Już tak nie będzie

Przyzwyczailiśmy się, że politycy nie realizują swoich obietnic wyborczych. Tak było przez dekady. A teraz niektórych przeraża, że populiści robią to, co zapowiadali w kampanii wyborczej.

31.07.2018

Czyta się kilka minut

Premier Mateusz Morawiecki z rolnikami w Głogowie, powiat toruński. Lipiec 2018 r. / ROMAN BOSIACKI / FORUM
Premier Mateusz Morawiecki z rolnikami w Głogowie, powiat toruński. Lipiec 2018 r. / ROMAN BOSIACKI / FORUM

Widmo krąży po Europie – widmo populizmu. Właściwie to już nie krąży, tylko wylądowało, i nie tylko w Europie. W Stanach też grasuje. Każdy porządny człowiek jest do tego stopnia przeciwko, że nie zastanawia się, skąd się wziął ani dlaczego wielu ludziom populizm się podoba. Pewnie w obawie przed tym, by jakiś jego porządny kolega nie pomyślał, iż próbuje jego istnienie usprawiedliwić.

A jednak populizm zdobywa coraz więcej zwolenników. Ciekawe, jak firmy bukmacherskie wyceniały dziesięć lat temu taką propozycję polityczną: prezydentem Stanów Zjednoczonych jest hotelarski deweloper i gwiazda talk show, premier Wielkiej Brytanii próbuje wystąpić z Unii Europejskiej, ale nie ma pojęcia, jak to zrobić, kanclerz Niemiec poważnie rozważa zamknięcie granicy z Austrią, włoski rząd nie wpuszcza do portów nie tylko zagranicznych, ale także własnych statków z migrantami, a w Polsce po rozmontowaniu systemu wymiaru sprawiedliwości i przejęciu większości instytucji państwowych oraz wywołaniu serii międzynarodowych konfliktów PiS cieszy się coraz większym poparciem.

Nie bez powodu proponuję cofnąć się o dziesięć lat, bo właśnie wtedy zasiane zostało ziarno tego, co niektórzy nazywają dziś populizmem, a co premier Morawiecki określił w niedawnym przemówieniu w Parlamencie Europejskim jako „odpowiedź na oczekiwania obywateli”.

To dziesięć lat temu zawaliła się konstrukcja finansowo-polityczna, na której opierało się funkcjonowanie Zachodu od lat 80. XX w. Panuje powszechnie przekonanie, że Polska przeszła kryzys w miarę bezboleśnie (byliśmy wówczas – jak pamiętamy – „zieloną wyspą”), ale to nieprawda. Polska jest częścią globalnego systemu finansowo-gospodarczego – o co zresztą zawsze nam chodziło – i podlega tym samym zagrożeniom, co inne ­państwa.

Setką i na wstecznym

Do początku XXI w. powszechne było przekonanie, że system działa i zmienia świat na lepsze. Gospodarki nie tylko krajów zachodnich, ale również azjatyckich i południowoamerykańskich tygrysów rozwijały się prawidłowo, w Afryce uwierzono, że globalizacja może dać szansę na wyjście z chronicznej biedy i niedorozwoju. W 2000 r. światowy PKB – suma całej produkcji dóbr i usług na globie – wynosił 36 bilionów dolarów. Na koniec 2006 r. podskoczył do 70 bilionów. Miliony ludzi na całym świecie wychodziły z biedy, co więcej, wyglądało na to, że ekonomistom i politykom udało się ustalić, co powoduje ów trwały wzrost. Chodziło o to, by nie wydawać więcej, niż zarabiamy, by ciąć koszty polityki społecznej wszędzie tam, gdzie to możliwe, by ograniczać wpływy polityki, kontrolę światowej gospodarki pozostawić rynkom, a robienie pieniędzy bankom. Ta ostatnia propozycja wydawała się fascynująca, zwłaszcza dla bankierów.

Tradycyjnie banki służą do tego, by wspierać gospodarkę: kiedy restaurator chciałby założyć nową pizzerię, a nie ma pieniędzy na rozwinięcie działalności, idzie do banku po kredyt. Bank ocenia sensowność inwestycji i wydaje stosowne decyzje. Tak było bardzo dawno temu, natomiast od lat 80. banki stały się fabrykami pieniędzy, a fundamentem ich sukcesu – zastępy niezwykle utalentowanych, znakomicie opłacanych młodych ludzi, którzy wymyślali coraz to nowsze i bardziej skomplikowane metody inwestowania, zwane narzędziami finansowymi.

