Kamerują, zdejmij maskę!

Andrzej Chwalba, historyk: Musimy się przyzwyczaić do obecności złych emocji w życiu publicznym. W dobie nowych technologii wymiany myśli i starych ludzkich potrzeb ich manifestowania, agresja będzie widoczna coraz bardziej. Rozmawiał Marcin Żyła

22.11.2011

Czyta się kilka minut

Il. Marek Tomasik /
Il. Marek Tomasik /

Marcin Żyła: Kiedy agresja przestała być zjawiskiem prywatnym i wkroczyła do przestrzeni publicznej?

Andrzej Chwalba: Około 1800 r. w Europie przestał istnieć dotychczasowy podział na stany i zaczęły powstawać nowoczesne społeczeństwa, które szybko zażądały wolności. To mniej więcej w tym okresie wśród rzeszy niezadowolonych zaczęły się ujawniać negatywne emocje, w tym agresja.

Wtedy też pojawiło się pojęcie ulicy.

I od razu problem. Władza martwiła się, że likwidacja poddaństwa sprawi, iż ludzie zaczną się przemieszczać, spotykać się ze sobą, wymieniać idee - czasem przecież niebezpieczne. Wymyślono więc nowe sposoby dyscyplinowania społeczeństw. Choć w szkole w Eton do dziś wiszą na ścianie rózgi, nie tylko tak wychowywano młodych do posłuszeństwa. Obok obowiązkowego poboru, również sport i wychowanie fizyczne stały się metodą przypominania o lojalności wobec państwa i starych zasad. Ludzi ubrano w mundury: nie tylko policjantów, ale też urzędników i uczniów. Ówczesnym rządom zależało na tym, aby za pomocą karności i posłuszeństwa zapobiec opanowaniu świata przez anarchistów.

Sto lat później przyszło jednak rozluźnienie. W XX w. rozsypało się społeczeństwo oparte na autorytecie - nie tylko państwa, ale i rodziny. Szybko zapomniano o tym, że gdy w domach upowszechniły się telefony, to aby z nich skorzystać, należało mieć zgodę ojca, zaś córka nie mogła pójść sama do restauracji, bo wtedy zostałaby tam uznana za prostytutkę. Reguły, wymyślone wiele dekad wcześniej w celu pacyfikacji społeczeństwa, przestały działać i dziś jesteśmy świadkami finału tego procesu. W epoce telefonu komórkowego i internetu praktycznie żadna kontrola nie jest możliwa, a ludzie mogą dziś wyrażać swoje zdanie w każdy sposób.

Sądzi Pan, że agresja jest tego konsekwencją?

Ci, którzy mają potrzebę manifestowania własnego zdania, uważają, że najlepszą metodą jest gwałtowny protest. To gwarancja bezpłatnej obsługi medialnej. W czasie protestów ulicznych demonstranci ściągają maski mające policji utrudnić ich identyfikację, gdy tylko zbliży się do nich kamera. Oni chcą być bohaterami mediów. To nowe zjawisko, bo wcześniej nie było telewizji, która zapewniałaby transmisję na żywo.

Ludzie zawsze szukali sposobów wyrażenia swoich poglądów. W Austro-Węgrzech posłowie otrzymywali od obywateli teksty ścięte przez cenzorów do odczytania na forum parlamentu - w ten sposób dochodziło do ich legalizacji. Rządy nie chcą dziś zabierać wolności słowa w starym stylu, ale duch globalnej kultury protestu to dla nich poważne wyzwanie. Ludzie skąpani i wychowani w duchu wolności zawsze będą szukali dróg, by swoje wykrzyczeć mocno. Tymczasem na Zachodzie zaczyna brakować przestrzeni dla wolności. Rządy ograniczają ją ludziom w imię zasad bezpieczeństwa. W Londynie, stolicy kraju wolności, na ulicach znajduje się najwięcej kamer w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców. Zagrożenie ze strony grup ekstremistycznych oraz terroryzmu powoduje, że przeciętny przedstawiciel średniej klasy coraz chętniej oddaje państwu część wolności, którą kiedyś od niego otrzymał.

