Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Diaboliczna wielkość tego Wielkiego Brata wyraża się także w tym, że z wytrawną znajomością mechanizmów uzależnień pozwala dobrotliwie na częściowy bunt, niecałkowite zerwanie. Dobrze rozumie rozterki jednostki targanej lękiem przed samotnością i ciszą. Dla stadnego z natury zwierzęcia człowieczego oba te stany mają posmak śmierci. Dlatego władca naszych umysłów przewidział przebiegłą procedurę zerwania: „Ależ proszę, zamrozimy ci konto na miesiąc, przez ten czas nie będziesz dla nas istniał. Przekonaj się, jak to jest wypaść z obiegu. Może jednak wrócisz do nas z krzykiem. Wszystko wróci do normy, oddamy ci zaraz pięciuset znajomych, wszystkie uciułane lajeczki i dziesięcioletni dorobek narcystycznego mielenia ozorem”. Znów poczujesz, jak to cudownie znaleźć się w epicentrum gonitwy słownej na niecierpiący zwłoki temat dnia, którą Anglicy z sobie właściwym sznytem dosadnej inteligencji nazwali gównoburzą.
Szybko zleciało, do dziś nie odczuwam syndromu odstawienia, o wszystkim, co społecznie lub politycznie ważne, a co zaszło w „soszialach” dowiaduję się z ust kompetentnych, zaufanych bliźnich, którzy pełnią teraz dla mnie rolę żywego filtra. Ale i nie zrobiło mi się specjalnie lżej, nikt nie zadzwonił z pytaniem, gdzież to się podziałem, co było nawet przez moment bolesne.
Nie piszę jednak tego wszystkiego, by wyżebrać poniewczasie litość podszytą nieszczerym podziwem, bo z drugiej strony ten tuzin ludzi jakoś ważnych spośród pięciuset nie zniknął mi całkiem z ekranu – pozostał w okienkach komunikatorów. W tych rozmównicach znika co prawda różnica na „tu” i „tam”. Ale chociaż respektują podział na to, co wypowiadane prywatnie, szczerze i w bezpośredniej relacji do człowieka, i na to, co publiczne, a więc wyrzucane w przestrzeń z czujną świadomością, że każdy może z tego zrobić potem użytek życzliwy albo i wrogi. To właśnie pomieszanie dwóch porządków komunikowania się w jeden nowy, jednocześnie bliski jak rozmowa na kanapie i daleki jak krzyk na wiecu, tworzy narkotyczny sens nowego rodzaju bytowania.
Cztery. Tyle lat minęło, odkąd odszedł Oliver Sacks. Znawca ludzkiego mózgu jako lekarz, którego zajmowały fantastyczne wręcz przypadki zaburzeń. Przy nich określenie „normalność” kojarzy się z nudą egzystencji przewidywalnej jak poranny tłok w metrze i przedwyborcze wstępniaki w gazetach. A do tego opowiadacz popularyzujący swoją dziedzinę w przystępnej formie powiastek medyczno-filozoficznych. Krótko przed śmiercią zdążył napisać nieco słów o nadciągającej „katastrofie neurologicznej na gigantyczną skalę” – sądził bowiem, patrząc na ulice swojego Nowego Jorku, że ludzie przyspawani do kieszonkowych ekranów przechodzą szybką metamorfozę w pęczek różnych percepcji, następujących szybko jedna po drugiej w wiecznym ruchu, co skutkuje zniszczeniem systemów pamięci w mózgach. „Zakleszczeni w wirtualnym świecie nigdy nie są sami, nigdy nie są zdolni do skoncentrowania się i odczuwania chwili po swojemu, w ciszy” – pisał.
Przypominam sobie teraz jego słowa w kontekście, który się bynajmniej z ciszą nie kojarzy, bo w samym środku gwarnego sobotniego targu. Sięgam po szparagi, szczerze zielone, rozrzeźbione z wyczuciem proporcji między gładkim trzonem a drobnymi łuskami, z kostropatą, a jakże zgrabną, budzącą nie całkiem przyzwoite myśli główką. Gładzę fakturę ziemniaków, tyle teraz jest tych młodych, to znaczy przyjezdnych... z Francji, z Hiszpanii, z Maroka, z Egiptu. Próbowaliście kiedyś dobrze pomacać w dłoni egipski kartofelek? Pod opuszkami kruszą się i sypią drobiny ziemi – jest całkiem inna niż ta, jaką znamy stąd. Drobniejsza, ma coś w sobie z pustynnego pyłu, budzi egzotyczne rozmarzenie jak pocztówka z wielbłądem i piramidą nadesłana przez mamę z wykopalisk w dalekich latach 70. Gapię się jak w hipnozie w lekko spoconą bryłę bundzu, w jego sprężystą masę. Wiem, że po lekkim dociśnięciu ukazałaby ona delikatne włókna i mikroskopijne bąbelki... ale przecież nie będę wtykał palucha w towar na straganie.
Co dwa kroki czuję przymus, żeby to sfotografować. Facebooka się pozbyłem, ale przecież jest Instagram. Dopóki się nie podzielę, to kontemplacja będzie niepełna. Chodźcie wszyscy do mojej głowy, przeżywajcie ze mną. Objuczony zakupami, ledwo trzymam telefon, odstawiam je wreszcie, żeby spokojnie dobrać kadr dla rabarbaru, na który słońce padło tak, że jest naraz czerwony i zielony. Zrobione, może wrzucić od razu? Nie, wyjdę najpierw stąd. Ale zaraz – gdzie moje siaty? Ukradli je. Smacznego, drogi złodzieju, wyjdzie ci niezła zupa jarzynowa, jak się postarasz. A ja powrócę robić od zera zakupy. I więcej się z nikim już nie podzielę. ©℗
Jak już wiecie, mógłbym ze wszystkiego zrobić risotto – to jedna z moich ulubionych form gotowania i może czasami przesadzam. Ale przepis jest naprawdę arcyciekawy i wart spróbowania w okresie, kiedy przyroda jeszcze nie rozpieszcza nas świeżymi aromatami. Dobrze pocieszy w oczekiwaniu na spóźniające się z powodu zimnego maja nowe warzywa. Na 4 osoby topimy na dużej patelni łyżkę masła, dodajemy drobno posiekane dwie szalotki lub jedną cebulę, szklimy, dosypujemy 320 g odpowiedniego ryżu, prażymy go na większym ogniu parę minut, „gasimy” kieliszkiem białego wina, zalewamy lekkim bulionem warzywnym, gotujemy wedle zwyczajnej procedury. W połowie procesu dodajemy posiekane w drobniutką kostkę dwie łodygi rabarbaru, które uprzednio poddusiliśmy kilka minut na osobnej patelni na maśle. Kiedy risotto już dojdzie, na wydaniu posypujemy świeżo utartą skórką cytrynową i startym imbirem – w takiej ilości (raczej niewielkiej), żeby zbilansować te trzy osobne, choć pokrewne głosy w chórze.