Kłopotliwy sojusznik

Jak po czasach romantycznych wzlotów relacje z USA wracały do normalności – i dokąd zaszły.

10.04.2018

Czyta się kilka minut

Instalacja Piotra Uklańskiego na 74. Paradzie Pułaskiego, 5. Avenue w Nowym Jorku, 2 października 2011 r. / ANDRZEJ BOGACZ / FORUM
Instalacja Piotra Uklańskiego na 74. Paradzie Pułaskiego, 5. Avenue w Nowym Jorku, 2 października 2011 r. / ANDRZEJ BOGACZ / FORUM

Napadają na nas nieprzyjaciele, dzwonimy do sojuszników po pomoc, ale nikt nie odbiera telefonu – to czarny scenariusz, śniony przez Polaków w koszmarach, który przećwiczyliśmy we wrześniu 1939 r. I dlatego staramy się przez nim na różne sposoby zabezpieczyć. Stąd parcie do NATO po odzyskaniu wolności; stąd po części nawet Unia Europejska; stąd zabiegi, żeby ściągnąć na nasze terytorium żołnierzy, bazę, tarczę antyrakietową – cokolwiek amerykańskiego. Dopiero wtedy będziemy mogli spać spokojnie, że w razie czego podniosą słuchawkę i nie zostawią nas w potrzebie.

Naturalnie jeśli chcemy, by sojusznicy odbierali nasze telefony, to sami powinniśmy odbierać je od nich. Tym dziwniejsze jest to, co zdarzyło się podobno – pierwsza napisała o tym „Rzeczpospolita” – kilka tygodni temu.

Sekretarz stanu USA Rex Tillerson dzwonił do prezydenta Andrzeja Dudy, ale oznajmiono mu, że jest za niski rangą, aby rozmawiać z głową państwa polskiego; niezgodne byłoby to z protokołem dyplomatycznym.

– Zwykle powinno to wyglądać tak, że Tillerson dzwoni do polskiego ministra spraw zagranicznych i mówi, o co chodzi. Potem MSZ przekazuje treść rozmowy premierowi czy prezydentowi – wyjaśnia Włodzimierz Cimoszewicz, który w swojej karierze był premierem, marszałkiem Sejmu i ministrem spraw zagranicznych. – Jeśli jednak sprawa jest pilna i ważna, to oczywiście sekretarz stanu mógł zadzwonić do głowy państwa.

– Nie znamy szczegółów – ciągnie wywód Cimoszewicz. – Ale domyślam się, że najpierw ambasador USA w Warszawie zadzwonił do szefa Kancelarii Prezydenta i uprzedził go o zamiarze Tillersona, prawdopodobnie wyjaśniając, dlaczego zależy mu na bezpośredniej rozmowie. Jeśli tak było, to zachowanie Dudy jest nie do obrony...

Prezydent Duda nie odebrał, bo Tillerson chciał rozmawiać o nowelizacji ustawy o IPN. Temat niewygodny – szczególnie w rozmowach z Amerykanami, którzy są bardzo przywiązani do absolutnej wolności słowa (zapisanej w pierwszej poprawce do ich konstytucji).

Z drugiej strony teksańczyk Tillerson przez wiele lat był szefem koncernu Exxon i sprawia wrażenie człowieka kulturalnego oraz obliczalnego. Zapewne „wyraziłby zaniepokojenie”, „wezwał do zawetowania ustawy” itp. Duda odpowiedziałby, że bierze pod uwagę rady sojuszników, ale Polska jest suwerenna i niech rozstrzygnie Trybunał Konstytucyjny. I po bólu!

Znacznie gorzej byłoby, gdyby – zgodnie z protokołem dyplomatycznym – dzwonił osobiście Trump. Wprawdzie prezydent USA niedawno zapewniał na Twitterze, że jest „bardzo stabilnym geniuszem”, ale niewielu obserwatorów podziela tę opinię. Np. latem Tillerson nazwał swojego szefa „kretynem”, czemu potem, dopytywany przez dziennikarzy, nie zaprzeczył. Nie można wykluczyć, że „bardzo stabilny geniusz” – któremu obecnie depczą po piętach gwiazda porno i prokurator specjalny Robert Mueller – miałby akurat gorszy dzień i zrugałby Dudę. Co wtedy miałby odpowiedzieć prezydent RP? Nie bardzo wiadomo.

