Kartki z niedawnej historii

Polski wydawca uprzedza, że lektura dziennika ojca Congara jest "zaskakująca, fascynująca i... gorsząca". Zmarły w 1995 roku, wyniesiony pół roku przed śmiercią do godności kardynalskiej dominikański teolog należy do tych, którzy przygotowali Sobór Watykański II.

26.03.2008

Czyta się kilka minut

Dziennik z pola bitwy

Polski wydawca uprzedza, że lektura dziennika ojca Congara jest "zaskakująca, fascynująca i... gorsząca". Zmarły w 1995 roku, wyniesiony pół roku przed śmiercią do godności kardynalskiej dominikański teolog należy do tych, którzy przygotowali Sobór Watykański II. I to nie tylko dlatego, że został mianowany przez Jana XXIII konsultorem Komisji Teologicznej przygotowującej Sobór, ale przez wcześniejsze publikacje. Nie o tym jednak opowiada w swoim dzienniku.

Lata, które obejmują zapiski (1952-56), to czas w Kościele bardzo trudny. Nikt jeszcze nie przewiduje Soboru i przemian, które przyniesie. Nad teologami ciąży cenzura Świętego Oficjum, mnożą się donosy, na najmniejszą krytykę instytucji Kościoła patrzy się z największą nieufnością. Licznym teologom, których nazwiska w latach Soboru znajdą się na pierwszych stronach gazet, zakazuje się wykładania, publikacji, wszystkiego. Ojciec Congar, w pełni sił twórczych - ma koło pięćdziesięciu lat - znany jako wykładowca, autor wielu artykułów i dzieł teologicznych, m.in. głośnej książki "Prawdziwa i fałszywa reforma Kościoła", staje się osobą podejrzaną.

W lutym 1954 r. notuje: "Przyzwyczaiłem się, że wszystko, co zrobię, będzie źle widziane, źle ocenione, podejrzane; przyzwyczaiłem się nie szukać odniesienia nigdzie poza własnym sumieniem przed Bogiem i dosłownie na nikogo poza Nim nie liczyć". Taki chce być, jednak niezwykle drobiazgowy dziennik wypełniony jest opisami zabiegania o sprawiedliwość: niezliczonych wyjaśniających spotkań z przełożonymi, perypetii z wydobyciem z zakonnej lub watykańskiej cenzury rękopisów, starań o zgodę na podjęcie wykładów. Wśród nich szczególnie ciekawe relacje ze spotkań w Świętym Oficjum. Wprawdzie zakazują tam o. Congarowi robienia notatek podczas rozmowy, ale on spisuje wszystko natychmiast po powrocie do domu. Osobny wątek to perypetie wewnątrz zakonu. Aż trudno pojąć, kiedy znajdował na to wszystko czas i skąd czerpał energię: stale pracuje naukowo, chodzi po bibliotekach, pisze kolejne książki... do szuflady. Pisze dziennik, co też musi mu zabierać sporo czasu, spotyka mnóstwo ludzi, starannie uczestniczy w brewiarzowych modlitwach wspólnoty, prowadzi ogromną korespondencję. I cierpi, a cierpienie przybiera chwilami formę wściekłości.

