Kabila kontra wszyscy

ONZ zaliczyła walki w kongijskich prowincjach do kategorii „emergency” – tej samej, którą określa wojny w Syrii czy Jemenie. Katastrofa humanitarna grozi milionom ludzi.

05.03.2018

Czyta się kilka minut

Policja rozpędza demonstrację przeciwników prezydenta Josepha Kabili. Protesty, inicjowane przez Kościół katolicki,  odbywają się już co tydzień. Kinszasa, Demokratyczna Republika Konga, 21 stycznia 2018 r. / KENNY KATOMBE / REUTERS / FORUM
Policja rozpędza demonstrację przeciwników prezydenta Josepha Kabili. Protesty, inicjowane przez Kościół katolicki, odbywają się już co tydzień. Kinszasa, Demokratyczna Republika Konga, 21 stycznia 2018 r. / KENNY KATOMBE / REUTERS / FORUM

Najpierw zauważono, że przestał występować publicznie, a gazety rzadziej drukują jego zdjęcia. Na tych nielicznych, które pokazywano, wyglądał na nieobecnego. Wyraźnie się roztył. Potem widywano go też, jak jeździ po Kinszasie moto­cyklem – incognito, nocami, wte i wewte, najwyraźniej bez celu. Mówiono: prezydent myśli, prezydent się zastanawia.

Josephowi Kabili, 45-letniemu wówczas przywódcy Demokratycznej Republiki Konga – bo to o nim mowa – kończyła się wtedy druga, ostatnia dozwolona prawem kadencja. Może w ogóle nie rozważałby rozpisania wyborów, gdyby nie wydarzenia w innym kraju Afryki, Gambii, gdzie ociągającemu się z oddaniem władzy prezydentowi sąsiednie kraje zagroziły ostatecznie wojną. W końcu – nie wiadomo, czy podczas któregoś z motocyklowych rajdów, czy w zaciszu własnej rezydencji – zdecydował. Odda władzę. Ale dopiero za rok.

Działo się to 14 miesięcy temu. Do końca roku 2017 również nie odbyły się wybory – Kabila prolongował swoje rządy o kolejny rok. Efekt? Od wielu tygodni żądający jego ustąpienia Kongijczycy regularnie wychodzą na ulice protestować. Przeciwko prezydentowi zwróciła się też jedyna instytucja zdolna dziś zmobilizować całe społeczeństwo – Kościół katolicki.

Odtąd prezydent ma same kłopoty.

Biskupi, którzy jednoczą

Demokratyczna Republika Konga to drugie co do wielkości państwo afrykańskie, zamieszkane przez ok. 80 mln ludzi. Położone w centrum kontynentu, dysponuje jednymi z największych w świecie złóż naturalnych (według ostrożnych szacunków mają one wartość co najmniej 24 bln dolarów). Posiada więc olbrzymi potencjał – mogłoby łączyć kilka regionów Afryki. Mogłoby – gdyby nie chroniczny, trwający od wielu lat kryzys, który w ostatnich miesiącach tylko przybrał na sile. Oraz gdyby nie lokalne konflikty, wybuchające coraz częściej w prowincjach położonych o tysiące kilometrów na wschód od stołecznej Kinszasy.

Zacznijmy od prezydenta, który nie chce oddać władzy. Wśród protestujących przeciwko Kabili pierwsze śmiertelne ofiary padły 31 grudnia 2017 r. – zginęło wtedy co najmniej siedem osób. Odtąd katoliccy biskupi mobilizują do sprzeciwu kolejne parafie: obecnie w Kinszasie i kilku innych dużych miastach w ruchu oporu przeciw prezydentowi bierze udział ponad sto lokalnych wspólnot. Protesty odbywają się w niedziele. Ostatnio – już co tydzień. I co tydzień policja oraz wojsko używają podczas tych demonstracji ostrej amunicji. W niedzielę 25 lutego życie straciły kolejne dwie osoby.