Choćby z tego powodu lepiej już było telefon od Tillersona odebrać.

Znośni jak Arabia

Na co liczył PiS, wystawiając na szwank relacje z najważniejszym sojusznikiem? Zapewne na to, że Waszyngton – pogrążony w trumpowym chaosie – szybko puści w niepamięć awanturę polsko-żydowską; że nasze transgresje najzwyczajniej utoną w powodzi dziwacznych i szokujących informacji napływających z Białego Domu.

Rzeczywiście, takie rachuby wydają się racjonalne. Tillerson, jeśli nawet poczuł się urażony nieodebranym telefonem, już przestał się liczyć. Spadł z coraz szybciej kręcącej się karuzeli stanowisk w trumpowej administracji. O swoim zwolnieniu dowiedział się z prezydenckiego Twittera.

Co więcej, kupujemy – za 4,75 mld dolarów – amerykański system antyrakietowy Patriot. To dopiero dwie pierwsze baterie, docelowo chcemy mieć osiem, więc amerykański przemysł zbrojeniowy może liczyć na długofalowe polskie wsparcie. Trump, który ciągle powtarza: „America First”, na pewno to doceni. Dlatego do pewnego stopnia faktycznie możemy liczyć na wyrozumiałość. Podobnie jak Arabia Saudyjska, która dyskryminuje kobiety, ścina głowy, toleruje radykalne szkoły islamu, popiera nie tych co trzeba rebeliantów w Syrii i bombarduje cywilów w Jemenie, ale w zeszłym roku podpisała z USA kolejny kontrakt zbrojeniowy, tym razem na 110 mld dolarów. I naturalnie wciąż jest „strategicznym sojusznikiem”.

Pozostaje tylko pytanie: czy naprawdę chcemy, żeby nasz związek z Ameryką opierał się na tych samych zasadach, co jej sojusz z Arabią Saudyjską?

Tarcza zamiast wiz

Historię polsko-amerykańską po 1989 r. można podzielić, podobnie jak dzieje ludzkości w mitologii greckiej, na cztery ery: złotą, srebrną, brązową i żelazną.

Era złota przypadła na lata 90., a jej najbardziej pamiętnym wydarzeniem jest słynne, owacyjnie przyjęte przemówienie Lecha Wałęsy w amerykańskim Kongresie z listopada 1989 r.

– Na nasze szczęście nie skończyło się wtedy jedynie na przyjaznych gestach – wspomina Cimoszewicz, który był w tych latach wicepremierem w rządzie PSL-SLD, a potem premierem. – Waszyngton poparł nasze starania o redukcję zadłużenia za granicą. To była ogromna, realna pomoc ułatwiająca nam przeprowadzenie reform ekonomicznych. Stworzono wtedy też miliardowy fundusz stabilizacyjny dla osłony działań stabilizujących nasz pieniądz i system bankowy.

Wkrótce zaczęliśmy marsz ku NATO, którego ekspresowe tempo zawdzięczamy ówczesnemu prezydentowi Stanów, ­Billowi Clintonowi. – Wtedy naprawdę mieliśmy poczucie, że polsko-amerykański sojusz jest „specjalny”, oparty na czymś więcej niż tylko wspólne interesy – mówi ­Cimoszewicz. – Czuło się to również w wymiarze ludzkim, relacji osobistych. Pamiętam bardzo serdeczne, pozytywne, przyjacielskie spotkanie z Billem Clintonem u Kwaśniewskich w 1997 r. (była to druga wizyta Clintona w Warszawie).

Era srebrna nastała po zamachach 11 września 2001 r. Wbrew „starym” członkom NATO (przede wszystkim Francji i Niemcom) poparliśmy inwazję na Irak i wysłaliśmy tam polskich żołnierzy, podobnie jak wcześniej do Afganistanu. Polska odgrywała bardzo aktywną rolę wśród sojuszników Ameryki. Marek Belka był nawet wiceszefem międzynarodowej administracji w Iraku.

