Klątwa króla Jarosława

Jeszcze tylko jednych wyborów brakuje, by Jarosław Kaczyński mógł się intronizować na króla Polski. Patrząc na wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, można założyć, że wielkiego oporu społecznego by nie było.

03.06.2019

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Jest tylko jeden zwycięzca wyborów europejskich. To Ja­rosław Kaczyński. Wszyscy inni je przegrali, bez względu na to, co mówią i jakie miny do tego robią.

Kaczyński nie tylko pokonał zlepek antypisowskich partii lewicowo-liberalno-konserwatywnych, czyli Koalicję Europejską. I to niemal o 7 punktów, choć nawet wewnętrzne sondaże PiS pokazywały prowadzenie rzędu 2-3 punktów.

Nie tylko uniemożliwił przekroczenie progu nacjonalistycznej Konfederacji, która w przyszłości mogłaby się stać groźna, atakując go za luki w patriotyzmie, uległość wobec Żydów i bycie lokajem Ameryki. Nie tylko wyśrubował wynik PiS do ponad 45 proc., czego jeszcze nigdy w żadnych wyborach nie udało się żadnej partii – i co rozbudza jego wielki apetyt na własną większość konstytucyjną po wyborach na jesieni.

Przede wszystkim Kaczyński zdjął z siebie klątwę.

Wszystkie mity o prezesie

Wybory europejskie obaliły wszystkie mity dotyczące Kaczyńskiego i PiS. Od wielu lat – a może nawet od początku istnienia PiS – prezes przed wyborami łagodniał, starał się przesuwać do centrum, przywdziewał nawet swego czasu beżowe sweterki, by pozować do ustawianych sesji w kolorowych magazynach. Miało to gwarantować większe poparcie, także ze strony tej części elektoratu, która miłuje pokój.

Tym razem było dokładnie odwrotnie, czyli prawdziwie. Prezes był sobą – atakował i grał na negatywnych emocjach. Straszył: elektorat konserwatywny – LGBT; uboższych – przyjęciem euro (czyli jego zdaniem „drożyzną”); a wszystkich – odebraniem 500 plus w razie zmiany władzy.

Choć nigdy nie żył życiem przeciętnego Polaka, potrafił się obsadzić w roli obrońcy interesów przeciętnych wyborców – i tych socjalnych, i tych kulturowych. Interesów, rzecz jasna, potężnie zagrożonych przez wrogie siły.

Do tego każdym gestem pokazywał, że konkurentami politycznymi po prostu gardzi, sugerując, że opozycja to sojusznicy złodziei lub też w innym wariancie sterowane z zagranicy marionetki. Mimo to wygrał, i to z rekordowym poparciem. Tak upadł mit pierwszy.

W wyborach do PE zagłosowało 45 proc. Polaków. To wynik mniej więcej dwa razy wyższy niż zazwyczaj. Kolejny obalony mit: wyższa frekwencja szkodzi PiS. W tych wyborach ewidentnie PiS na frekwencji zarobił, mistrzowsko mobilizując – prośbą i groźbą – swój elektorat.

Trzeci mit, najnowszy: po wyborach samorządowych opozycja jest na fali, a wybory europejskie to jej poletko, więc i szanse na sukces rosną niepomiernie. Szkopuł w tym, że po mobilizacji elektoratu antypisowskiego z czasu wyborów samorządowych niewiele zostało. W pierwszej turze wyborów samorządowych – kluczowej z punktu widzenia przegranej PiS w miastach – do urn poszło prawie 55 proc. Polaków. Teraz zagłosowało ich mniej, Koalicja Europejska nie była ich w stanie zmobilizować. Widmo PiS u własnych drzwi ich wystraszyło, widmo PiS w Brukseli nieszczególnie.

Kampania była niebywale niewygodna dla PiS, choć wcale nie ze względu na europejską tematykę wyborów. Pojawiły się w niej tematy, które jeszcze parę lat temu zmiotłyby każdego premiera i dowolny rząd. Były „taśmy Kaczyńskiego” (ukazujące prezesa jako rzutkiego biznesmena chcącego wybudować wieżowiec), pojawiły się ponownie wątpliwości wokół majątku Morawieckiego (działki nabyte na Dolnym Śląsku), był strajk nauczycieli (czyli środowiska ważnego społecznie), a w finale film braci Sekielskich obnażył pedofilię w Kościele (który wszak jest jednym z fundamentów rządów PiS).