Dlaczego Kościół zaangażował się bezpośrednio w kongijską politykę? – Obowiązuje zakaz zgromadzeń, liderów wielu partii opozycyjnych zmuszono do emigracji – tłumaczy „Tygodnikowi” Jędrzej Czerep, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Ruchy opozycyjne są zwykle ograniczone do pojedynczych grup społecznych, nie mają poparcia w całym kraju. Poza Kościołem nikt nie ma ani siły politycznej, ani możliwości logistycznych, aby wyciągnąć ludzi na ulicę.

Czerep dodaje, że od czasów bezpośrednio po uzyskaniu przez Kongo niepodległości (1960 r.) – kiedy dochodziło do ataków na parafie, misje i szkoły katolickie kojarzące się z Belgią, dawną kolonialną metropolią – zmieniła się rola i postrzeganie Kościoła.

– Od początku lat 70. XX w. staje on w opozycji do państwa, po stronie Kongijczyków. Pod koniec rządów Mobutu Sese Seko [dyktatora, który rządził krajem w latach 1965-97; zmienił też jego nazwę na Zair – MŻ] i w czasach Laurenta Kabili, ojca obecnego prezydenta, biskupi przyjmowali rolę mediatorów między władzą a społeczeństwem. To dzięki Kościołowi podpisano tzw. porozumienie sylwestrowe, w którym Joseph Kabila zobowiązał się do rozpisania wyborów w 2017 r. Teraz biskupi poszli o krok dalej: domagają się odejścia prezydenta. Co ważne, choć katolicy to połowa ludności Demokratycznej Republiki Konga, autorytet Kościoła jest uznawany znacznie szerzej. Kiedy biskupi zaczęli się domagać odejścia Kabili, poparła ich np. społeczność muzułmańska z Kinszasy – mówi analityk PISM.

Wielu graczy

Poza Kościołem Kongijczycy, którzy chcieliby ustąpienia Kabili i rozpisania wyborów, nie mają właściwie alternatywy. Choć jeszcze rok temu, po śmierci uznawanego za lidera opozycji Étienne’a Tshisekediego, na najpoważniejszego przeciwnika Kabili wyrósł Moïse Katumbi, były gubernator prowincji Katanga.

Jędrzej Czerep: – Jako prezes TP Mazembe Lubumbashi, jednego z najlepszych klubów piłkarskich na kontynencie, sowicie wynagradzał on nie tylko piłkarzy, ale i przywódców kibiców. W ten sposób powoli budował swoją pozycję polityczną. Mówiono: tak świetnie zarządza klubem – może sprawdzi się jako przywódca kraju? Wkrótce i inni politycy zaczęli kupować udziały w klubach.

Ta metoda miała jednak ograniczenia: na sympatii do jednego klubu trudno zdobywać ogólnokrajowe poparcie; Katumbi nie przestał być odbierany jako człowiek regionu Katanga. A podziały regionalne w DRK – kraju niemal ośmiokrotnie większym od Polski, w którym do wielu miejscowości można się dostać wyłącznie samolotem lub żeglugą rzeczną – odgrywają coraz większą rolę.

– Więzy, które łączą kongijskie prowincje i grupy etniczne, umacniają się w korzystnych warunkach, ale gdy przychodzi kryzys, stają się coraz luźniejsze – wyjaśnia ekspert PISM. – Konflikty, które wybuchają w prowincjach Tanganika, Kiwu Północne i Kiwu Południowe, nie są bezpośrednio powiązane z sytuacją polityczną w Kinszasie. Kiedy jednak władza centralna traci autorytet, w regionach odżywają ruchy odśrodkowe, pojawiają się również gracze z zewnątrz.

Analityk dodaje: – Trudno oszacować skalę protestów, ale liczą one raczej nie więcej niż kilka tysięcy ludzi. Nie osiągają więc takiej masy krytycznej, po przekroczeniu której dowódcy wojskowi mogliby zacząć myśleć, za kim się opowiedzieć. Przeciwnie – są już pierwsze informacje, że Kabila obstawia kościoły wojskiem. Byłby to sygnał, że uznaje biskupów za swoich przeciwników.