Niestety pojawiły się pierwsze rysy w polsko-amerykańskiej przyjaźni. Wojna w Iraku okazała się fiaskiem, zdestabilizowała region i doprowadziła do rozkwitu terroryzmu. Co gorsza, wbrew temu, co twierdzili Amerykanie, Saddam Husajn nie miał broni masowego rażenia ani nie wspierał Al-Kaidy, więc inwazja była bezsensowna.

Sojusznicy, w tym Polska, mieli prawo czuć się oszukani. Polska z wyjątkową gorliwością wspierała niefortunną „wojnę z terrorem”, której skutkiem był rozkwit terroryzmu. W Kiejkutach na Mazurach powstało tajne więzienie CIA – podejrzani o terroryzm byli podtapiani, straszeni inscenizowanymi egzekucjami, itd.

Dziś na pytanie, czy popełniliśmy błąd zbytnio ufając Amerykanom i gorliwie ich wspierając, Cimoszewicz – szef MSZ w rządzie Leszka Millera, za którego czasów działało to więzienie, argumentuje, że w Waszyngtonie i części Europy toczyła się gra, która mogła zagrozić naszemu bezpieczeństwu. Neokonserwatyści dominujący w polityce USA lansowali tezę o braku konieczności udziału w stałych sojuszach, z kolei prezydent Francji i kanclerz Niemiec zaczęli organizować grupę sprzeciwu wobec polityki USA.

– Pojawiło się ryzyko, że w Waszyngtonie cała Europa zostanie uznana za nie­lojalnego sojusznika. Dlatego, gdy premier Wielkiej Brytanii wystąpił z inicjatywą wysłania do USA pozytywnego sygnału, poparliśmy to – tłumaczy Cimoszewicz. – Zostaliśmy postawieni w sytuacji trudnego wyboru strategicznego sojuszu. Było oczywiste, że z tego punktu widzenia USA były ważniejsze od Francji i Niemiec. Ponieważ byliśmy jeszcze przed podpisaniem traktatu akcesyjnego z UE, nie mogłem mówić o tym tak otwarcie jak teraz, żeby nie wzmacniać problemów w relacjach z niektórymi partnerami w Europie. Operacja w Iraku skończyła się fatalnie, chociaż nie dla nas bezpośrednio. Popełniono wszystkie możliwe błędy po sukcesie wojskowym. Ale to wszystko wydarzyło się już później. Nadal uważam, że nasz wybór był optymalny w tamtych okolicznościach – zapewnia.

Prezydenci Donald Trump i Andrzej Duda, Warszawa, 6 lipca 2017 r. / Fot. Rafał Olksiewicz / REPORTER

Tymczasem w narodzie polskim budziła się niecierpliwość i pierwsze rozczarowanie: jakże to, tak się poświęcamy, a Amerykanie ciągle nie znoszą wiz? I w ogóle tak niewiele robią, żeby poprawić nasze bezpieczeństwo?

Nagrodą za lojalność nie miało być zniesienie wiz, tylko tarcza antyrakietowa. Wyrzutnie antyrakietowe w Polsce (i radar w Czechach) zaplanowano jako kluczową część amerykańskiego systemu obrony przed atakiem nuklearnym z Iranu lub innego państwa zbójeckiego.

Projekt wywołał protesty Rosjan, którzy twierdzili, że antyrakiety będą tak naprawdę wymierzone przeciwko ich rakietom. Do dziś wyśmiewają wyjaśnienia Amerykanów. – Wyobraźmy sobie, że Rosja zaczyna budować wyrzutnie antyrakietowe gdzieś przy granicach Ameryki, np. na Kubie albo w Meksyku. I zapewnia, że to nie przeciwko Stanom. Jak reagowaliby w Waszyngtonie? – szydził Putin w wywiadzie dla telewizji NBC dwa tygodnie temu.

