Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Felieton nosił tytuł „Profesja stulecia” i opowiadał o pomyśle, jaki wówczas miałem, mianowicie – żeby stworzyć Biuro Tłumaczeń w Języku Polskim, które zajmowałoby się tłumaczeniem jednemu Polakowi, co myśli drugi Polak. Nikt nie chce mi wierzyć, kiedy zapewniam, że o niczym nie wiedziałem: matura jest tworzona w najbardziej tajnej z tajnych komisji, która nie informuje autorów, że zamierza skorzystać z ich dzieł. I słusznie, bo przecież nietrudno założyć, że nawet gdybym przekazał taką informację tylko dwóm zaufanym osobom, po chwili wiedziałoby już całe miasto, a po kilku godzinach – cały kraj. Niedawno podczas Festiwalu Kopernika podszedłem do profesora Lasoty, wybitnego astrofizyka, i poprosiłem, żeby pozdrowił swoją żonę Agnieszkę. „Czy w Krakowie to jest wiedza powszechna, że my jesteśmy małżeństwem?”, spytał zaskoczony. „Panie profesorze”, odpowiedziałem, „jeśli w Krakowie wiedzą o czymś dwie osoby, można uznać, że albo jest to wiedza powszechna, albo niebawem będzie”.
Tak się składa, że w tym roku zdawało maturę najmłodsze z moich dzieci – córka Małgosia. Przez kilka tygodni omawialiśmy wspólnie kolejne epoki i autorów, przypominaliśmy sobie treść lektur, oglądaliśmy i komentowaliśmy ich ekranizacje. Jak tylko Małgosia wyszła z sali, zadzwoniła rozbawiona: „Powtórzyliśmy tylu autorów, ale nie powtórzyliśmy Bonowicza”. Tekst mojego felietonu znalazł się, jak się okazało, w części obowiązkowej, i trzeba było odpowiedzieć na 11 pytań o jego treść. Zagadywano mnie przez następne dni wielokrotnie, czy na wszystkie pytania umiałbym odpowiedzieć prawidłowo. No cóż, nie wiem, jakie odpowiedzi przewiduje tzw. klucz, ale podobno pytania nie były podchwytliwe, a sam tekst się uczniom podobał. Najczęstszy komentarz, jaki słyszałem, brzmiał jednak: „Zostałeś klasykiem – wstawili cię między Prusa i Brylla”. Jako człowiek miłujący prawdę odpowiadałem skromnie: „O, przepraszam, Prus i Bryll byli do wyboru. Ja byłem obowiązkowy”.
Tak więc stało się: władza metodami administracyjnymi zmusiła 240 tysięcy młodych osób, żeby uważnie przeczytały mój tekst. Do tej pory nie wiem, jak się z tym czuję i jak powinienem się czuć. Zapewne po kilku dniach większość zapomniała o mnie i wybaczyła mi, że stałem się częścią tego, bądź co bądź, przemocowego wydarzenia. Jeżeli mimo to kilkaset młodych kobiet i mężczyzn pomyślało o mnie z wdzięcznością, to już dosyć. Jeżeli kilkaset innych zastanowiło się głębiej nad meritum tekstu – to dobrze. Kilkoro tegorocznych maturzystów już zaoferowało, że jeśli wspomniane Biuro Tłumaczeń powstanie, chcieliby w nim pracować. Mamy naprawdę odważną młodzież.
Sławny Kubuś, bohater Diderota, twierdził, że w dużym mieście w ciągu jednego dnia co najwyżej dwa razy może się zdarzyć, że ktoś zrozumie czyjeś słowa właściwie. „Życie upływa na samych qui pro quo”, mawiał. „Są qui pro quo przyjaźni, qui pro quo miłości, qui pro quo polityki, finansów, Kościoła, urzędu itd.”. Doświadczam qui pro quo właściwie nieustannie, ilekroć próbuję wyłożyć gdzieś moje racje albo polemizować z czyimiś poglądami. I przekonuję się, że aby móc skutecznie tłumaczyć z polskiego na polski, trzeba umieć się zdobyć na powściągliwą szczerość – takie sobie określenie ostatnio wynalazłem. Czyli: mówić, co się myśli, ale jednak w taki sposób, który oczyszcza owe myśli przynajmniej z części emocji, klaruje je i podaje drugiemu nienachalnie, ostrożnie, starając się nie naruszyć w nim rozmaitych „zabezpieczeń”. Gdyby się tak chwilę zastanowić, powściągliwa szczerość to trochę to samo, co „ugryźć się w język”, ale – jak brzmi!
Na razie Biuro Tłumaczeń zamknięte, a ja stoję przed być może najtrudniejszym tłumackim wyzwaniem w życiu: jak wytłumaczyć żonie, że na potrzeby wywiadu w „Tygodniku” dałem się sfotografować w starym podkoszulku?©