Kaczyński tę nawałnicę przetrzymał. Taśmy ukrył za strumieniami pieniędzy, zwanych nie przypadkiem na jego cześć „piątką Kaczyńskiego”, w sprawie majątku premiera rzucił pomysł większej jawności, którego wcale nie musi wprowadzić w życie (podobnie z rządową komisją w sprawie pedofilii). A nauczycieli widowiskowo zignorował i przetrzymał, aż pękli z obawy przed wściekłością rodziców.

Patrząc na rekordowe wyniki PiS, kto wie, czy sprzeciw wobec powierzenia królewskich insygniów Kaczyńskiemu byłby liczny i gorący. Na pewno nie na Podkarpaciu czy Mazowszu, gdzie poparcie przekroczyło 60 proc.

Opozycja nie odrobiła lekcji

– Mam wrażenie, że opozycja w ogóle nie przeanalizowała wyników wyborów samorządowych – mówi mi polityk PiS z Kancelarii Premiera. – Poprzestali na euforii, że dali nam łupnia w dużych miastach i wygrali kilka sejmików. Myśleli, że to lawina i wybory europejskie będą następnym krokiem. Ale wystarczyło poczytać, jak zmieniły się wyniki w powiatach między wyborami parlamentarnymi (2015) i samorządowymi (2018). Zdecydowanie wzrosła liczba powiatów, w których wygraliśmy. W wyborach europejskich jeszcze tę liczbę zwiększyliśmy. I to jest prawdziwa tendencja – przekonuje.

Opozycja nie odrobiła wielu lekcji. Przegrała w dużej mierze przez pychę. No bo jak ocenić strategię obliczoną – a jakże! – na straszenie Kaczyńskim, skoro suweren nie tylko się prezesa nie lęka, ale wręcz przed nim klęka? Drobny przykład, pokazujący, że strach przed Kaczyńskim ustąpił miejsca magii Kaczyńskiego. W dotychczasowych wyborach bywało tak, że wyborcy PiS mieli inne gusta od prezesa i zamiast kandydatów otwierających listy, wybierali tych z dalszych miejsc. Tym razem – po raz pierwszy – do Parlamentu Europejskiego weszły wszystkie bez wyjątku „jedynki” wskazane przez Kaczyńskiego. Gdy na Pomorzu sondaże pokazywały przewagę wiceministra kultury Jarosława Sellina nad liderką listy, byłą szefową Anną Fotygą, wystarczyło jednodniowe tournée Kaczyńskiego po regionie i wyniki się odwróciły.


Czytaj także: KAROLINA WIGURA: Z liberałami po 2015 r. stało się to samo, co z bazyliszkiem, który spojrzał w lustro i zamienił się w kamień. Tak bardzo straszyli autorytaryzmem całej prawej strony, że sami się do niej upodobnili.


Nie ma się co dziwić, że przy takich nastrojach wyborcy nie kupili formuły zjednoczenia się opozycji opartej na chęci odsunięcia PiS od władzy. Nie widać żadnej nowej wartości wyborczej po połączeniu PO, PSL, SLD i Nowoczesnej. Wcześniejsze, samodzielne wyniki tych ugrupowań w wyborach w ciągu ostatnich lat są wyraźnie lepsze od ich zsumowanego rezultatu w Koalicji Europejskiej. Oczywiście, ważna jest specyfika wyborów i dynamika konkretnej kampanii. Oczywiście, zapewne trochę dawnych głosów zabrał Koalicji Europejskiej lider Wiosny Robert Biedroń. Nie zmienia to faktu, iż Grzegorz Schetyna właśnie dostaje lekcję, że elektoraty łatwo się nie dodają.

Pojedynek bokserów

Ale powiedzmy sobie szczerze: był to pojedynek bokserów zupełnie innych kategorii wagowych. I nie jest to akurat przytyk do politycznych talentów Schetyny. Chodzi o to, że PiS chłodno i bezwzględnie wykorzystał przywileje, które ma jako partia władzy, do podrasowania swoich wyników.

Po pierwsze: budżetowe pieniądze. Od wiosny Kaczyński realizuje największy w dziejach Polski program kupowania głosów. Tym razem na kilkadziesiąt godzin przed głosowaniem emeryci i renciści dostali swe „trzynastki”. Niektórzy sądzą zresztą, że to podarek na zawsze, choć na tę chwilę jest to tylko jednorazowa „kiełbasa wyborcza”.