Nie szczędzi epitetów pod adresem Kurii Rzymskiej, zwłaszcza Świętego Oficjum i pewnej kategorii teologów. Np. o jednym z kardynałów i jednym z teologów: "doskonałe symbole tego reżimu: nabożni, chodzące mariolatrie, tępi, płytcy jak lokaje". Inny cytat: "kiedy tylko rzymski bożek przemawia - darcie się: to głos boga, a nie człowieka. Biskupi są całkowicie podporządkowani w swej bierności i służalczości; wobec Rzymu żywią szczere synowskie oddanie. Wręcz dziecięce, infantylne. Dla nich Rzym to »Kościół«. Rzym to »Święte Oficjum«. Święte Oficjum rzeczywiście rządzi despotycznie Kościołem i wszystkich zmusza do posłuchu strachem lub swoimi interwencjami. To jest najwyższe, nieugięte gestapo, z którego decyzjami nie można dyskutować". I jeszcze jeden: "Nieprawdopodobny reżim: policyjny, autokratyczny, totalitarny, kretyński, a najbardziej uderza mnie ten kretynizm, nieprawdopodobny brak myślenia, brak charakteru. System sfabrykował sobie sługi na własny obraz... Poprzestają na zewnętrznych rytuałach katolicyzmu rozumianych jako pewne ramy socjologiczne... Prawdziwe problemy nie istnieją. Jeśli ktoś o nich mówi, biorą go za niebezpiecznego natręta i staje się podejrzany". O prefekcie Świętego Oficjum: "W żadnym z pobożnych i posikujących tekstów kardynała Ottavianiego, a nawet kardynałów Lenarta i Galiera, które właśnie publikuje gazeta [w związku z likwidacją instytucji księży-robotników] nie wyczuwa się troski o słowo Boże. Widać w nich jedynie samousprawiedliwienie »Kościoła« (=hierarchii), w pobożnym sosie, ociekające dobrymi intencjami".

Wynotowuję kilka przykładów, pokazujących stan ducha autora. W pewnym momencie stwierdza, że odebrano mu wszystko, odsuwając kolejno od (wylicza) działalności wśród księży, wśród studentów, nauczania w Le Saulchoir, wpływu na organizację studiów, od wszelkich stanowisk łączących się z wpływem na innych. Nie może publikować, choć ma ukończone cztery książki (to już listopad 1955 r.). I zrozumiała refleksja: wyrzuca sobie nie brak posłuszeństwa, ale nadmiar uległości. "Bo bycie posłusznym jest łatwe, to wiele nie kosztuje. Ale czy wolno mi porzucić to wszystko?". Ślub posłuszeństwa złożył na ręce przełożonych Bogu: "Być może wierność temu darowi złożonemu Bogu i prawdzie sprawi kiedyś, że wejdę kiedyś w konflikt z aparatem Kościoła...". Jednak nawet w tym momencie zastrzega: "Absolutnie nie myślę o »odejściu«, jeszcze mniej o dokonaniu schizmy!". I kilka wierszy dalej: "Wciąż oddaję się całkowitemu posłuszeństwu". Fascynujący dziennik walki z aparatem o wolność i prawdę jest jednocześnie, w głębszej warstwie, dziennikiem walki i udręki duchowej tego niezwykłego człowieka.

We wrześniu 1956 r., po miesiącu spędzonym w Cambridge na spokojnej refleksji, kiedy na horyzoncie pojawił się pierwszy błysk nadziei - zgoda na prowadzenie wykładów - o. Congar stara się uporządkować przeżycia ostatnich lat. "W moim cierpieniu i pomieszaniu jest z pewnością element miłości własnej i urazy. Byłem kimś, coś robiłem; nie jestem już nikim i nie robię już nic. Z pewnością, jeśli tego nawet nie szukałem, to przynajmniej się delektowałem próżnością związaną z odgrywaniem roli ważnej osobistości. Urządzono na mnie nagonkę i oto znalazłem się ogołocony, sprowadzony do tego, czym jestem ja sam: a to tak niewiele". Następujący potem krótki tekst, rodzaj postanowień jakby rekolekcyjnych o tym, że musi wrócić do źródeł nie tylko po to, żeby o nich mówić, ale żeby nimi żyć, do wielkich motywów posłuszeństwa, nadziei, krzyża, uczestnictwa w męce Chrystusa, modlitwy, brzmi niezwykle przekonująco.

