Już co dziesiąty obywatel Ukrainy to wygnaniec

Obok tych, którzy uciekli za granicę, jest też milion uchodźców wewnętrznych. Wkrótce mogą być problemy z ich zaopatrzeniem.
z Drohobycza i ziemi lwowskiej

14.03.2022

Czyta się kilka minut

Przygotowanie posiłków dla żołnierzy i uchodźców na terenie parafii greckokatolickiej w Drohobyczu. 1 marca 2022 r. / GRAŻYNA MAKARA
Przygotowanie posiłków dla żołnierzy i uchodźców na terenie parafii greckokatolickiej w Drohobyczu. 1 marca 2022 r. / GRAŻYNA MAKARA

Kiedyś, osiem lat temu – dzisiaj wydaje się, jakby to była inna epoka – oni także byli wygnańcami. Właściwie to są nimi nadal: gdy w 2014 r. Abdulkahar i Dżamila, małżeństwo Tatarów Krymskich, musieli opuścić wraz z czworgiem dzieci rodzinny dom – uchodząc przed Rosją, która sięgnęła po ich Półwysep – sądzili, że odchodzą tylko na chwilę. Wierzyli, że wkrótce wrócą, że przecież świat nie pozwoli, aby jeden kraj w Europie tak po prostu ukradł kawałek innego kraju.

Stało się inaczej. Od ośmiu lat Abdulkahar i Dżamila żyją w Drohobyczu, 70-tysięcznym powiatowym mieście na ziemi lwowskiej. Znaleźli tu nowy dom. Stworzyli – wraz z grupą ok. 120 innych Tatarów Krymskich, którzy również tu trafili – małą wspólnotę (oni mówią: gromadę). Znaleźli pracę. Abdulkahar, czterdziestoparolatek w okularach, jest informatykiem. Abdulrahman, przewodniczący gromady, prowadzi w pobliskim Truskawcu – popularnym karpackim kurorcie – mały bar z tatarskimi przysmakami.

Oni, którzy przed aneksją byli tatarskimi aktywistami, a w marcu 2014 r. nosili żywność ukraińskim żołnierzom (pamiętamy te zdjęcia: baz ukraińskich na Krymie, branych głodem), pod władzą Rosji nie mieli czego szukać. Sądzili, że tu, na drugim końcu kraju, będą bezpieczni.

Słowo klucz: determinacja

Znowu stało się inaczej. Dziś Abdulkahar wspomina, że gdy w czwartek 24 lutego Rosja uderzyła, by zniszczyć teraz całe już niepodległe ukraińskie państwo, przez pierwszy dzień, może dwa, był jakby w psychicznym szoku.

To zresztą doświadczenie powszechne: w bardzo wielu prowadzonych tu rozmowach pojawia się wspomnienie, że dzień pierwszy, a czasem także parę kolejnych, to był czas osłupienia, niedowierzania, psychicznego paraliżu. – Przez pierwsze dwa dni co chwila płakałem, ja, stary chłop – powie także 54-letni Ołeh, właściciel firmy samochodowej, którego mobilizacja nie obejmuje, bo jedną nogę ma niesprawną i porusza się o kuli.


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


U Ołeha było tak, że po tamtym pierwszym paraliżu nastał czas wewnętrznej mobilizacji: szok, żal, przygnębienie i inne negatywne emocje zamieniły się w determinację. Taką cichą, wręcz spokojną. Teraz Ołeh jako kierowca ciężarówki dzień w dzień wozi pomoc – humanitarną dla uchodźców i taką dla armii regularnej oraz formujących się, również w powiecie drohobyckim, oddziałów obrony terytorialnej. „Teroborona”, jak tu mówią, to druga linia obrony, tworzona na wypadek, gdyby Rosja przyszła aż tutaj. – Nie wiem, co będzie – mówi Ołeh. – Ale będę robić swoje do końca. Naszego lub tych ruskich chujów.

Determinacja – to dziś słowo klucz. Determinacja bez egzaltacji, bez patosu. Czasem wręcz fatalistyczna („Myślę, że będzie bardzo źle, ale będę robić swoje”), a czasem stoicka („Dlaczego wracam do Winnicy? Tam mój dom. Że mogą mnie powołać? No cóż, to pójdę i tyle” – to Wasyl, lat 53, kierowca tira, rosyjskojęzyczny). Czasem determinacja roztrzęsiona („Żeby zasnąć, muszę brać środki uspokajające. Byle tylko ich nie zabrakło w aptekach”). Jeszcze innym razem – pod postacią czarnego humoru („Najwyżej zobaczymy się w Walhalli, bracie, jest tam już dużo naszych dobrych ludzi!”). Ale, tak czy inaczej, determinacja: aby trwać do końca. Jakikolwiek by on nie był.