Tuż przed wyborami do Sejmu do kieszeni rodziców trafi 500 zł na pierwsze dziecko, z wyrównaniem od lipca, a zatem 1500 zł-2000 zł. Po nowym roku wyższa będzie płaca minimalna (to akurat nic rząd nie kosztuje), w szybkiej perspektywie ma się też pojawić 500 zł dla dorosłych niepełnosprawnych.

Do tego drugi element państwa, grającego unisono z interesem PiS – media narodowe. To „osłona medialna”, jak kiedyś w rozmowie ze mną Kaczyński określił potrzebę posiadania kontroli nad TVP, Polskim Radiem i Polską Agencją Prasową. Finansowane z abonamentu i z dopłat z budżetu państwa (czyli z pieniędzy nas wszystkich) media publiczne stały się bezwzględnym ochroniarzem PiS. Leją tych, którzy stanowią polityczne zagrożenie, i chronią PiS, gdy partia wpada w kłopoty. Niektóre tematy niewygodne dla PiS ignorują, inne wypaczają, a jeszcze inne wykorzystują do ataku na opozycję.

Tylko że wszystko to nie jest dla polityków żadną tajemną wiedzą. Było wiadomo, że Kaczyński przed maratonem wyborczym 2018/20 użyje publicznych pieniędzy, narodowych mediów – i dołoży jeszcze akcje służb zatrzymujących ludzi kojarzonych z opozycją – by poprawić swoje szanse. A zatem opozycja okazała się niezdolna do chłodnej analizy realiów, w jakich działa. I nie potrafiła znaleźć antidotum na tę hegemonię PiS.

Wojna wewnątrz Koalicji

Zawiodły strategiczne myślenie i kampanijna strategia. Nie było wspólnego minimum programowego w sprawach krajowych, a było widać gołym okiem, że Kaczyński ma w nosie rozmowę na temat Europy i sprowadza wybory do kwestii krajowych właśnie. Dlatego, gdy prezydent Warszawy z PO podpisywał z mniejszościami kartę LGBT, a jego zastępca z Nowoczesnej sugerował adopcję dzieci przez gejów, konserwatywni ludowcy z PSL rwali włosy z głów. Bo Kaczyński i TVP wykorzystywali te różnice do ataku na ich wiejskie, wyborcze latyfundia. Ataku skutecznego.

Gdy niesieni falą filmu Sekielskich lewicowcy i niektórzy co zagorzalsi liberałowie z KE nabrali ochoty na całościową rozprawę z Kościołem, ludowcy musieli lawirować, by ratować resztkę poprawnych relacji z proboszczami. Gdy Kaczyński ogłaszał kolejne transfery finansowe, liberałowie z KE wieszczyli upadek państwa, za to lewica z KE niechętnie przyznawała mu rację, bo sama chciałaby tak rozdawać. Gdy straszył euro, to choć Koalicja Europejska się od wspólnej waluty oficjalnie dystansowała, jednak zawsze znalazł się jakiś Włodzimierz Cimoszewicz, któremu do euro było spieszno. Tę wyliczankę można ciągnąć jeszcze długo.

Szwankowały nawet drobne sprawy, z których żadna na pozór nie była przesadnie groźna, ale wszystkie razem wywoływały wrażenie chaosu. Każda z partii tworzących KE promowała tylko swoich kandydatów, a pieniądze były dzielone według nieprzejrzystych kryteriów – trafiały do tych, których liderzy lubili bardziej. Wewnętrzna walka między kandydatami na listach to standard, ale w przypadku KE przekroczyła granice dobrego smaku i zaczęła szkodzić formacji. Polityczni emeryci, którym Schetyna dał wiele miejsc na listach: Cimoszewicz, Leszek Miller, czy nawet Ewa Kopacz – nie okazali się lokomotywami wyborczymi. Ba, często praktycznie nie prowadzili kampanii. Za to wiele osób z niższych miejsc – Elżbieta Łukacijewska, Danuta Hübner, Bartosz Arłukowicz – zdobyło mandaty własną pracą, wbrew Platformie i Koalicji. To oznacza podstawowe błędy w układzie miejsc na listach.