Dla Polaków nie miało oczywiście żadnego znaczenia, przeciwko komu naprawdę miały być antyrakiety. Chodziło tylko o to, żeby w Polsce znalazły się „bardzo ważne amerykańskie instalacje wojskowe”. Takie, których Ameryka musiałaby bronić w przypadku wojny z Rosją.

George W. Bush, który obiecał nam tarczę antyrakietową, był w Warszawie dwa razy – tak samo jak Clinton. Pod koniec drugiej kadencji był pozytywnie oceniany tylko w dwóch krajach świata: Izraelu i Polsce. Wraz z jego odejściem z Białego Domu kończy się era srebrna.

Reset, czyli zdrada

Era brązowa nadeszła z Barackiem Obamą, który szybko anulował bushową tarczę. Z punktu widzenia Ameryki decyzja była racjonalna: antyrakiety nie są technologicznie dopracowane, Iran nie miał (do dziś nie ma) rakiet dalekiego zasięgu ani głowic atomowych, które mógłby na nich zamontować.

Rezygnacja z tarczy nie była zatem dla Waszyngtonu wielkim wyrzeczeniem, ale posłużyła jako znaczący gest dobrej woli. Obama postanowił wyciągnąć do Rosjan przyjazną dłoń. Prezydentem był wtedy Dmitrij Miedwiediew; Amerykanie postawili na to, że nie jest w stu procentach figurantem Putina i warto spróbować „zresetować” relacje z Moskwą.

W zamian Obama otrzymał zapewnienie, że Rosja zajmie neutralne stanowisko w pogłębiającym się konflikcie Iranu z Zachodem (wcześniej nieostentacyjnie, ale wyraźnie wspierała ajatollahów). Rosjanie otworzyli też Amerykanom drogę tranzytową do Afganistanu, gdzie nasilała się właśnie wojna z talibami.

W Polsce odebrano reset z Rosją niemal jako zdradę. Co gorsza, anulowanie tarczy administracja Obamy ogłosiła 17 września 2009 r., czyli dokładnie w 70. rocznicę rosyjskiej inwazji na Polskę. Niewielkim pocieszeniem były plany nowej, mniejszej, bardziej praktycznej tarczy antyrakietowej w Redzikowie – opartej na sprawdzonej technologii antyrakiet wystrzeliwanych z okrętów AEGIS (ale zamontowanych w tym przypadku w bazie lądowej).

„Tarczowe” rozczarowanie było zapowiedzią kolejnych. Obama wychodził z założenia, że dla Stanów już w niedalekiej przyszłości ważniejszy od Europy stanie się region Pacyfiku. Tak się składa, że Pacyfik znał i rozumiał dużo lepiej niż Europę. Dzieciństwo bowiem spędził na Hawajach – z przerwą na czteroletni pobyt w Indonezji, gdzie jego matka prowadziła badania antropologiczne.

I znowu: diagnoza Obamy jest racjonalna i najpewniej słuszna. Ale ranga sojuszu polsko-amerykańskiego ucierpiała. Czy polska dyplomacja mogła temu zapobiec? – Nie mogliście nic zrobić. Po prostu taka jest obiektywna sytuacja międzynarodowa; wasze relacje z USA zostały z romantycznych wzlotów lat 80. i 90. sprowadzone do normalności – mówi mi Amerykanin, który od wielu lat zajmuje się relacjami polsko-amerykańskimi (ale nie zgodził się wypowiedzieć pod nazwiskiem).

Niestety, oprócz nieuniknionego powrotu do „normalności”, była jeszcze duża wpadka. W 2012 r. Obama, wręczając pośmiertnie Medal Wolności Janowi Karskiemu, użył frazy „polskie obozy śmierci”, czym jeszcze bardziej zraził Polaków. Przeprosiny w liście do prezydenta Komorowskiego niewiele pomogły. W efekcie w sondażach popularności Obama miał najlepsze notowania na zachodzie Europy, a najgorsze – w Polsce. Badania opinii publicznej pokazywały też alarmujący trend: Polacy coraz bardziej wątpili w NATO.