Czy w tej sytuacji nastroje z ulic Kinszasy przeniosą się do innych regionów? Tam sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, do sprzeciwu wobec prezydenta dochodzą bowiem jeszcze wpływy państw sąsiednich.

Wielka Republika Wulkanów

Przenieśmy się do wschodniej części kraju – do Beni, miejscowości w prowincji Kiwu Północne położonej tuż przy granicy z Ugandą. To teren bogaty w ropę naftową i złoża złota. Ich przemyt, nawet na niewielką skalę, do Ugandy i Rwandy stanowi od lat źródło zarobku dla lokalnej społeczności.

W ciągu ostatnich czterech lat w atakach dokonywanych przez rozmaite grupy zbrojne zginęło tu prawie tysiąc cywili – i to mimo obecności sił pokojowych ONZ (MONUSCO), jedynej dziś na świecie misji błękitnych hełmów z ­mandatem do podejmowania akcji ofensywnych. Opublikowana przed dwoma laty przez Congo Research Group, afiliowaną przy Uniwersytecie Nowojorskim organizację monitorującą sytuację w tym kraju, szczegółowa mapa wpływów oddziałów rebelianckich tylko na terenie obu prowincji Kiwu wymienia aż 69 aktywnych grup zbrojnych.

Choć armie ugandyjska i rwandyjska oficjalnie wycofały się z Konga w 2003 r. – po tzw. drugiej wojnie kongijskiej, w której, według różnych szacunków, zginęło od miliona do pięciu milionów ludzi – wielu mieszkańców regionu utrzymuje, że Rwandyjczycy pozostali na miejscu, tyle że w szeregach armii kongijskiej. „Wojna hybrydowa” – pojęcie, które świat poznał szerzej za sprawą rosyjskiej agresji na Krymie – tutaj, na wschodzie DRK, znana była już od lat.

W ostatnich tygodniach wydarzenia przyspieszyły. 7 grudnia 2017 r. w ataku na obozowisko ONZ w Beni zginęło siedmiu żołnierzy z Tanzanii. Choć oficjalnie utrzymuje się, że ten i inne ataki są dokonywane przez oddziały tzw. Sojuszniczych Sił Demokratycznych (ADF), islamistycznego ugrupowania zapuszczającego się tu z terytorium Ugandy – tak twierdzą zarówno ONZ, jak i władze prowincji – wielu mieszkańców tego regionu odpowiedzialnością za nie obarcza sąsiednią Rwandę.

Również Boniface Musavuli, pochodzący z Beni aktywista i uchodźca polityczny, od kilku miesięcy mieszkający we Francji, powtarza, że niestabilność Konga miała zawsze źródło we wpływach z zewnątrz.

– Jestem pewien, że ten atak przeprowadzili żołnierze rwandyjscy, wcieleni do naszej armii na mocy tajnego porozumienia, które prezydent Joseph Kabila zawarł z prezydentem Rwandy Paulem Kagamem w 2009 r. – przekonuje w e-mailu do „Tygodnika”. – Obydwaj współdziałają; przede wszystkim po to, aby grabić kraj z jego bogactw naturalnych i utrzymywać we wschodnim Kongu klimat terroru.

Ta, jak mówi Musavuli, „zmowa przestępcza” dwóch prezydentów jest dla niego kluczem do zrozumienia sytuacji we wschodnim Kongu, na który na Zachodzie rzadko zwraca się uwagę. Państwo, które rzekomo chciałaby założyć tu Rwanda, ma już nawet nazwę: Grande République des Volcans (Wielka Republika Wulkanów). Tak silne jest przekonanie o nieczystych intencjach sąsiada. Już wiele lat wcześniej rwandyjscy politycy przebąkiwali o zwołaniu „drugiej konferencji berlińskiej”, czyli zrewidowaniu granic ustalonych przez mocarstwa kolonialne w 1885 r.