Na początku XXI w. w USA popularne stało się udzielanie kredytów mieszkaniowych klientom, którzy – według normalnych kryteriów – nie mieli szans na ich spłatę, przerabianie za pomocą narzędzi finansowych tych ryzykownych pakietów kredytowych w inwestycje, które podobno miały być pewne. Następnie były one sprzedawane na całym świecie. Dlaczego banki szły na takie ryzyko? Dla pieniędzy, oczywiście, i z pełnym przekonaniem, że żadnego ryzyka nie ma, bo tym razem system jest ogniotrwały i nic mu nie grozi. Tak zapewniali przecież politycy i ekonomiści.

Wszyscy byli szczęśliwi – klienci mieli domy i mieszkania (które nie należały do nich, tylko do banków, ale kto by się przejmował), brokerzy zarabiali krocie, banki notowały zyski na swoich rocznych sprawozdaniach, płacąc nagrody menadżerom, a akcjonariuszom dywidendy.

Co było dalej – wszyscy wiedzą. John Lanchester, brytyjski pisarz, który jak mało kto potrafi barwnie łączyć talent literacki z analizą ekonomiczną, ukuł dla wydarzeń 2007 i 2008 roku porównanie samochodowe. Jechaliśmy setką pustą, piękną drogą skąpaną w słońcu. I nagle ktoś wrzucił wsteczny bieg. Silnik eksplodował, samochód gwałtownie zjechał na pobocze i się rozbił, nikt nie przeżył.

W nieco mniej dramatycznej wersji można powiedzieć, że zapakowane w sreberka toksyczne długi jednak śmierdziały. Wprowadzone do globalnego systemu finansowego rozprzestrzeniały się jak wirusy, wkrótce nikt nie wiedział, kto jest ich właścicielem, a kto ma je spłacać. Podtytuł książki Lanchestera „Whoops!”, która wspaniale tłumaczy mechanizm kryzysu, brzmi: „Dlaczego każdy ma długi wobec każdego i nikt nie jest w stanie ich spłacić”. No właśnie.

Grona gniewu

We wrześniu 2007 r. po raz pierwszy od XIX w. klienci brytyjskiego Northern Bank rzucili się na bank, masowo wyciągając z niego pieniądze, co doprowadziło do jego upadku i późniejszej nacjonalizacji. Kilka miesięcy później upadł Lehman Brothers. W październiku 2008 r. największy wówczas bank świata, Royal Bank of Scotland, znalazł się na skraju unicestwienia.

Politycy odpowiedzieli na kryzys tak, jak spodziewali się tego bankowcy: postanowili wyciągnąć banki z tarapatów. Prawdopodobnie nie można było inaczej. Nie wiemy, jakie byłyby skutki zawalenia globalnego systemu finansowego, nie wiemy, co by się stało, gdyby klienci banków nie byli w stanie wyciągnąć pieniędzy z bankomatów w różnych miejscach świata – a wobec takiego właśnie zagrożenia stanęliśmy pod koniec 2008 r. Politycy ratowali banki, co było etycznym i społecznym skandalem. I równocześnie było koniecznością w świecie, w którym globalne rynki finansowe są spoiwem światowej gospodarki.

Zostało to wszystko wnikliwie opisane i przeanalizowane. Zygmunt Bauman w książce „Globalizacja” już dziesięć lat przed kryzysem pisał o kapitale, który we współczesnym świecie nie ma stałej siedziby, a przepływ finansów odbywa się poza kontrolą demokratycznie wybranych polityków. Globalizacja, według Baumana, polega między innymi na rozszerzeniu działania rynku na wszystkie aspekty życia, zwłaszcza życia gospodarczego. Państwa narodowe ani żadne inne lokalne instytucje czy wspólnoty nie są w stanie przeciwstawić się presji rynku, bo do upadku przedsiębiorstwa albo zatopienia waluty narodowej wystarczy kilka kliknięć myszką sprawnych inwestorów.

W istocie rzeczy rządy w czasach globalizacji przestały służyć do kreowania polityki gospodarczej w celu realizacji uzgodnionych w debacie publicznej aspiracji społecznych. Ich zadaniem stało się wdrażanie zasad rynku i czuwanie nad ich realizacją na swoim terenie w imieniu ponad­narodowych rynków. Dla rynku obywatel spełnia wyłącznie jeden cel – konsumuje, a państwo ma czuwać nad sprawną konsumpcją. „Nie ma ono prawa – pisał Bauman – wtrącać się w sprawy związane z jego własną ekonomią: każde usiłowanie czy próba spotkałyby się z natychmiastową reakcją ze strony rynków światowych i podjęciem działań represyjnych”.