Gość w dom

Podobnie było z Abdulkaharem. On swoje osobiste poczucie sprawczości odzyskał z chwilą, gdy już drugiego dnia inwazji do Drohobycza dotarły pierwsze grupy jego rodaków – Tatarów, którzy mieszkali w obwodach (odpowiednik województw) po sąsiedzku z Krymem, także nad Morzem Czarnym: chersońskiego, odeskiego, mikołajewskiego. Gdy się zaczęło, nie czekali, rzucili się do ucieczki – dla nich kolejnej.

Na koniec przyjechało ich tu około dwustu, a Abdulkahar, Abdulrahman i ich drohobycka gromada zrobili to, co nakazuje im wiara i sumienie. Wszak powiedział prorok Mahomet (niech pokój i błogosławieństwo Allaha będą z Nim): „I wiedz, że nie ma zwycięstwa bez cierpliwości, nie ma uzyskania czegoś bez utraty czegoś, nie ma ulgi bez wcześniejszej trudności”.

Gromada przyjęła rodaków-wygnańców. Chwilową gościnę dali tym, którzy postanowili jechać dalej – bo z dwustuosobowej grupy trochę ponad połowa szybko ruszyła w dalszą drogę, autobusami przez Rumunię i Bałkany aż do Turcji (również tam żyje duża społeczność tatarska; ale o tym kiedy indziej, w innej opowieści). – Oni zostali tylko na noc, aby odpocząć, przespać się, uciec od stresu i jechać dalej – mówi Dżamila.

Natomiast osiemdziesięcioro postanowiło zostać w Drohobyczu. W końcu miasto jest bezpieczne, jak cała zachodnia Ukraina. Wprawdzie pierwszego dnia tu i tam spadały rosyjskie rakiety – najbliżej nich na bazę wojskową pod Samborem – ale to było bardziej działanie na postrach: rakiety posłane w różne zakątki Ukrainy miały nie tyle niszczyć, co przerazić – stworzyć wrażenie, że Rosja jest wszechmocna, że sięga wszędzie.

Teraz to pierwsze wrażenie się rozwiało, a najgorszym, co działa na nerwy, jest nocne wycie syren. Przestarzały system alarmu przeciwlotniczego nie rozróżnia: swój czy wróg – i włącza się, gdy leci ukraiński śmigłowiec lub samolot. Właściwie można by zrezygnować z tych całych alarmów – bo wtedy trzeba wstawać, szybko się ubierać, schodzić do piwnicy. Najgorzej znoszą to dzieci.

Wróćmy jednak do tych, których w języku ONZ i OBWE nazywa się uchodźcami wewnętrznymi. Tych tatarska gromada przyjęła w sposób najprostszy, który praktykowany jest dziś nie tylko w miastach i miasteczkach zachodniej Ukrainy, ale również w Polsce – czyli u siebie.

Każda z dwudziestu drohobyckich rodzin tatarskich przyjęła jedną rodzinę wygnańców. U Abdulkahara i Dżamili zamieszkało – w jednym z trzech pokoi ich mieszkania w bloku przy ul. Sambirskiej – małżeństwo z dwójką małych dzieci. Uciekli z Melitopola. Teraz żyją razem: wspólnie gotują, a ich dzieci – Dewletgerej, Miriam i najmłodsza 9-letnia Salsabil – pomagają w opiece nad dziećmi tamtych (najstarszą córkę, Sofiję, Abdulkahar i Dżamila wydali już za mąż, wesele było przed miesiącem – w tamtej, innej epoce).

Dynamika wydarzeń

Nie tylko oni, Tatarzy, tak postąpili. Wiele rodzin z Drohobycza spontanicznie ­przyjęło w swoich domach i mieszkaniach wygnańców ze wschodniej i centralnej Ukrainy.

Teraz, gdy jest ich coraz więcej i więcej, gdy na ulicach miasta co krok widzi się auta z numerami rejestracyjnymi z odległych obwodów, gdy na tutejszy dworzec kolejowy codziennie przybywają pociągi ewakuacyjne – miejsc w domach prywatnych już nie starcza. Dla kolejnych przybyszów trzeba uruchamiać prowizoryczne schroniska: w szkołach, świetlicach, we wszelkich możliwych budynkach publicznych.