Uganda: apetyt na ropę

Jędrzej Czerep jest dużo ostrożniejszy w ocenie okoliczności ataku na kontyngent błękitnych hełmów. Przypomina, że w tej sprawie trwa śledztwo ONZ. A także, że islamistyczna ADF – choć przez pewien czas działająca w uśpieniu – w 2010 r. pomagała już somalijskiej organizacji Asz-Szabab w przeprowadzeniu zamachu terrorystycznego w Kampali, stolicy również ważnego sąsiada DRK – Ugandy (zginęły wtedy 74 osoby). Przyznaje jednak, że oskarżanie ADF jest dla Ugandy wygodne: – Na Zachodzie islamistów nikt nie będzie bronił. Można przypuszczać, kto najbardziej skorzysta na tej sytuacji; teoretycznie możliwe jest np. wejście Ugandy i Rwandy do regionów przygranicznych, ustanowienie stref bezpieczeństwa pod ich patronatem, które dziwnym trafem pokryją się z zasięgiem występowania złóż naturalnych – mówi ekspert PISM.

W okolicy Beni znajdują się duże pokłady złóż ropy naftowej. Miejscowa ropa jest jednak ciężka i gęsta – do portów na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego należałoby ją transportować w specjalnie podgrzewanym rurociągu. Latem 2017 r. Uganda i Tanzania rozpoczęły jego budowę (długości 1500 km, najdłuższy w świecie), ale koszt transportu ropy w ten sposób jest czterokrotnie wyższy niż zwykłym rurociągiem – aby się opłacał, trzeba by transportować nim więcej surowca.

Zdaniem wielu Uganda tęsknym okiem spogląda więc na złoża po kongijskiej stronie, wokół Beni. Są tacy, którzy twierdzą wręcz, że ataki dokonywane w dwóch prowincjach granicznych, Kiwu Północnym i Kiwu Południowym, to w istocie tzw. wojna zastępcza, prowadzona przez dwóch wpływowych sąsiadów DRK. Słuchając tych wyjaśnień trudno oprzeć się wrażeniu, że brzmią jak teorie spiskowe – z drugiej jednak strony sporządzona przez Congo Research Group mapa ataków w rejonie Beni pokrywa się z rejonem, gdzie francuski koncern Total (ten sam, który buduje rurociąg z Ugandy na wschód) prowadzi próbne odwierty.

Wojna znaczy: gwałt

A to tylko dwie wschodnie prowincje kraju. W 2017 r. do wojny etnicznej na masową skalę doszło także w dużej prowincji Kasai w centralnej części DRK, gdzie sprzeciw ludności Luba (największej grupy etnicznej kraju, 18 proc.) wywołało obsadzanie przez Kabilę swoimi zwolennikami lokalnych władz. W odpowiedzi rozwinął się tu nowy ruch mistyczny, uznający wręcz kongijskie państwo za siłę okupacyjną. Coraz mniej spokojnie jest również na pograniczu z Tanzanią.

– Pacyfikacja regionu Kasai pokazuje, że prezydent Joseph Kabila coraz częściej zamiast policją i wojskiem posługuje się lokalnymi bojówkami, byłymi watażkami, a nawet przestępcami wyciąganymi z więzień – mówi Jędrzej Czerep. – Jego siła nie polega już na oparciu w określonej grupie, tylko na pozycji i możliwościach, jakie daje jego urząd.

Tymczasem ONZ zaliczyło walki w kongijskich prowincjach do kategorii „emergency” – tej samej, którą określa wojny w Syrii czy Jemenie. Kilku milionom Kongijczyków grozi katastrofa humanitarna, a nieliczne szczegółowe dane, które docierają ze wschodnich prowincji kraju, są zatrważające.