– Panie gubernatorze Romney, czasy zimnej wojny dzwonią panu w głowie! – szydził Obama w 2012 r. podczas debaty kandydatów na prezydenta, kiedy Republikanin stwierdził, że Rosja jest największym przeciwnikiem Ameryki na świecie.

Dwa lata później okazało się, że to Obama był naiwny, a nie Romney. Europa Środkowa i Wschodnia znowu stały się ważne, podobnie jak relacje polsko-amerykańskie. Trzeba przyznać Obamie, że w godzinie próby nie zawiódł. Kiedy putinowskie ludziki zajęły Krym, kiedy Rosja bezczelnie popierała i zbroiła separatystów w Donbasie, amerykański prezydent mówił na placu Zamkowym w Warszawie: „Wiem, że w przeszłości zdarzało się, że Polacy byli porzucani przez przyjaciół w godzinie próby. Przybywam w imieniu Stanów Zjednoczonych, w imieniu NATO, aby potwierdzić nasze niezmienne zaangażowanie w bezpieczeństwo Polski. Artykuł 5 jest jasny: atak na jednego jest atakiem na wszystkich. Stoimy ramię w ramię, teraz i zawsze, za wolność waszą i naszą. Polska nigdy nie będzie już samotna. To nie są puste słowa. To są zobowiązania wykute w granicie”.

Za słowami poszły konkrety. Zdecydowano, że w Polsce będą stacjonować rotacyjnie amerykańscy lotnicy i brygada pancerna, zaczęto budować siły natychmiastowego reagowania NATO.

Sąd to świętość

Zmiana, która rozpoczęła się w Polsce po zwycięskich dla PiS-u wyborach prezydenckich i parlamentarnych 2015 r., dla relacji polsko-amerykańskich nie jest dobra.

Reformę Trybunału Konstytucyjnego, zatwierdzaną przez Sejm i Senat na kuriozalnych nocnych posiedzeniach, odbierano w Waszyngtonie jako szokujący zamach na demokrację. Taka percepcja wynika z roli, jaką w amerykańskim systemie politycznym ma Sąd Najwyższy. Jego niezawisłość jest święta, a decyzje – niepodważalne (dla porównania: decyzje prezydenta USA może podważyć Kongres lub właśnie Sąd Najwyższy, a decyzje Kongresu może zawetować prezydent).

Dziewięcioro członków Sądu Najwyższego pozostaje w centrum uwagi mediów. Nie tylko ich opinie i poglądy, ale nawet osobowości oraz słabostki są drobiazgowo analizowane, powszechnie komentowane i dyskutowane.

Oczywiście w Polsce Trybunał Konstytucyjny nigdy nie miał – i nie będzie miał – takiej pozycji. Ale Amerykanie nie zdają sobie z tego sprawy; patrzą na świat przez pryzmat swoich doświadczeń. Gdyby ktoś majstrował przy ich Sądzie Najwyższym, to byłby koniec amerykańskiej demokracji. Skoro zatem ktoś majstruje przy polskim Trybunale, to niektórzy w Waszyngtonie widzą w tym koniec polskiej demokracji.

Rozczarowanie i zaskoczenie było tym większe, że przecież do tej pory polska transformacja od komunizmu do „proamerykańskiej demokracji” była wręcz wzorowa. Z „normalnego” sojusznika zamieniliśmy się w „nieco problematycznego sojusznika”.

Tym sposobem w relacjach polsko-amerykańskich rozpoczęła się era żelazna, potwierdzona jeszcze niepotrzebną, wywołaną na własne życzenie wojną z organizacjami żydowskimi i proizraelskimi, które w USA mają ogromne wpływy.

Również nowela ustawy o IPN jest odbierana w USA jako gorsza, niż jest w rzeczywistości. Po pierwsze, Amerykanie nie zdają sobie sprawy, że podobnie idiotyczne prawa ograniczające wolność słowa w Polsce od dawna istnieją – np. za obrażanie prezydenta RP grozi do trzech lat więzienia. Stąd mylne wrażenie, że Polska próbuje kneblować wolność wypowiedzi jedynie, wyjątkowo i specjalnie w kwestii Holokaustu i roli Polaków w II wojnie światowej.

