnej pojawiły się rysy grożące pęknięciami. To częsty przypadek i bardzo ciekawy z punktu widzenia psychologii dzwonów, kiedy ich własne wahania i drżenia zagrażają samym fundamentom ich istnienia, powodując rozsuwanie się słupów rozhuśtanych zrąbnic albo pękanie kamiennych ścian wież. Trzy obecne tu dzwony, każdy innej wielkości, trochę się nawędrowały, po II wojnie światowej zostały przeniesione na wieżę z Fanianowa i Dębna.

Jest piękna słoneczna pogoda. Po deszczu nie ma już śladu. W kościele trwa nabożeństwo, w którym nie uczestniczymy. Ja kucam nabożnie przy rejestratorze. Pan Zdzich czeka już pod dzwonami, w każdej dłoni trzyma po zielonym sznurze. Procesja wylewa się z kościoła, żeby obejść go dookoła. W sumie skromniutka, bo to ostatni dzień oktawy i już się ludzie nachodzili. I to jest ta chwila, kiedy dzwony wynagradzają naszą cierpliwość, zwalają się nagle swoim grzmotem na procesję. Panu Zdzichowi przez dłuższą chwilę udaje się utrzymywać zgodny rytm obu dzwonów w ten sposób, że oba jednocześnie osiągają maksymalne wychylenie, choć każdy w przeciwną stronę. Dzwony biją wtedy idealnie równo, a dzwonnik z Bługowa wygląda trochę, jakby biegł na nartach, taką pracę wykonuje rękami. Tylko zamiast kijków do odpychania się od ziemi ma w rękach sznury, które łączą go z niebem.

Widać, że pan Zdzich po trochu odlatuje, może dlatego, że wie, że patrzymy i nagrywamy, ale nie wykluczamy też przyczyn głęboko ludzkich. Odlatujemy razem z nim, przyjemnie tak słuchać i patrzeć. Dzwony zaczynają się rozmijać, ich dźwięki się rozjeżdżają, a potem powoli znowu się schodzą, żeby wychylać się jednocześnie w tę samą stronę, i pan Zdzich wygląda teraz, żeby już trzymać się wybranego porównania, jak narciarz stosujący archaiczną technikę tzw. bezkroku, zatem odpychający się oboma kijkami naraz. Maria jest w siódmym niebie. Łypię z boku na Remiego i coś tak widzę po jego oczach, że i on zaczyna rozumieć, po co mu to było, ten cały ambaras z dzwonami.

Kościół nie jest duży i obejście go dookoła nie zajmuje dużo czasu. Uczestnicy procesji znikają w środku i pan Zdzich puszcza sznury, ale dzwony przez dłuższą chwilę nie chcą się uspokoić, zwłaszcza ten większy się rozhulał, odzywa się jeszcze, kiedy podchodzimy, żeby zacząć rozmowę. Kiedy pytamy, czy czasem dzwoni się wszystkimi trzema dzwonami naraz, pan Zdzich, wiążący właśnie sznury do kątownika, jakby pętał konie, jeży się: – A co, źle było?

Post scriptum

Dowiadujemy się, że pan Zdzich jest dzwonnikiem okazjonalnym i trochę przypadkowym, ale smykałkę do sznurów może też mieć jako daleki krewny sióstr Bilińskich. Zuzanna i Kazimiera Bilińskie, „osoby bezżenne”, jak ładnie je określa opowiadający nam o tym proboszcz Marek Lewandowski, były pierwszymi tutejszymi dzwonniczkami po wojnie, kiedy w Bługowie pojawiły się dzwony „ukradzione” w 1946 r. z Fanianowa i Dębna.

Kazimiera, która okazuje się tą daleką ciocią zapamiętaną przez Marię z dzieciństwa, żyła dłużej i dzwoniła do samej śmierci, potem jej obowiązki przejęli wyuczeni przez nią Teresa Ziarnek z mężem Kazimierzem. Według proboszcza Kazimiera Bilińska będąca ciotką Teresy Ziarnek wyuczyła ją „wygrywać wiadomości dzwonami”, które inaczej wzywały na modlitwę, a inaczej obwieszczały śmierć czy inne wydarzenia.

Pani Teresa, po dziś dzień mieszkanka Bługowa, ciągnęła za sznury, jak długo zdrowie pozwoliło. Potem dzwony po prostu zamilkły, sporadycznie ciągali za nie parafianie z łapanki, aż wreszcie pojawił się pan Zdzich. I to właśnie on okaże się ostatnim w poczcie bługowskich dzwonników. Zdzisław Zdrojewski, bo do historii przechodzi się jednak odświętnie. W rok po moich nagraniach dzwony w Bługowie zostały podłączone do prądu. ©

Dzwonniczka Teresa Ziarnek, Bługowo, marzec 2019 r. FILIP KOWALKOWSKI

CZYTAJ TAKŻE:

Hildegardę Matłosz życie blisko kościoła najwyraźniej nauczyło rozmawiać z obcym jak ze swoim, widać, że żeby pójść za kimś, nie potrzebuje Jezusa – pisze Jacek Podsiadło.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2019