Coraz więcej wiadomo też o pracy obu kampanijnych sztabów, PiS i KE. Pierwsza ekipa uważana jest za profesjonalną, druga niekoniecznie. A to oceny z branży badań i reklamy, gdzie PiS nie jest szczególnie popularny. – Byłem w szoku, kiedy trafił do mnie brief od PiS [czyli materiał, w którym zamawiający przedstawia własne oczekiwania co do badania – red.]. Zajmuję się tym całe lata, pracuję w bardzo dużej firmie, ale tego zlecenia nie bylibyśmy w stanie sami zrealizować. To był projekt ogromnych badań jakościowych, tzw. fokusów w całej Polsce na rozmaite tematy. Wszystko po to, żeby sprawdzić nastroje i wychwycić te kwestie, które ludzi poruszają – opowiada mój rozmówca, członek kierownictwa dużej sondażowni. Podobne informacje dobiegają do mnie z firm zajmujących się wynajmowaniem billboardów. O profesjonalizmie kampanii KE ci sami ludzie nie mówią dobrego słowa.

Łączenie i dzielenie opozycji

I co dalej? To kwestia kluczowa. Po stronie władzy wszystko jest jasne. Twardy styl rządów PiS, któremu towarzyszy rozdawanie gotówki i codzienna propaganda TVP, dostał od suwerena zielone światło. Oczywiście, trudno przewidzieć polityczną przyszłość, nawet na kilka miesięcy do przodu, ale na tę chwilę w PiS panuje przekonanie co do słuszności linii partii i państwa. W czasie przygotowań do rekonstrukcji – wszak pół rządu zostało europosłami – potencjalnych kandydatów spoza polityki kuszono nie perspektywą półrocznego urzędowania, tylko kontraktem na całą kolejną kadencję.

A co z opozycją? Na początku był jeden wielki bałagan. „Ten pomysł na przyszłość jest, tylko trzeba go dobrze znaleźć i wiedzieć, z kim go szukać” – ten cytat z wystąpienia Grzegorza Schetyny po ogłoszeniu poniedziałkowych wyników przejdzie do historii. Pokazuje zdumienie, zagubienie i brak pomysłu polityka, który przecież chce na jesieni zostać premierem (zgodnie z obyczajem pretendentów, właśnie wydał autobiografię).

Jedynym pomysłem Schetyny było początkowo przekonywanie, że za porażkę opozycji odpowiada Robert Biedroń, bo nie chciał dołączyć do Koalicji Europejskiej. A jedyną receptą zapowiedzi (groźby?), że Koalicję jeszcze rozszerzy. A zatem receptą na porażkę Koalicji Europejskiej ma być jeszcze więcej Koalicji Europejskiej. Trudno to uznać za racjonalny polityczny plan, raczej to doraźne hasła zdruzgotanego polityka, który musi coś mówić mediom i zawiedzionym wyborcom.

Prawie przesądzone jest pozostanie w Koalicji SLD. Z jednej strony lewica jest zadowolona, bo uzyskała aż pięć mandatów w PE – głównie dzięki głosom wyborców PO.

Tarcia między elektoratami PO i SLD nie są wielkie, od lat zresztą Platforma jest partią drugiego wyboru dla stronników Sojuszu. Inna rzecz, że SLD to w tej chwili partia mała, która samodzielnie w polityce roli już nie odegra. A i klimat dla lewicy nie jest dziś w Polsce najlepszy, o czym przekonał się Robert Biedroń, który zderzył się ze ścianą.

Mimo że lider Wiosny buńczucznie odtrąbił po wyborach sukces, to żadnego sukcesu nie odniósł. Około 6 proc. nowego ugrupowania to ma być dużo? A Janusz Palikot i jego 10 proc. – z Biedroniem na pokładzie – w 2011 r.? A Paweł Kukiz ze swymi niemal 9 procentami w 2015 r.? A Ryszard Petru z nieomal 8 proc. w tym samym roku? Biedroń na razie obnosi się z niezależnością, ale im bliżej wyborów, tym większe będzie miał kłopoty.

Jednak naciskanie na Wiosnę w sprawie jej mariażu z Koalicją Europejską wcale nie musi być rozwiązaniem roztropnym. Bo naprawdę w polityce 2+2 rzadko równa się 4.

Kac w PSL

Zresztą tego już na pewno ludowcy nie wytrzymają. Już dziś, po kampanii z liberałami i lewicą, mają potężnego kaca. Jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnych wyników zaczęli wysyłać sygnały, że się ewakuują.