Jaka mogła być reakcja na kryzys finansowy 2008 r. państw, których rola polityczna sprowadza się do pilnowania, by konsumenci nie denerwowali rynków? Polityka zaciskania pasa stała się globalną historyczną koniecznością, podobnie jak konieczną reakcją społeczeństw oszukanych przez nieuczciwych bankierów i polityków bez właściwości była wściekłość obywateli zamienionych w ­konsumentów.

Gniew, poczucie bezsilności wobec niesprawiedliwości, upadek wiary w sensowność polityki jako działania dla dobra wspólnego – to są społeczne koszty kryzysu finansowego sprzed dziesięciu lat. Te koszty pozostają niespłacone. Z nielicznymi wyjątkami (krajem, gdzie bankierzy najmocniej odczuli konsekwencje swoich decyzji, jest Islandia – państwo liczące 300 tys. ludzi, którego sektor bankowy w szczytowym momencie kryzysu był wart 12 razy więcej niż gospodarka całego kraju) banki funkcjonują podobnie jak dziesięć lat temu. Owszem, pilnują się bardziej, ale zarabiają i wydają podobnie. W ubiegłym roku brytyjskie instytucje finansowe przeznaczyły na nagrody 15 miliardów funtów, najwięcej od 2007 r.

Duże banki przejęły mniejsze, które nie wytrzymały presji. Powstały giganty: bilans największego banku brytyjskiego HSBC dochodzi do wartości brytyjskiej gospodarki. W dalszym ciągu bardzo dobrze opłacani młodzi ludzie spędzają czas na wymyślaniu sposobów jak, wykorzystując wszelkie systemowe i pozasystemowe możliwości, zarabiać jak najwięcej pieniędzy dla banków.

Polityka zaciskania pasa była ortodoksją ostatniej dekady, bez względu na społeczne koszty, które generowała. Bilanse banków się zgadzają, bo nikogo nie stać na upadek HSBC czy Deutsche Banku. Ale dla milionów ludzi w Europie i Stanach ostatnia dekada to czas walki o przetrwanie i słabnącej nadziei.


Czytaj także: Klaus Bachmann: Przemija postać świata


Jakoś tak się składa, że to biedni i średnio­zarabiający muszą silniej zaciskać pasa niż bogaci. Jakoś tak się składa, że to biedni, a nie bogaci, tracą na ograniczaniu programów społecznych, reformach emerytalnych, ograniczeniach zasiłków. To biedni i średniozarabiający tracą na najważniejszym zjawisku społecznym współczesności: upadku etosu pracy. Związek pracy i sukcesu materialnego pracownika został zerwany, chyba że jesteś bankierem, piłkarzem albo gwiazdą popkultury.

Bo nie ma alternatywy

Przez dekady po wojnie ludzie w krajach Zachodu żyli ze świadomością, że między nimi a państwem, któremu płacą podatki, funkcjonuje kontrakt, którego istotą jest zachowanie związku między pracą a jej owocami. Nie każdy zostaje milionerem, ale uczciwa praca zapewnia godne życie: utrzymanie rodziny, zakup domu, wykształcenie dzieci, skorzystanie z usług społecznej służby zdrowia, wyjazd na płatny urlop i jeszcze odłożenie grosza na spokojną emeryturę.

Taki kontrakt zawierało z pracownikami i państwo, i przedsiębiorca, takie oczekiwanie było oczywiste dla kolejnych pokoleń wchodzących na rynek pracy. Tych, którym się nie powiodło, państwo brało pod opiekę, najlepszym i najbardziej przedsiębiorczym nie utrudniało z kolei życia. Na tym zresztą polegała jedna z wyższości kapitalizmu nad innymi systemami, zwłaszcza komunizmem: kapitalizm był lepszy, bo był moralny. Praca, nawet jeśli nie gwarantowała sukcesu wszystkim, czyniła go dla wszystkich możliwym.

