Kocioł ożywa, czarownice nadlatują

Niewiele jest w Polsce miejsc, które można nazwać świątyniami futbolu. Symboliczną – i wreszcie odkurzoną – jest Stadion Śląski.

17.10.2017

Czyta się kilka minut

Stadion Śląski na dwa tygodnie przed otwarciem, Chorzów, 18 września 2017 r. / MAREK KUWAK / FORUM
Stadion Śląski na dwa tygodnie przed otwarciem, Chorzów, 18 września 2017 r. / MAREK KUWAK / FORUM

Trudno uwierzyć, że niedawno stuknęło mu 60 lat. Zaledwie! Wydawać by się przecież mogło, że w świadomości polskich kibiców umocowany jest od zawsze. Tam właśnie łoiliśmy skórę, komu się dało: Anglikom (jedyny raz w historii), Włochom, Holendrom... Czasami też obrywaliśmy, owszem, ale rzadko, i raczej w mniej ważnych meczach.

Dawno temu

Kiedy Stadion Śląski powstał, miał zajmować ósme miejsce na świecie pod względem wielkości. Większe były Maracanã w Rio de Janeiro, Hampden Park w Glasgow, Soldier Field w Chicago, Estadio Monumental w Buenos Aires, Chamartin w Madrycie (pierwszy stadion Realu, już nieistniejący), Wembley w Londynie i Népstadion w Budapeszcie. Była połowa lat 50., więc Śląski budowano w jedyny uznawany wtedy w krajach komunistycznych sposób: na wale ziemnym. Ślązaków napędzała rywalizacja z Warszawą, która przecież prawie w tym samym czasie budowała własną arenę. Kto szybszy? Kto sprytniejszy? Czyje dzieło będzie się bardziej podziwiać?

Szybsza była Warszawa. Stadion X-lecia w pośpiechu zostaje oddany w 1955 r. z okazji Światowego Festiwalu Młodzieży, mającego być dowodem na wyższość socjalizmu na kapitalizmem. Ale to Chorzów, rok w wyścigu spóźniony, stał się „magicznym miejscem” dla polskiego sportu (piszę sportu, nie futbolu; Jerzy Szczakiel zdobył tam żużlowe mistrzostwo świata, a Irena Szewińska wyrównała własny rekord świata na 200 m).

Dziś na stadiony na wale ziemnym reagujemy pogardliwym wzruszeniem ramion, ale wówczas ludzie byli autentycznie zachwyceni nowoczesnością Śląskiego. W charakterystyczny sposób ujął to śląski pisarz Gustaw Morcinek (ten od „Łyska z pokładu Idy”), piewca ludzkiego znoju, tak eksponowanego w komunistycznej rzeczywistości:

„Patrząc dzisiaj z najwyższego miejsca na ten ogromny, równy, radujący oko rząd siedzeń, na wały, na boisko, na tunele, na wszystko, przypomina się owa śliczna legenda o św. Augustynie, który zastał raz anioła przelewającego łyżką wodę z morza do małego dołka w piasku.

– Co tam robisz, giździe? – zapytał się zdumiony św. Augustyn.

– Ja, faterku, jo próbuja przeloć morze do tego dołka w piosku – rzekł anioł.

– A po jakiemu to robisz, łeboniu skrzydlaty? Przeca to nie idzie, by woda z morza przeloć łyżeczką!

– A rychtyk, że idzie. Jak się chce, to wszystko idzie. Jeny trzeba chcieć, faterku.

Czy aniołek przelał morze w dołek piasku, kronikarze nie wspominają. Lecz, że na Śląsku przeniesiono 5 mln kubicznych metrów ziemi łopatą, taczkami, buldożerami i kopaczkami na jedno miejsce, by mógł powstać cud wywołany upartą, ludzką wolą – o tym kronikarze będą kiedyś pisać grube foliały” – zapewniał Morcinek.

Nie piszą, ale jednak warto pamiętać, że przy budowie Śląskiego przerzucono 700 000 m sześciennych ziemi. Albo że minerzy przy rozsadzaniu kamienistego podłoża stadionowej niecki zużyli 6 tys. kg dynamitu... Budowniczy podkreślali, że gdyby tę potężną masę zapakować do wagonów towarowych po 20 ton każdy, stworzylibyśmy pociąg długi na 700 km: od Wrocławia do Olsztyna przez Warszawę.

