Kobiety częściej miały nogi

Marian Pilot, pisarz: Śmierć starego człowieka smuciła, ale i przynosiła ulgę rodzinie. Jedna gęba mniej do karmienia. Córka bez serca potrafiła zagłodzić ojca i matkę. Litość po wojnie była rzadkim towarem, nie mówiąc o miłości.

20.02.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Krzysztof Dubiel
/ Fot. Krzysztof Dubiel

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Przepraszam, muszę o to zapytać po lekturze Pana ostatniej książki: czy boi się Pan śmierci?

MARIAN PILOT: Nie. To zresztą rodzinne. Mój ojciec żył długo.

Czyli ile?
88 lat. Doprowadzał lekarzy do furii, dowodząc, że ma zbyt mocne serce. Stale powtarzał: śmierci się nie boję, Pana Boga się nie boję, ale umierania bardzo. I wiedział, co mówi.

Pańskie serce też jest mocne?
Tak, ale ja bardziej niż śmierci i umierania lękam się dziś dzikości życia.

Dzikości?
Wznoszącej się gwałtownie, z dnia na dzień dosłownie fali powszechnego zdziczenia. W życiu codziennym, w obyczajach, w języku, we wszystkim, wszystkim, nie mówiąc już o polityce we wszelkich jej przejawach. Dotyka mnie nieszczęście ludzi długowiecznych. Faszyzmu zaznałem na własnej skórze już w dzieciństwie. Znam doskonale strach przed niemieckim mundurem, opaską z hakenkrojcem, niemieckim rówieśnikiem, od którego można było dostać po gębie – bez prawa odwetu. Strach powszechny przed aresztowaniem, wywózką na roboty, wywózką do Auschwitz.

Pańska rodzina tego doświadczała?
Tego doświadczali wszyscy polscy mieszkańcy Warthegau, w którym mieszkałem. Ojciec należał do Armii Krajowej, bywały okresy, że się ukrywał, nie było go w domu. Były też przypadki, że ostrzeżony znikał na noc, krył się w szopie grabarza na cmentarzu, w lesie, latem zaś najlepszą kryjówką okazywało się zboże.

Ile miał Pan wtedy lat?
Sześć, więc sporo z tamtego czasu pamiętam.

A co najbardziej utkwiło w pamięci?
Geburtstag Hitlera. I żłób.

Żłób?
Mocno przeżywałem te nocne wypady ojca, lunatykowałem. Matka mnie odnajdowała w oborze, na sianku w żłobie, obie nasze krowy, które we dnie pasłem, ogrzewały mnie swoimi oddechami.

Czuł się Pan przy nich bezpiecznie.

Sielanka i... dostawałem lanie. A teraz, paradoks, po stu latach prawie, te dziecięce strachy odżywają. Dopiero co przyszło nam tu na ogrodzeniu stadionu GKP Targówek oglądać pod hasłem „Biały Targówek” szubienice z gwiazdami Dawida, krzyże celtyckie i hitlerowskie znaki. Zadzwoniłem do zarządu dzielnicy, nic, list polecony do burmistrza, sukces połowiczny: szubienice zamalowane, ósemki pozostały. Złapał mnie pan prawie na gorącym uczynku, napisałem do zastępcy burmistrza ds. sportu kolejny liścik tej oto treści: „Święty Jan Paweł II, wrażliwy na antysemickie akcje, z pewnością spogląda z niebiańskich wysokości łaskawym okiem na zatarcie szubienic z Gwiazdą Dawida na wystawce przy ulicy Kołowej. Z głębokim ubolewaniem muszę jednak zwrócić uwagę, że z tej samej wystawki nie usunięto nazistowskich ósemek (88=HH=Heil Hitler). Czym Adolf Hitler zasłużył się dla Targówka, że hailują mu ochoczo tutejsi sportsmeni? Jeden Bóg to wie. Z Bogiem zatem, Panie Burmistrzu”.

I?

I dwie litery „H” zamalowano! Tymczasem ja, strachliwy od dzieciństwa, rozglądam się za żłobkiem. Na wszelki wypadek.

Policja i państwo powinny być po Pańskiej stronie.