Dziś ten kontrakt przestał być dostrzegalny. Związek między twoim talentem, wkładem pracy, zaangażowaniem a sukcesem materialnym zależy od tak wielu czynników, że nie masz żadnych gwarancji na godne życie, nawet jeśli dasz z siebie wszystko. Miliony młodych wykształconych i gotowych do pracy ludzi w Grecji, Włoszech, Hiszpanii są pozbawione szans na zatrudnienie, w Stanach Zjednoczonych kolejne pokolenia notują spadek wynagrodzeń, pogłębiają się nierówności między najlepiej i najgorzej zarabiającymi. Owszem, możesz zostać multimilionerem w ciągu kilku lat, ale ilu z nas ma talent, szczęście i determinację Zuckerberga czy Ronaldo?

I jeszcze jedno: wszyscy dookoła twierdzą, że nie ma innych światów – tylko ten jest możliwy. Nie ma alternatywy dla dominacji rynków, bo alternatywy już w XX wieku były i wiadomo, jak się skończyły. Nie myśl o tych, którzy zarabiają pięćset i tysiąc razy tyle co ty, bo jest to cena, którą wszyscy musimy zapłacić za globalizację, a od niej i tak nie ma odwrotu. Właśnie do takiego świata wchodzą populiści – świata teoretycznie bez alternatywnego scenariusza, z cynizmem jako dziejową koniecznością i małymi ludźmi w roli polityków.

Globalna bieda

Zaraz, zaraz, jaka globalna bieda? Przecież żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Jak bezapelacyjnie dowiódł Steven Pinker w książce „Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury”, biadolenie o współczesnym upadku gospodarki i społeczeństw nie trzyma się kupy. Jeszcze nigdy ludzie nie żyli tak długo, nie cierpieli tak umiarkowanie, nie byli tak wykształceni, zdrowi i bogaci jak obecnie. W ciągu ostatnich 30 lat w samych Chinach ponad 300 mln ludzi wyszło z biedy. 30 mln chińskich dzieci pobiera prywatne lekcje nauki gry na fortepianie, dwie piąte hinduskich uczniów szkół średnich ma prywatne korepetycje, światowym liderem w elektronicznych usługach finansowych przez telefon jest Afryka.

Dziesięć lat temu 19 proc. ludności na świecie żyło na poziomie określanym przez ONZ jako bieda absolutna, czyli mniej niż za 1,9 dolara dziennie. Dziś poziom skrajnej biedy nie przekracza 9 proc., czyli zmalała ona ponad dwukrotnie. Jednocześnie warunki życia w krajach bogatych utrzymywały się na poziomie stałym bądź się obniżyły. Światowa biedota ma się coraz lepiej, światowa klasa średnia ma się trochę gorzej niż dekadę temu.

W Polsce wszystkim grupom społecznym, od najuboższych do najbogatszych, żyje się dziś nieporównywalnie lepiej niż w 1989 r. Staliśmy się społeczeństwem, owszem ciągle biedniejszym niż Zachód, ale rozwijającym się szybciej. Jesteśmy przykładem kraju, którego sukces gospodarczy i społeczny stanowi przykład dla całego świata. Tysiące Polaków w ciągu ostatnich 30 lat dorobiło się uczciwą pracą, stać ich na wakacje na Kanarach, dietę śródziemnomorską i dom na kredyt na strzeżonym osiedlu. Ich dzieci chodzą do prywatnych szkół, a potem, kto wie, może nawet wyjeżdżają na studia za granicę. Jest super! Tylko po co nam populiści?


Czytaj także: Aleksander Smolar: W łóżku ze słoniami


Upadek roli państwa narodowego? Z tą tezą też warto być ostrożnym. Kto, jeśli nie państwo narodowe, czyli Niemcy, rozdaje dziś karty w Europie? To Niemcy zdecydowały, jak rozegrać dwa najważniejsze kryzysy ostatnich lat – finansowy i migracyjny. To kanclerz Merkel w Berlinie, wyłamując ręce Grekom i Włochom, zmusiła ich do przyjęcia polityki gospodarczej, której skutkiem stało się zepchnięcie na społeczny margines całego pokolenia młodych ludzi. Oczywiście można bronić tezy, że niemieccy politycy byli zaledwie agentami niemieckich firm, dla których rozpad strefy euro byłby katastrofą, co tylko świadczy o tym, że państwo narodowe ciągle jest gospodarce potrzebne. Choćby po to, by bronić ją przed skutkami błędów innych państw narodowych. Kryzys państwa narodowego w czasach Putina, Xi Jingpinga, Erdoğana i Trumpa? Nie ­żartujmy.