A potem? Śląski miał szczęście, że jego legenda ukształtowała się właściwie od razu, zaledwie po roku istnienia – dzięki zwycięskiemu meczowi z ZSRR w eliminacjach mistrzostw świata. To właśnie dzięki bramkom z tamtego meczu będący już u schyłku kariery Gerard Cieślik zapisał się na trwałe w powszechnej świadomości. Dziś młodzieży trudno sobie nawet wyobrazić, jak w latach 50. ważne było być lepszym od Wielkiego Brata. Ważne? Dla wielu niewyobrażalne! Przecież partyjni dygnitarze przez lata nakazywali, żeby brać przykład z bratnich sportowców Kraju Rad, którzy mieli być dla nas niedoścignionym wzorem. A jednak na Śląskim udało się ich pokonać.

A potem? Poszło! Oto panem et circenses w komunistycznym wydaniu: w dniu meczowym publiczność potrafiła podczas siedzenia na Śląskim pożreć 9 ton wędlin, 12 ton krupnioków, 100 tysięcy bułek, 2 tysiące pączków i wypić kilkadziesiąt tysięcy butelek napojów orzeźwiających... Być może trzeba uściślić, jak orzeźwiających. Kibice potrafili po meczu zostawić pod ławkami tysiące butelek po wódce, a na trybunach w trakcie spotkania nieznani sobie ludzie z charakterystyczną emfazą, czasami lekko bełkocząc, wpadali sobie w ramiona.

– Owszem, kibice lubili się na stadionach napić wódeczki*, tak samo było na Śląskim, ale w tamtych czasach nie wynikało z tego nic złego – mówił mi Jan Kowalski, świetny gracz Górnika (rozegrał w Chorzowie wiele niezapomnianych meczów, m.in. przeciw londyńskiemu ­To­ttenhamowi). Choć pod nowym zegarem powstała jako pierwsza w Polsce... „stadionowa izba wytrzeźwień”. Reporterzy donosili: „Cóż, jest to instytucja nie przynosząca zaszczytu niektórym grupom widzów, ale trudno odmówić jej użytkowej celowości – tego lub owego jegomościa zbyt głośno krzyczącego pod wpływem alkoholu odosobni się tam i nie będzie on siał wśród zrównoważonej większości publiki nastroju podniecenia i zapalczywości”.

Wczoraj

To się łatwo mówi, ale sam wielokrotnie nastroju podniecenia i zapalczywości na Stadionie Śląskim doświadczyłem, choć akurat tam zawsze byłem w stanie niewskazującym. Nawet nie próbuję ukrywać powodów: otóż mam do tego miejsca stosunek nabożny. Ono sprawiło, że w ogóle zainteresowałem się futbolem.

2 września 1981 r. tata kupił bilety i zabrał mnie na mecz Polska – RFN. Przegraliśmy, ale wówczas dla bajtla nie było to w ogóle istotne. Wysiedliśmy z zatłoczonego tramwaju przy ul. Dzierżyńskiego (dziś Chorzowska) i skierowaliśmy się w stronę łuny światła. Do dziś pamiętam tamte jupitery, zieloną, błyszczącą murawę i wrzawę czynioną przez tysiące ludzi.

Zdjęcie z meczu Polska–ZSRR, 1957 r. / ARCHIWUM „SPORTU” / STADION ŚLĄSKI

Nie miałem jeszcze oczywiście pojęcia, że w tym samym roku Śląski służył nie tylko futbolowi. Na kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego, podczas spotkania z Lechem Wałęsą, który stał na środku płyty i odpowiadał przez megafon na pytania, tłum odśpiewał „Boże coś Polskę”.

Rosłem i kolejne uniesienia na Śląskim przeżywałem już bez taty. W słynnym, prowadzącym z szatni na murawę tunelu (dziś jest już zupełnie inny), jako 16-letni chłopak podszedłem po autograf do ówczesnego selekcjonera reprezentacji Polski Wojciecha Łazarka, a potem razem z nim musiałem odśpiewać, że „My som chopcy z Górnego Ślonska”... Ówczesne sympatie zabierałem tam na randki. Rozglądaliśmy się czujnie po pustym kolosie i wchodziliśmy na murawę. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale wtedy nikt obiektu tak uważnie nie pilnował i pokazywałem dziewczynom miejsce, z którego Lubański strzelił gola Anglikom w 1973 r. Przeżywałem wtedy, że są nieczułe na tak istotne przecież informacje.