Czy pamięta pan, jak zaczyna się „Ubu król”? Otóż „Merdre!” – woła Ubu król (w przekładzie Boya znaczy to „grówno”), Mama Ubu zaś karci małżonka: „wielki z ciebie chuligan, Tatusiu Ubu”. Otóż nasz Tatuś rychtuje – już wyrychtował nam – państwo chuligańskie, którego odmóżdżeni mieszkańcy panicznie boją się zarazków, jakie rozsiewają cudzoziemcy, „Hannibal ante portas!”. W solidarnym froncie gotowi są dać odpór nawet atakującym nasze granice dzieciom, naturalnie zakażonym wąglikiem czy czymś koszmarniejszym. Jasne jest zatem, że przedstawiciele takiego państwa patrzą – a nawet muszą patrzeć – przez palce na porządki czynione przez najrdzenniejszych Polaków z jakimiś czarnuszkami czy żółtkami, przewiezionymi przez granicę przez przekupnych jakichś niedopatriotów.
Z grubsza biorąc, jedna dziesiąta Polaków żyje, pracuje i z reguły dobrze się ma w Niepolsce. Prawdę mówiąc dziwię się, że np. potężna i tak liczna Polonia amerykańska po chrześcijańsku – po katolicku – nie protestuje przeciwko chuligańskim praktykom.

Prezydent Donald Trump daje im dobry przykład.

No rzeczywiście, cały świat się trzęsie, nawet w mojej rodzinie. Rozmawiałem niedawno z młodym chłopakiem, synem siostrzenicy. Ciągle jeszcze studiuje, ale, bystry, błyskotliwy, zaczął już pracę w poważnej firmie, która go ceni, wysyła nawet w zagraniczne delegacje. W pewnym momencie powiada ten Filip, że nie życzy sobie w Polsce obcych. Pytam, dlaczego. „Źle bym się czuł”, odpowiedział. Nie potrafi odpowiedzieć, czy działa to w drugą stronę – czy myśli o dobrym samopoczuciu mieszkańców krajów, w których robi interesy. „Poza tym”, mówię, „nikt ci się nie wprowadzi do domu”.
„Jesteśmy już dosyć bogatym krajem, który mógłby pomagać narodom dotkniętym wojną. Ty nie wiesz, czym jest wojna”, mówię, „ludzie wtedy uciekają do miejsc, gdzie mogą znaleźć schronienie”. Nie i nie. W końcu mówię: „co na to twoje chrześcijańskie sumienie”. Powiada, że ma porządnego spowiednika. No, gęś z prosięciem. Porozmawiajmy lepiej o „Niebotykach”, po to pan do mnie przyjechał.

Jeszcze nie! Proszę powiedzieć: czy pisarz ma za zadanie angażować się w sprawy społeczne, polityczne?

Nie do mnie to pytanie, sam pan widzi, stałem się ostatnio autorem, nazywajmy rzecz po imieniu, donosów. I trochę stropiłem się, kiedy przeczytałem apel prominentnego pisarza, skierowany do innych prominentnych, żeby broń Boże nie pisali listów do prominentnych przedstawicieli państwa w jakiejkolwiek sprawie – bo to jest tak, jakby kozak pisał do sułtana. Troszkę mi się przykro zrobiło, ale uświadomiłem sobie, że jestem pisarz zaściankowy, targówkowy, i to nie do mnie mowa.
Poza tym uważam, że likwidacja chociażby jednej szubienicy z gwiazdą Dawida – nawet takiej na płocie namalowanej – przysłowiowego tynfa warta jest.

Czyli pisarz może się angażować społecznie?

To już jest kwestia tego, czy komuś na tym tynfie zależy, czy nie. Jestem poznaniakiem, więc mi na nim zależy. I nawet potrafię chwalić się swoimi zdobyczami. Ostatnia – nie wiem, czy słowo „zdobycz” jest tu odpowiednie – to dar dla mojej rodzinnej wsi z okazji 750. rocznicy jej istnienia. Wydobyłem z niebytu Dorotę Król, córkę młynarza z Siedlikowa, czarownicę. Sarmacka Polska była koszmarnym, niewolniczym państwem, w którym chłop był z bydlęciem zrównany, przez siedem wieków historia nie zarejestrowała nikogo, kto godzien był jakiejkolwiek uwagi, prócz jednej Doroty Król – za cenę stosu. Zachowały się protokoły posiedzeń sądu, który ją skazał i dopilnował spalenia w Kaliszu w 1613 r. Wspaniała, nieugięta, dumna męczennica, mówię to po lekturze akt. Chcę podjąć działania na rzecz jej rehabilitacji. To u nas trudne, wiem to na podstawie własnych niezdarnych starań o rehabilitację czternastu czarownic z sąsiedniej wsi Doruchów w 1772 r., ostatniego przypadku stosów w Europie.