Po drugie, Amerykanie są przyzwyczajeni do tego, że prawo jest egzekwowane. A jeśli literalnie odczytać nowelę ustawy o IPN, to więzienie grozi np. kowbojowi, który w barze w Wyoming pochopnie obwinia naród polski o Holokaust.

PiS liczy zapewne, że reakcja amerykańskiej dyplomacji jest nieco na pokaz, obliczona na ukontentowanie środowisk żydowskich w USA. A w praktyce nikogo w Białym Domu nie obchodzi, jakie ustawy nowelizuje się w dalekiej Polsce. Zaś szef dyplomacji USA może się za Trumpa zmienić jeszcze kilka razy. Problem jednak w tym, że długofalowa polityka zagraniczna USA nie jest tworzona w Białym Domu, a nawet nie decyduje o niej sekretarz stanu. Ustalają ją urzędnicy i dyplomaci średniego i wysokiego szczebla, którzy w departamentach stanu i obrony zajmują się Europą Środkową. Oni nie znikną po zwolnieniu Tillersona, ani nawet po odejściu Trumpa. I oni nie zapominają, bo w odróżnieniu od swoich szefów, pochodzących z nominacji wyborczych czy politycznych, są poważnymi, znającymi się na rzeczy ludźmi.

– Tego robi się po prostu za dużo. Najpierw podważanie niezawisłości sądów, kary dla opozycyjnych mediów (nawet jeśli anulowane); konflikty Polski z Brukselą czy choćby zła atmosfera w relacjach z Unią; nastroje antyniemieckie w prawicowych, kojarzonych z PiS-em, mediach; konflikt z Żydami o Holokaust i ograniczenie wolności słowa. No i antysemickie wybryki w telewizji publicznej... Wszystkie te rzeczy osobno są z punktu widzenia Waszyngtonu nie najwyższej wagi. Ale razem sprawiają, że Polska staje się coraz bardziej kłopotliwym sojusznikiem – wylicza amerykański ekspert. – Oczywiście nie jesteście jeszcze tak kłopotliwi jak np. dzisiejsza Turcja, ale weszliście na złą drogę, którą Turcja przeszła w zaledwie kilka lat...

A co z najbardziej aktualnym problemem, czyli nowelizacją ustawy o IPN?

– Nadzieja, że krytyka płynąca z Waszyngtonu jest teatralna i wraz z zakupami amerykańskiej broni przeminie, jest naiwna – uważa Cimoszewicz. – Zgadzam się, administracja jest zwykle bardziej skłonna do oportunizmu i być może gotowa byłaby odsunąć te kwestie na dalszy plan. Ale z Kongresem tak łatwo nie pójdzie. Są tam niezwykle wpływowi kongresmeni żydowskiego pochodzenia albo tacy, którzy muszą się liczyć ze środowiskami żydowskimi we własnych okręgach wyborczych, wreszcie lobbing organizacji żydowskich w Waszyngtonie da znać o sobie. Bez rzeczywistych i poważnych zmian w ustawie o IPN nie ma co liczyć na zagłaskanie konfliktu. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Marcin Napiórkowski: Ameryka kochana na odległość stanowi jeden z kluczowych elementów naszej narodowej mitologii. To miejsce, które nie istnieje na mapie świata, tylko na mapie naszych lęków, fantazji i pragnień.

Paweł Potoroczyn: Wędrowny biegun, który zmienia adresy cywilizacjom, przemieszczając się od Aten przez Jerozolimę, Rzym i Londyn, znów wyruszył w drogę. Właśnie opuszcza Amerykę.

Jan Smoleński: Zamiast wejść w tradycyjną rolę załamanych ofiar szkolnej masakry, uczniowie z Florydy zainicjowali ruch, który rozlewa się na całą Amerykę. To być może największy zryw społeczny w USA od czasu protestów przeciw wojnie w Wietnamie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2018