Wychowałem się niedaleko stadionu, więc jako dzieciak bardzo porządnie obwąchałem go ze wszystkich stron. Dziś mogę wam zdradzić, że od strony kolejki linowej w zasłoniętym krzakami miejscu wyczaiłem szparę szczęścia: brakowało jednego prętu w ogrodzeniu, więc w latach 80. mogłem prawie każdy mecz zobaczyć za darmo. Chociaż nieczęsto decydowałem się na takie rozwiązanie, bo... zależało mi na biletach do kolekcji (wiecie – człowiek zakochany w futbolu zasysa niczym odkurzacz wszystko, co z nim związane).

Ale skoro jestem szczery, to przyznam się do jedynego w moim życiu chuligańskiego wybryku na stadionie. Podczas meczu z Albanią w 1988 r., w eliminacjach do mundialu, rozzłoszczony brakiem goli (jedynego strzelił Krzysztof Warzycha dopiero w 78. minucie) z korony stadionu rzuciłem z wściekłością... oranżadę w woreczku (kiedyś były bardzo popularne). Poleciała w dół wypełnionych trybun i rozprysła się na plecach niewinnego kibica. Musiał się lepić i tak mnie to zawstydziło, że sobie obiecałem: nigdy więcej... Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie szczerze żałuję.

A potem w niedostrzegalny dla mnie sposób czasy się zmieniały, aż wreszcie przypełzła złowroga konstatacja: kto nie idzie do przodu, cofa się. I nagle się okazało, że mój ukochany Śląski jest, tfu, „przes-ta-rza-ły”! W 1993 r., po gorszących zajściach przy okazji meczu z Anglią (byłem, widziałem, w przerwie kieszonkowiec z mojej dzielni zatarł z gorączkową radością dłonie – „dobra, czas do roboty” – ale nie wiem, czy coś ukradł, bo akurat kibole zaczęli się bić, a potem wkroczyli funkcjonariusze z pałkami), FIFA zdecydowała o zamknięciu stadionu. Śląski stał się najsłynniejszą ofiarą kibolskiego rozwydrzenia, które właśnie w latach 90. osiąga w Polsce szczyt (dziś to kaszka z mleczkiem, wiem, co mówię). Niemniej trudno było nie zauważyć, że nie spełniał kryteriów bezpieczeństwa (zresztą jak każdy wówczas stadion w Polsce). Dzisiejszym kibicom może wydać się to śmieszne, ale symbolem lepszego świata były numerowane krzesełka, bo wszyscyśmy przecież łapali futbolowego bakcyla na drewnianych ławkach.

No i Śląski zaczął być modernizowany, przerabiany, poprawiany, szlifowany, rozbudowywany, burzony, klecony, łatany, betonowany, murowany, zadaszany itd. Zmieniały się koncepcje, zmieniały się władze, zmieniali się robotnicy.

Niektórzy nazywali ten okres pudrowaniem trupa, kosztowną reanimacją. Zwał, jak zwał. Jeśli coś kochacie, nie przejmujecie się, że ktoś nazywa obiekt waszych westchnień trupem, a puder zdmuchujecie. Jednego mnie Stadion Śląski nauczył – cierpliwości. Nie wierzę, że ktoś z Was czekał na coś 23 lata. Ja czekałem. Znienawidziłem wszystko, co związane z krokodylami**. Czekałem, czekałem, przełykałem docinki.

Ale warto było czekać. Oto jest! Piękny!

Dziś

Oficjalnie Stadion Śląski został na nowo otwarty 1 października. Poszedłem tamtego dnia na spacer z rodzicami. Muszę przyznać: byli zachwyceni. To był zupełnie inny obiekt od tamtego sprzed lat. Oczywiście widoczność nie jest tak dobra jak na stadionach, gdzie trybuny znajdują się zaraz przy liniach autowych, ale wspominanie o lornetkach to przesada. Coś za coś – Śląski jest obecnie najważniejszym stadionem lekkoatletycznym w Polsce i być może już za kilka lat będzie organizował mistrzostwa Europy seniorów.