No to doszliśmy do „Niebotyków”, czyli Pana nowej książki. Pytałem o śmierć, bo hula ona po kartkach Pańskich opowiadań nieustannie. Na przykład w „Strachach”: „Pod wieczór wybraliśmy się z matką na cmentarz. Klęknęliśmy u grobów dziadków, potem szliśmy wolno ciemniejącymi alejkami. Pod stopami szeleściły jesienne liście, mijaliśmy zarzucone butwiejącymi wieńcami groby i matka z cicha opowiadała o tych, co pomarli podczas mojej niebytności w domu”. Do śmierci inaczej podchodziło się na wsi?

Śmierć, jak ją z dawnych lat pamiętam, miała różne postaci i różne funkcje. Tu mi się przypomina jedyny w swoim rodzaju, nieustraszony, groźny i zabawny poszukiwacz śmierci, wiekowy dziadek Pyta. Widzę go w ogromnym furmańskim kożuchu, z którym się nie rozstawał, z wielką fają w garści, jak się wlecze przez zaspy. Przystaje i kwęka: „Ty kozok („kozok” to tam u nas chłopak), tak sobie podskakujesz, a ja lezę i lezę, i dojść nie mogę. Niczego nie mogę. Nawet umrzeć nie mogę, bo mam uwędzone płuca przez fajkę”. Każdy widział, że ta niemoc umieraczowi temu przynosi wielką przyjemność. Ale w końcu doczekał się wielkiego pogrzebu. Całą wieś postawił na nogi.

Tak umierali najstarsi?

Śmierć starego człowieka była naturalna, smuciła, ale i przynosiła ulgę rodzinie. Jedna gęba mniej do karmienia. Bieda długo po wojnie panowała niewiarygodna. Gospodyni nosiła przy sobie nóż do krojenia chleba. Taka egzotyka. Szybko zapominało się o dziadku. Dopiero śmierć kozoka czy młodej dziewczyny podnosiła lament. Były długie opłakiwania, schodziły się kobiety, modliły się, śpiewały. Potem były wyprowadziny, trumna klękała przed progiem, żegnając się z domownikami. Ksiądz pojawiał się dopiero na ostatnim etapie, kiedy prowadził kondukt na cmentarz. Pamiętam przypadek, kiedy po śmierci młodej dziewczyny lament trwał tygodniami. Powód jednak był natury praktycznej. Ta Stasia miała dziedziczyć rodzinne gospodarstwo.

Dlatego, że była najstarsza?

Nie, dlatego, że miała dobry charakter. Starsza zresztą wyszła za mąż, opuściła rodzinny dom. Zmarła miała znaleźć sobie męża i przejąć gospodarstwo. Każdy gospodarz, który przejmował gospodarkę od rodziców, był zobowiązany dać im wyżywienie i miejsce w domu. Czyli dożywocie. A z tym bywało różnie. Córka bez serca potrafiła zagłodzić ojca i matkę. Litość była rzadkim towarem, nie mówiąc o miłości.

Bieda na wsi wiązała się, z tego, co Pan mówi, z okrucieństwem. Tak było?

Prawdziwa bieda, ba, nędza, a doświadczała jej wieś jeszcze długo po wojnie, ze swej natury była okrutna. Jej „piewcą” jest Władysław Orkan. „Komornicy” obezwładniają po prostu.

W „Niebotykach” pojawiają się również osoby żyjące na marginesie życia społecznego – czarownica Aniela, która nie ma rąk, czy Białożyd, który uczy młodego chłopaka sztuki kradzieży. W pewnym momencie pisze Pan, że „ten, co ma obie swoje nogi, obie ręce, oko jedno i drugie, trzyma się swojego kraju i swojej chałupy; kaliki, paralusy, różne nieżytki i kadłubki, zgnilce, parobki z głową bez rozumów, panny bękartki, blekoty, świszczypałki, żebronie – wszystko w drodze stale”. Chodzą po odpustach, chowają się po stodołach, pukają od drzwi do drzwi. Skąd się u Pana wzięli?