O dramatycznych przejściach o. Congara wiedziałem z wydanego przed wielu laty, jeszcze za jego, życia wywiadu rzeki Jeana Puyo. Tam o. Congar opowiada o nich z dystansem, chwilami wręcz z humorem. Dziennik pisany z dnia na dzień, zachowany do wydania kilka lat po śmierci (w 2005 r.), wprowadził mnie w świat kościelnych spraw - przyznam - zupełnie niewyobrażalny. To subiektywny, może chwilami jednostronny, lecz tym ważniejszy dokument epoki - ale nie na tym wyczerpuje się jego wartość. Towarzyszenie zmaganiom Autora nie pozostawia czytelnika obojętnym. Tak osobiste i bezlitośnie szczere świadectwo zmusza do spojrzenia na siebie. I wreszcie - po tej lekturze lepiej rozumiem to, co w słynnej książce "Wierzę w Ducha Świętego" o. Congar pisze o Kościele. Bo "Dziennik 1952-1956" to zaledwie fragment historii, w której - co się zdarza rzadko - cierpienie przyniosło dobre owoce, a dobro i sprawiedliwość okazały się silniejsze.

Tajny plan

Nic w tej książce nie jest zbeletryzowane, a wszystkie dialogi pochodzą z dzienników, wspomnień, zeznań sądowych lub osobistych rozmów, jak zaznaczono w podziękowaniach i przypisach" - zapewnia autor jeszcze jednej książki mającej wyjaśnić milczenie Piusa XII wobec deportacji rzymskich Żydów do Oświęcimia oraz masakry w Fosse Ardeatine 24 marca 1944 r. Dan Kurzman, były korespondent zagraniczny "Washington Post", autor kilkunastu książek, rekonstruuje przebieg wydarzeń głównie na podstawie rozmów z byłym szefem policji i SS we Włoszech, generałem SS Karlem Wolffem, potwierdzonych jednak, jak zapewnia w przedmowie, przez inne źródła.

Dotychczas znane były następujące fakty: po zdradzie marszałka Badoglio rozwścieczony Hitler w największym sekrecie polecił Wolffowi wtargnięcie do Watykanu, zabezpieczenie archiwów, księgozbiorów i innych bogactw watykańskich, wymordowanie lub wywiezienie kurii wraz z papieżem do Niemiec i zatrzymanie go tam jako zakładnika. Dokonać tego mieli żołnierze SS w mundurach włoskich, których następnie miał wymordować przychodzący z odsieczą papieżowi oddział Niemców. Papież zostałby wywieziony "ze względu na jego własne bezpieczeństwo".

W opracowaniach na ten temat zwykle się podkreśla, że Wolff wyperswadował Hitlerowi natychmiastowe wykonanie planu, a to z tej racji, że we Włoszech w owym czasie tylko Kościół gwarantował jaki taki ład i zmniejszał niebezpieczeństwo wybuchu powstania w Rzymie; deportacja papieża przyniosłaby jak najgorsze skutki. Wiadomo też, że dziesięć dni przed wkroczeniem do Rzymu aliantów Wolffowi udało się dość skomplikowaną drogą uzyskać audiencję u Piusa XII.

W wersji znanej dotychczas Wolff, widząc, że Niemcy wojnę przegrywają, chciał otrzymać jakieś poręczenie, które umożliwiłoby mu dotarcie do Allena Dullesa w Szwajcarii, gdzie zamierzał pośredniczyć w układach prowadzących do stworzenia wspólnego frontu Niemców i aliantów przeciw Związkowi Radzieckiemu. Informacje zebrane przez Kurzmana nie pozostają w sprzeczności z tą wiedzą. Opowieść ponad osiemdziesięcioletniego generała nadaje im jednak jeszcze jeden wymiar.

Otóż zarówno Wolff, jak i nieliczni wtajemniczeni, jak ambasador Rzeszy przy Watykanie Ernst von Weizsäcker, rzeczywiście przewidywali jak najgorsze konsekwencje deportacji papieża i w konsekwencji robili wszystko, by wykonanie projektu opóźnić. Sprowadzało się to - zdaniem autora - do unikania za wszelką cenę sytuacji, która sprowokowałaby papieża do potępienia zbrodni hitlerowskich. Potępienie takie rozwścieczyłoby Hitlera i pociągnęło za sobą nakaz wykonania planu. Tak więc mamy z jednej strony opis starań i zabiegów o to, by "pod oknami papieża" nie dokonano zbrodni na Żydach, z drugiej - niekończące się wysiłki zmierzające do wyperswadowania papieżowi podnoszenia sprzeciwu. Audiencja Wolffa miała być spotkaniem Piusa XII z człowiekiem wyznaczonym do porwania go, a jednocześnie podejmującym ryzyko uchronienia papieża przed uprowadzeniem.