Przywykliśmy do narzekań, że polskie życie publiczne - od ulic po studia telewizyjne - jest przepełnione brakiem szacunku, a czasem nawet nienawiści do innych. Jak wyglądamy tu na tle innych krajów?

Niezbyt oryginalnie. Można nawet powiedzieć, że pod względem okazywania agresji Polska jest krajem dość banalnym - gdzieś w połowie drogi między Szwecją a Grecją. Trudno sobie wyobrazić, aby Polacy w czasie demonstracji podpalali samochody swoich sąsiadów, tak jak to robią Grecy. Z drugiej strony, mało prawdopodobny jest u nas wzór estoński - tam bez protestu przyjęto program oszczędnościowy, choć Estończykom pensje obcięto aż o kilkanaście procent.

Zdajemy się nie dostrzegać, że w innych krajach protest przybiera niekiedy gwałtowniejszy obrót - z reguły jednak odbywa się w zgodzie z lokalnymi tradycjami. Protesty Francuzów wynikają z tradycji związkowców, anarchistów i pamięci roku 1968. W Niemczech mamy tradycję marszów wielkanocnych. Na ulicach miast greckich wyraźnie objawia się bałkańska tradycja rodem z czasów walk z Turkami. Kultura nienawiści, która jest tam manifestowana codziennie, ma związek z brakiem szacunku do państwa. W Polsce wciąż daleko nam do takich skrajnych zachowań.

Jeśli nie na ulicach, skrajne emocje ujawniają się u nas z całą mocą w internecie.

Rzeczywiście, rolę dawnych ulicznych spluwaczek przejął dziś internet. Rozmaite blogi i fora, do których mam pretensje o wulgaryzację i brutalizację treści, pomagają wielu osobom pozbyć się agresji. Nie trzeba już wychodzić na ulicę, można pluć anonimowo, czasem nawet w sekrecie przed najbliższą rodziną.

Kłopot w tym, że agresja z internetu jest podnoszona do wyższej rangi przez media elektroniczne.

Te żyją z agresji, która podnosi im słupki oglądalności. Wyraźnie widać, że redaktorzy prowadzący akceptują obraźliwy i wulgarny język w czasie transmitowanych dyskusji politycznych.

Ofensywne, wojenne słownictwo gości już teraz na salonach politycznych całego świata. Ale kiedy słyszymy, że "nie ma zgody" na taką czy inną Polskę, z reguły nie oznacza to już sprzeciwu wobec określonej wizji kraju, a raczej to, że "nie ma zgody" na takiego czy innego Polaka. Co, tak naprawdę, mamy sobie do przekazania w czasie publicznych kłótni?

To trudne do rozsądzenia bez szczegółowych badań socjologicznych. Ale nie dramatyzujmy obecnej sytuacji. Dla uspokojenia chciałbym powiedzieć, że najwięcej przypadków agresji w polskim życiu publicznym zdarzało się w latach 90. Ludzie wychodzili na ulicę, gdy zamykano im zakłady pracy i wyrzucano na bruk, gdy widzieli, że stare się sypie, a nie wiadomo jeszcze, co powstanie z nowego. Polskie nienawiści - do obcego, do Żyda, do Balcerowicza - powodowały, że kraj był miejscem nieustających happeningów. Dziś już wiemy, że przez tamtą fazę musieliśmy przejść. Gdy się skończyła, przypadków agresji, które wywołałyby szczególny niepokój, nie ma już tak dużo. Nawet blokersi, czyli postrach lat 90., przestali być widoczni - policjanci śmieją się czasem, że wyjechali za pracą do Anglii.

Czy dawniej też mieliśmy kłopot ze wspólnym świętowaniem i szacunkiem dla poglądów innych?