Oto dwa przykłady. Przeprowadzona przez szwajcarskich badaczy w 2014 r. (a opublikowana niedawno w „European Journal of Public Health”) ankieta na temat przemocy seksualnej wykazała, że 76 proc. kobiet było zgwałconych co najmniej pięciokrotnie; zwykle we własnych domach (72 proc.), w obecności krewnych (81 proc.), przez żołnierzy i rebeliantów tak z zagranicy, jak i kongijskich (86 proc.). Ankietę przeprowadzono na terenach graniczących z Ugandą, Rwandą i Burundi. Z kolei w połowie 2017 r., na podstawie rozmów z byłymi żołnierzami jednej z grup rebelianckich działających na wschodzie DRK, dziennikarze „Washington Post” wyodrębnili ich najczęstsze postawy wobec gwałtu. Po pierwsze, wielu z nich uznawało gwałt za „naturalną biologicznie” czynność, zwłaszcza podczas wojny; po drugie – do jego usprawiedliwiania używali oni argumentów rasowych i etnicznych. Innymi słowy: przemoc seksualna była dla nich nieodłączną częścią wojny.

Boniface Musavuli wydał właśnie książkę „Les massacres de Beni” – kronikę zbrodni dokonywanych w ciągu ostatnich miesięcy w jego rodzinnym regionie Konga. – Ludzie zabijani są masowo i z premedytacją, w okrutny sposób: kobietom w ciąży rozpruwane są brzuchy, niemowlętom ścina się głowy, pali się domy z ludźmi w środku – opisuje „Tygodnikowi”. – Sprawcy tych zbrodni nigdy nie są karani. Co gorsza, wracają potem do tych samych miejsc ponownie zabijać, tym razem w mundurach kongijskiej armii. Ludzie nie mogą uciec do buszu, tam są rebelianci, ani zwrócić się po pomoc do armii, w której służy wielu kryminalistów. Cywile po prostu czekają na śmierć – kończy Musavuli.

Co dalej z DRK

Tymczasem w Kinszasie prezydentowi Josephowi Kabili ubywa partnerów. Po tym, gdy postanowił nie respektować tzw. porozumienia sylwestrowego, Belgia, dawna metropolia, zagroziła mu zerwaniem relacji z Unią Europejską. Stosunki z ONZ są wyjątkowo napięte, bo za kilka dni Rada Bezpieczeństwa ma zadecydować o przyszłości misji MONUSCO – jej przedłużenie jest formalnością, ale Kabila naciska na określenie ostatecznej daty wyjścia błękitnych hełmów z DRK.

Prezydent oficjalnie wciąż utrzymuje, że zorganizuje wybory w grudniu tego roku, a ich brak w roku ubiegłym był związany z brakiem pieniędzy i niemożnością dokończenia rejestracji wyborców. – Kłopot w tym, że do przeprowadzenia wyborów Kabila potrzebuje właśnie pomocy ONZ – mówi Jędrzej Czerep. – To logistyczne wyzwanie: na kilka miesięcy przed głosowaniem trzeba zarejestrować wyborców. Kraj jest nieprzejezdny, bez helikopterów ONZ-u cały proces nie odbędzie się sprawnie.

Boniface Musavuli opisuje „Tygodnikowi”: – Nikt nie jest w stanie powiedzieć, co zdarzy się w DRK w najbliższych miesiącach. Kongijczycy mobilizują się przeciwko prezydentowi, z którym już chyba nikt nie chce tu wiązać przyszłości kraju. Informacje o policji, która używa gazu łzawiącego w kościołach, o porwaniach chrześcijan i motywowanych politycznie zabójstwach chrześcijan mogą zmienić nastawienie Zachodu. Tym bardziej że demonstrujących przybywa także we wschodnim Kongu, w miejscowościach Goma, Bukavu, Beni, Butembo i Kisangani. Różnica polega na tym, że na wschodzie mamy jeszcze grupy rebelianckie.

Kolejne protesty zaplanowano na najbliższe niedziele. Jak zwykle, po mszach. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2018