Kiedy wiosną podejmowali ryzykowną decyzję o dołączeniu do Schetyny, Czarzastego i Lubnauer, już wówczas byli podzieleni, choć otoczenie Władysława Kosiniaka-Kamysza i on sam popierali integrację opozycji. Dziś nawet Kosiniak-Kamysz i jego ludzie są skłonni powiedzieć koalicji anty-PiS „żegnaj” i szukać własnego pomysłu na wybory sejmowe. Jakiej? To na razie enigma. W grę wchodzi lista partyjna PSL, bo dla koalicji próg wyborczy jest wyższy (8 proc.), a tego już na pewno ludowcy nie przeskoczą. Liderzy PSL kombinują, by doprosić na ową listę małe partie konserwatywne albo ­popularnych ­samorządowców, zwłaszcza na zachodzie kraju, gdzie są słabi. Może razem z PO i SLD wystartują do Senatu, ale to pragmatyka: w senackich wyborach obowiązuje ordynacja jednomandatowa i kandydaci mniejszych ugrupowań nie mają praktycznie żadnych szans.

– Dziwię się Kosiniakowi – mówi mi bliski współpracownik premiera. – Po wyborach samorządowych powinien zacząć grać na dwa fronty. W niektórych regionach koalicja z PO, w innych z nami.

– Może za ostro go zwalczaliście? Kaczyński bywał brutalny, grał na eliminację PSL – zauważam.

– To jest polityka. On też kopał nas po kostkach. Teraz widać, że za bardzo się związał z Platformą i na pół roku przed wyborami do Sejmu znalazł się w pułapce.

Współpracownik szefa PSL: – Jesteśmy w trudnej sytuacji, ale gdybyśmy nie kandydowali w Koalicji, to w wyborach europejskich na pewno nie przekroczylibyśmy progu.

Co z tym Tuskiem?

To na pewno pod adresem lidera PSL mówił Donald Tusk, komentując w Brukseli wyniki wyborów: – Gdybyście mieli się podzielić, zastanówcie się trzy razy, czy na pewno podzieleni macie pomysł na zwycięstwo.

Obaj panowie mieli przed wyborami szczególne relacje, które jednak kampania nadwątliła. Lider PSL miał pretensje do Tuska za to, że nie odciął się od wystąpienia Leszka Jażdżewskiego, który miał zapowiadać przemowę Tuska w Warszawie w Święto Konstytucji, a skradł mu show swym antyklerykalizmem. – Tusk miał się od tego zdystansować podczas kolejnego występu, w Poznaniu. Obiecał to Władkowi – opowiada mój rozmówca z PSL. Jednak Tusk tego nie zrobił. Akurat policja zatrzymała antyrządową aktywistkę Elżbietę Podleśną za rozklejanie obrazków Matki Boskiej w tęczowej aureoli, a Tusk stanął w jej obronie.

W finale, już po wyborach, Kosiniak wypalił: – Donald Tusk bardziej zmobilizował wyborców PiS niż Koalicji Europejskiej.

Czy jest jeszcze w polskiej polityce miejsce dla Tuska? Na pierwszy rzut oka wyniki wyborów pokazują, że nie, wszak suweren niemal koronował Kaczyńskiego. Przewodniczący Rady Europejskiej nie wydawał się zdziwiony tak wyraźną porażką opozycji, a może po prostu jest lepszym graczem i nie okazuje emocji.

Mówił: – To, co jest absolutnie niezbędne, żeby serio myśleć o zwycięstwie: ono jest zawsze możliwe. Życie mnie nauczyło, że przegrywają tylko ci, którzy uwierzyli, że przegrają. Trzeba szukać ludzi nie tylko w dużych miastach i nie tylko w partiach politycznych, ale wyjść daleko szerzej. Trzeba także szukać – raczej wśród ludzi niż organizacji – autentycznego poparcia, autentycznych emocji.

Napięcie między PiS a Tuskiem wciąż jednak jest potężne. Rząd tak przygotował rekonstrukcję, by nałożyła się na jego występ w Gdańsku z okazji rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 r. – Sygnały ze strony PiS, że „już po Tusku”, traktuję jako mało elegancki, ale wciąż komplement, że mają problem – stwierdził były szef PO.

Ale tylko on jeden wie, czy naprawdę mają się czego bać. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2019