W każdym razie jedno jest pewne: trybuny są wystarczająco strome, obiekt nie jest już tak rozlazły, jak za czasów „dożynkowych”. Zadaszenie (o powierzchni 43 tys. metrów kwadratowych, co oznacza, że nad Śląskim rozpięty jest największy dach w Europie) sprawia, że wydaje się miejscem znacznie bardziej przytulnym niż wcześniej. Podczas wycieczki obserwowałem reakcje ludzi i widziałem, że są dumni. A także wyposzczeni – niedawno odbył się mecz eliminacji mistrzostw Europy do lat 19 z Białorusią. Spotkanie oglądało prawie 30 tys. ludzi. Bardzo prawdopodobne, że to światowy rekord frekwencji na spotkaniu juniorów w kwalifikacjach mistrzostw Europy.

Tylko jednego mi żal: nigdy nie udało mi się spełnić marzenia o wejściu do Sezamu, czyli słynnej wieży dyspozytorskiej, będącej tyle lat znakiem rozpoznawczym stadionu. Do użytku oddano ją w 1962 r., czyli sześć lat po oficjalnym otwarciu obiektu. Na dole znajdowała się dyspozytornia. Tam uruchamiano stadionowe jupitery, stamtąd do tłumów przemawiał spiker, tam działało centrum sterowania nagłośnieniem (pojawiło się dopiero w 1973 r. przy okazji mistrzostw świata na żużlu). Wyżej działała restauracja, gdzie przyjmowano oczywiście gości honorowych***. Na najwyższej kondygnacji rezydowała milicja, która miała tam doskonały punkt obserwacyjny.

Z wieżą związane jest jedno tragiczne wydarzenie. 30 października 1968 r., podczas meczu Polski z Irlandią, zasłabł ­Joseph Wickham, sekretarz generalny irlandzkiej federacji. Wszystko dlatego, że musiał wdrapywać się na górę wieży po wąskich schodach i w efekcie dostał zawału. Szybko przewieziono go do szpitala, ale zmarł parę dni później. Po tym wydarzeniu zdecydowano, że wewnątrz musi kursować winda. Wieża szybko jednak się starzała, więc straż pożarna systematycznie wyłączała z użytku jej kolejne kondygnacje. Na początku lat 90. została ostatecznie zamknięta, a rozebrano ją w 2008 r.

Wieży już nie ma, ale ufam, iż Stadion Śląski znowu będzie kluczowym obiektem zarówno dla polskiego futbolu, jak dla lekkoatletyki i polskiego żużla. Bardzo prawdopodobne, że będzie to również najważniejsza arena w Polsce, jeśli chodzi o wielkie wydarzenia muzyczne.

Jutro

Piszę optymistycznie, lecz trzeba trzymać rękę na pulsie. Śląski stuty... tfu, pięćdziesięciopięciotysięcznik jest rzeczywiście wspaniały, zapiera dech w piersiach, ale jego istnienie ma sens tylko w jednym przypadku: jeśli będzie regularnie zapełniany, nie tylko raz na rok. Dlatego musi pojawić się ktoś, kto będzie umiał wszystko zaplanować, będzie potrafił negocjować i ściągać gwiazdy.

Nieoficjalnie mówi się, że wiosną Polska mogłaby tu zagrać z Brazylią. No, to byłoby depnięcie. Bardzo chciałbym, jednak lata oczekiwań sprawiły, że stałem się niewiernym Pawłem. Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. Myślę, że takich jak ja jest na Śląsku wielu. Chodzi o to, żeby nie zmarnować naszego entuzjazmu. Żeby po pierwszej fali ekscytacji trybuny Kotła Czarownic nie zaświeciły pustkami. Żeby one już nigdy nie odleciały.©

*Na Stadionie Śląskim nie tylko pito. Mecz był okazją do ucztowania. Nazajutrz znajdowano kieliszki, sztućce i resztki po zakąskach.

**Krokodyle, czyli mechanizmy mocujące liny na zadaszeniu, nie wytrzymały naprężeń i pękły w 2011 r. Ostatecznie dach zamontowano w 2015 r.

***Informacja z cyklu istotnych: przez pewien okres na ósmym piętrze wieży mieściła się siedziba zarządu głównego Polskiego Towarzystwa Miłośników Kaktusów.

PAWEŁ CZADO jest dziennikarzem sportowym katowickiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Ostatnio napisał książkę „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2017