W okresie zaborów oraz przed II wojną światową nasze społeczeństwo było również mocno podzielone, ale potrafiło rozwiązywać takie problemy. W austriackiej Galicji zdarzało się wprawdzie wzajemne zakłócanie sobie demonstracji przez robotników, ale w porównaniu z warszawskimi zamieszkami w Dzień Niepodległości wyglądało to niewinnie. Robotnicy chrześcijańscy szli na wiec socjalistów i śpiewali im "Serdeczna Matko", zaś tamci w rewanżu przychodzili na spotkanie katolików intonując "Czerwony sztandar".

Za II Rzeczypospolitej gromadzono się na wiecach politycznych w celach umocnienia więzi, wzmocnienia siły swojej grupy i przekonania się, że jest nas wielu. W Święto Pracy oddzielne demonstracje organizowali: socjaliści, komuniści polscy, ukraińscy i żydowscy, Bund i PPS. Mało tego, swoje wiece odbywali również narodowcy i chadecja. Wszyscy spotykali się jednak w innych miejscach, a jeśli organizowali przemarsz - to w innym czasie. Konfrontacja i walka, uważano wtedy, nie służą niczemu dobremu.

Paradoksalnie, w upadku kultury manifestacji miała swój udział Solidarność. Jej demonstracje, zwłaszcza pod koniec lat 80., składały się z dwóch części. Pierwsza była pokojowa, lecz na drugą przychodzili młodzi ludzie, którym w głowie było tylko, jak dać się we znaki zomowcom. Tacy harcownicy zostawali na manifestacji, gdy wszyscy inni już się rozeszli, i ruszali na milicję.

Jak zapobiegać gwałtownym wybuchom odkładającej się w nas długo agresji?

Rozwiązaniem jest mądra edukacja i przemyślany wybór modelu wychowania obywatelskiego, który sprawdził się już gdzie indziej - na przykład w Wielkiej Brytanii i Skandynawii. Szkoła musi uczyć, że demokratycznej władzy, z tytułu wyboru, należy się szacunek. Mój ostateczny wniosek jest jednak taki, że musimy się przyzwyczaić do obecności złych emocji w życiu publicznym, starając się zminimalizować ich złe skutki. W dobie nowych technologii wymiany myśli i starych ludzkich potrzeb ich manifestowania, agresja będzie niestety widoczna coraz bardziej.

Kiedyś wobec świata bardziej się krygowano, a wyjście na ulicę zobowiązywało do odpowiedniego zachowania się. Dziś w przestrzeni publicznej panuje luz: wygląda na to, że przeszliśmy długą drogę od mundurów do podkoszulków odsłaniających nagie pępki.

To prawda. A, dodatkowo, nasza prywatność stała się, często nachalnie, własnością publiczną. To również rodzaj agresji, wejście w przestrzeń innych. Rozmawiając przez telefon w tramwaju, ujawniamy nasze intymne historie, zupełnie się tym nie krępując. Czasem powoduje to zażenowanie współpasażerów, ale rozmawiający zwykle tych reakcji nie podziela. Niezmuszony przez nikogo, sam przesuwa część swojej prywatności do przestrzeni publicznej.

Być może jest to objaw niedowartościowania? Kim to ja nie jestem, skoro słysząc, z kim się spotkałem, podnoszą się wszystkie głowy w przedziale pociągu? W epoce osłabienia więzi rodzinnych może to być, obok wylewania emocji na forach internetowych lub bójek na ulicach, kolejna próba potwierdzenia własnej tożsamości. Są to wprawdzie intuicyjne rozważania, ale takie wnioski mają również swoje potwierdzenie w obserwacji dawnych zjawisk historycznych.

Prof. ANDRZEJ CHWALBA (ur. 1949) jest kierownikiem Zakładu Antropologii Historycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim i wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Historycznego. Autor m.in. "Historii powszechnej. Wiek XX" (2009) i wydanej w tym roku "Historii powszechnej 1989-2011".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
ANDRZEJ CHWALBA (ur. 1949) jest historykiem, profesorem UJ. Autor książek wielu książek, m.in. „Józef Piłsudski – historyk wojskowości”, „Polacy w służbie Moskali”, „Kraków w latach 1939–1945”, „Kraków w latach 1945–1989”, „Samobójstwo Europy. Wielka Wojna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2011