Tak więc, rzecz nieco upraszczając, Pius XII milczał chroniąc przed zniszczeniem Stolicę Apostolską, generał Wolff zaś, zaufany człowiek Himmlera i samego Hitlera, jawi się tu jako (wyrachowany, to prawda) wybawca. Istnieje wiele świadectw mówiących o tym, że Pius XII liczył się z ewentualnością aresztowania i deportacji, nie miał zamiaru dobrowolnie opuszczać Rzym, raczej gotów był na męczeństwo, czuł się odpowiedzialny za chronienie Rzymu i jego mieszkańców. Ta troska o Kościół, Watykan i Rzym ma właśnie wyjaśnić milczenie papieża.

Perełki w archiwach bezpieki

Chcę tu odnotować dwie kolejne książki ks. Bogdana Stanaszka poświęcone czasom Peerelu; obie są przykładem żmudnej rekonstrukcji wydarzeń i sposobu ich widzenia z obu stron barykady, to znaczy Kościoła i bezpieki. Gigantyczny wysiłek służb podjęty z racji obchodów Milenium w Sandomierzu (sprowadzono 1000 funkcjonariuszy!) zderza się z potężnym wydarzeniem, ale czysto religijnym. Nawet ubecy czują się zawiedzeni, kiedy raportują, że kazanie kardynała Wojtyły było bez wrogich akcentów. Ich szykany, jak utrudnianie dojazdu, są właściwie śmieszne. Chętnie coś by zrobili wędrownemu obrazowi Matki Boskiej, ale - dla uniknięcia prowokacji - obraz nie przybywa. Są ramy i obecność Matki Boskiej staje się bardziej jeszcze wydarzeniem duchowym. Nic nie mogą zrobić, walczą z czymś, czego nie mogą pojąć, bo fakt religijny usiłują interpretować kluczem czysto politycznym.

Coś podobnego jest z historią księdza, dziś biskupa, Edwarda Frankowskiego. Któż z nas wtedy nie bywał u niego w Stalowej Woli. Kiedy zapraszał, się jechało. Zebrane w książce dokumenty (zachowała się znikoma część) pokazują ogromną machinę, która ma powstrzymać w działaniu, przeszkodzić w swobodnym mówieniu jednemu księdzu, niezatwierdzonemu przez władze proboszczowi. Tymczasem on na zawsze pozostanie świadkiem tego, że mimo wszystko można było bez zezwolenia zbudować kaplicę, bez zgody władz rozwinąć ogromną działalność kulturalną, zaprosić z wykładem niemal każdego, kto się nie obawiał do Stalowej Woli przyjechać. Jest świadkiem tego, że można było głośno mówić prawdę, protestować, nie biec na każde wezwanie (nawet sądowe), lecz z godnością wyjaśnić powody swojej odmowy. Było można. Byłem tam, widziałem, że to, co na ogół było uważane za niemożliwe, u niego możliwe było. Nie ma na to pełnych, udokumentowanych dowodów, lecz wolno przypuszczać, że ks. Frankowski był na liście tych, z którymi chciano postąpić jak z ks. Jerzym Popiełuszką.

Obie książki pokazują, że w archiwach bezpieki spoczywają perełki, wspaniałe rozdziały naszej najnowszej historii. Można tam bez końca łowić nazwiska agentów lub domniemanych agentów, ale można także, jak Bogdan Stanaszek, wydobywać stamtąd zapisy odwagi, prawości, solidarności i wiary, można i trzeba, bo bardziej niż nazwiska agentów te właśnie rozdziały naszych dziejów zasługują na to, by ocalić je od zapomnienia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (13/2008)