Dzisiejsze populizmy są różne. W Polsce Kaczyńskiego populizm opiera się na idei nacjonalistycznej z wkładem katolickim i socjalistycznym. We Francji Macrona nawiązuje do ciągotek mocarstwowych. Na południu Europy jest wyrazem zwykłej ludzkiej wściekłości na krzywdę i zło, które dzieją się bez reakcji polityków przez tak długi czas. Niekontrolowany napływ imigrantów, niespłacone kredyty, bezrobocie, pretensje do historii – różne paliwo napędza światowych populistów.

Powrotu nie będzie

Jest w tym splocie populizmów jeden element, który łączy populistów wszystkich krajów. To przekonanie, że nie wolno akceptować nowej „klasy próżniaczej” – milionerów, których zarobki rosną nieproporcjonalnie do ich wkładu pracy, którzy unikają płacenia podatków i żyją odcięci od świata reszty ludzi. To na niechęci wobec nich buduje się dziś siła światowego populizmu.

Można oczywiście zbyć pretensje ludzi o nadmierne bogactwo sąsiadów jako biadolenie sfrustrowanych nieudaczników. Można potępiać polityków, którzy budują swoją pozycję, odwołując się do społecznych resentymentów.

Ale ta frustracja i urazy są wytłumaczalne. W ciągu ostatnich lat stworzyliśmy system, w którym rzeczywiste problemy zwykłych ludzi wyszły poza sferę nie tylko zainteresowania, ale i kompetencji polityków. Wygrywają najlepsi, a ci przeciętni, czyli większość, walczą o przetrwanie. Czy należy się dziwić, kiedy wyborcy pozytywnie reagują na obietnice odbudowania związków między pracą a sukcesem materialnym, błędami i odpowiedzialnością, programem politycznym i jego realizacją przez rządzących?

Przez dekady ludzie przyzwyczaili się, że politycy nie realizują swoich obietnic wyborczych, dziś niektórych przeraża, że populiści robią to, co zapowiadali w kampanii wyborczej.

Nie ma się co obawiać – nie stworzą między­narodówki europejskiej ani światowej, podobnie jak nie udało się to faszystom w Europie sto lat temu – zbyt wiele ich dzieli. Nawet jeśli zadają często właściwe pytania, nie odpowiedzą na najważniejsze wyzwania stawiane przez współczesny zglobalizowany świat. Jednak myli się ten, kto uważa, że rozwiązaniem jest powrót do czasu sprzed Trumpa, Orbána czy Kaczyńskiego. Takiego powrotu nie będzie – bez względu na opinie liberalnych mediów i ekspertów od ekonomii – bo populizm odnosi się do codziennych bolączek i realnych lęków ludzi.

Sprzeciw wobec jeszcze większej dominacji globalnych rynków, instytucji ponad­narodowych i bankierów, których nie da się rozliczyć, powrót do lokalności i odbudowywanie dumy z przynależności do plemienia to atrakcyjne wybory dla skołowanych ludzi. Tak samo jak uszczelnienie systemu podatkowego i zmuszenie najbogatszych, którzy nigdy podatków nie płacili, by zaczęli rozważać taką możliwość w obawie przez aresztowaniem.

Zamiast oburzać się na działania populistów, lepiej dla wszystkich będzie, by politycy uznający się za niepopulistycznych wymyślili alternatywę. Wcale nie jestem pewny, czy taka istnieje. Być może będziemy musieli przyzwyczaić się do „nieliberalnej demokracji”, czyli mniej lub bardziej autorytarnych systemów legitymizowanych głosem większości w wyborach – w coraz większej liczbie krajów.


Czytaj także: Jarosław Flis: Państwo z głową prezesa


Gospodarka ma sens tylko wtedy, kiedy służy człowiekowi. Ostatnie dekady to czas wiary w nadludzkie możliwości banków i ubóstwienia wskaźników PKB, które miały ponoć rozwiązywać wszystkie problemy człowieka. Nie ma kredytów za darmo, a rachunek PKB obejmuje również obroty zakładów pogrzebowych.

Dziś coraz więcej ludzi wierzy, że sprawna gospodarka to nie wysoki poziom PKB, ale stan, kiedy wybrani przedstawiciele narodu mogą na nią wpływać i regulować ją w sposób uznany przez większość za sprawiedliwy. Gdy pozostaje nam wybór między globalnym chaosem i lokalnym autorytaryzmem, nie dziwmy się, jeśli w imię bezpieczeństwa wielu wybiera to drugie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2018