Bo było ich na wsi tuż po wojnie dużo, ten margines biedy był znaczny. Po pierwsze, niektórzy spadkobiercy – mówiliśmy o nich przed chwilą – nie mieli sumienia i wyrzucali z domów swoich starych rodziców. Szli więc na żebry. Po drugie, straszne było żniwo wojny – tłumy kalek, pokiereszowanych żołnierzy. Ludzi, którzy wyszli z różnego rodzaju obozów. Pamiętam Żyda z Ostrzeszowa, który najął się do pomocy dróżnikowi. Ten dawał mu trochę pieniędzy i ochłapy do jedzenia. Żyd zapierał się rękami i nogami – a wyszedł przed chwilą z Oświęcimia – że nigdy nie był, nie jest i nigdy nie będzie Żydem. Żeby mu nie wmawiali, bo przed wojną był brukarzem, Polakiem. Pytał: „Który Żyd pracuje?”. Za wszelką cenę chciał się pozbyć swojej tożsamości. Potem mi zniknął z oczu, musiał iść pewnie dalej na żebry, bo przy tym dróżniku nie czuł się bezpiecznie. Wielu takich widziało się w niedzielę pod kościołem. Tego „dziadostwa” było ogromnie dużo. Żebracy bez ręki, nogi, żołnierze. Wtedy nikt specjalnie się nie troszczył o poszkodowanych wojaków. Były też babki proszalne. Mężczyźni raczej klęczeli, podpierali się na kulach, kobiety zaś były bardziej przedsiębiorcze: chodziły od domu do domu i żebrały. Ale kobiety częściej miały nogi.

Najbardziej niepokojącą postacią jest u Pana Białożyd, który najpierw pojawia się w stodole jednego z gospodarzy, a potem w Auschwitz. Co robił w obozie?

Wygrał los przecież. Był pasiony, robił się coraz większy, a jego ogromne ciało w całości było pokryte pięknymi tatuażami. Tuczy go pani komendantowa.

Po co?

Chce sobie sprawić nowy abażur, więc hoduje sobie piękną skórę.

Przerażające.

Prawdziwe. W Auschwitz wszystko było możliwe, więc prawdziwe. Co dziesiąty z dziadów przykościelnych mógł opowiedzieć tak samo przerażającą historię.
Najbardziej szaloną historię opowiadał kolega ojca, Leon Jajczak. Opowiadał tak sugestywnie, że trudno było nie wierzyć. Otóż jeden z auszwicerów stał się nagle potęgą, jako że sformował coś niesamowitego, komando wszy. Wszy go słuchały. Mógł je poszczuć na kogo chciał. Niemcy nie bali się nikogo, panicznie bali się zarazy. Wszy, jak skądinąd wiemy, roznoszą zarazy. Jedna weszka za kołnierzem kapo – ten dostawał szału, rzucał wszystko i biegł się myć i szczepić. Bał się cholery! Jak dziś niektórzy nasi.

Jest też Aika, stomatolożka mieszkająca w Warszawie, we współczesnych nam czasach, która mówi: „tam nic nie ma, a tu?”.

Choruje, pogodziła się z tym, że nieunikniony koniec się zbliża. Tu znika, a tam niczego nie ma. Trwoga przed nicością. Jak ma się do dyspozycji Pana Boga, to wtedy jest łatwiej.

„Bóg istnieje, powiadał mój nieżyjący już przyjaciel, Józef K. pseudonim Akhara Jusuf Mustafa, ale dopowiadał: ja w niego nie wierzę”. Co Pan zrobił z tym zdaniem?

Pomogłem mu spisać opowieść, w której podejmuje próbę uzasadnienia tego dość paradoksalnego zdania. Jest to żywot dziecka nędzy, które dzięki swoim psychofizycznym predyspozycjom jeszcze przed wojną zyskało sobie renomę jako wróżbita. Te jego wspomnienia ukazały się jeszcze „za komuny”, cieszyły się ogromną popularnością, kilka nakładów w kraju, kilka w Stanach, powodzenie w Czechach, kradzieże z bibliotek.

Co takiego tam było?

Sensacja. Zakazane wersety. Władza ludowa z urzędu tępiła zarówno religię, jak i wszystko, co różniło się z materialistycznym światopoglądem. A tu jasnowidz. Ludzie byli ciekawi historii człowieka, który potrafi wróżyć. Zresztą on też był w Oświęcimiu i tam – jak opowiadał – pełnił rolę pocieszyciela. Wróżył: „będziesz żył”. Zwątpił w siebie, bo się okazało, że mieli na dłoni wypisane życie, a nagle ginęli... Szkoda, że nie żyje, potrafiłby zapewne dziś powiedzieć ludziom coś krzepiącego. Były w nim przedziwne moce.

A Panu co przewidział?

Że będę żył długo.

Czyli miał rację!

Ale i jak długo. Zaś taka wiedza w dzisiejszych czasach jest bardzo praktyczna. ©

​MARIAN PILOT urodził się w 1936 r. we wsi Siedlików w Wielkopolsce. Laureat Nagrody Literackiej Nike w 2011 r. za książkę „Pióropusz”. Jest zaliczany do twórców nurtu chłopskiego w literaturze polskiej. Właśnie ukazał się jego tom opowiadań „Niebotyki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2017