Codzienne statystyki uchodźców, którzy opuszczają Ukrainę – do 10 marca było to już ok. 2,5 mln, z czego 1,5 mln trafiło do Polski – przesłaniają bowiem (przynajmniej w zachodniej Europie) fakt, że wielu wygnańców ze wschodnich i centralnych regionów kieruje się nie za granicę, lecz do zachodniej części kraju, gdzie jest bezpiecznie. W niektórych miastach mogą stanowić już nawet 20 proc. ludności. Lokalne władze robią, co mogą, ale czy można zrobić wszystko i być wszędzie w obliczu takiej katastrofy?

Swoją dynamiką przewyższa ona nawet to, co działo się podczas II wojny światowej – bo wtedy uciekało się wozem konnym lub pieszo, rzadko pociągiem, jeszcze rzadziej własnym autem. Tymczasem w miniony czwartek, 10 marca, po dwóch tygodniach rosyjskiej inwazji, już co dziesiąty obywatel Ukrainy był wygnańcem – zewnętrznym lub właśnie wewnętrznym. Według ostrożnych szacunków do tego momentu do zachodnich obwodów trafiło już około miliona ludzi.

Kilkanaście tysięcy

Ilu ich jest w 70-tysięcznym Drohobyczu? Dokładnie nie wiadomo.

– Szacuję, że może ich być u nas już kilkanaście tysięcy – mówi Oksana Matczyszyn. Kiedyś, w innej epoce, Oksana szefowała miejskiemu wydziałowi ds. rodzin i młodzieży. Teraz koordynuje rozlokowanie uciekinierów. – Wprawdzie oficjalnie zarejestrowało się u nas tylko dwa i pół tysiąca, ale wielu na razie tego nie robi, bo mają poczucie zawieszenia, nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Niektórzy może pojadą dalej, do Polski. Inni wierzą, że wojna szybko się skończy i tutaj tylko chwilę przeczekają, aby możliwie szybko wrócić do domu. A zarejestrowanie się to już krok w kierunku decyzji, aby tu zostać, choćby tylko na jakiś czas.

Spotkać ich można na każdym kroku; wszędzie stoją też auta na numerach ze wschodu. Widać ich również na ulicach – z charakterystycznymi wielkimi torbami, sumkami, jak tu się mówi.

– Ja ich poznaję po oczach – mówi znajoma mieszkanka Drohobycza. – Jest w nich coś takiego… Jakaś pustka, jakiś straszliwy smutek.

Pomoc totalna

Dynamika wydarzeń sprawia, że tak jak obrona Ukrainy przybiera dziś charakter tzw. obrony totalnej (to pojęcie z zakresu wojskowości: oznacza, że do walki staje całe społeczeństwo, każdy chętny, także cywile uzbrojeni w to, co akurat mają, choćby tylko butelki z benzyną), tak też pomoc – dla walczących na froncie oraz dla wygnańców – również ma charakter pomocy totalnej. Angażuje się każdy, kto może i jest w stanie.

Tu, w Drohobyczu, oznacza to tyle, że robią to wszyscy, od góry do samego dołu. A na dole – również wszystkie parafie, wszystkich wyznań i obrządków. „Oferujemy pomoc duchową i materialną, jedzenie i nocleg. Jeśli potrzebujesz, zadzwoń pod numery…” – to ogłoszenie opublikowane w internecie i w realu przez księdza Mirka Lecha, proboszcza rzymskokatolickiej parafii św. Bartłomieja.

To także oba tutejsze Caritasy, grecko- i rzymskokatolicki. – Nie mamy możliwości zakwaterowania ludzi, ale pomagamy, dostarczając konkretnym rodzin żywność i leki. Rozdajemy to, co mamy, standardowa paczka zawiera podstawowe produkty: mąkę, makaron, ryż, cukier i olej – mówi brat Wawrzyniec Iwańczuk, przełożony Stacji Pomocy Socjalnej przy ulicy Franki (Stację prowadzi czterech polskich bonifratrów; przed inwazją mieli stale pod opieką ok. 450 osób; to jedyna placówka tego zakonu na Ukrainie).

Dynamika wydarzeń oznacza również, że o ile dziś, pod koniec pierwszej dekady marca, w sklepach w Drohobyczu nie brakuje żywności, o tyle ci, którzy pracują „na pierwszej linii”, twierdzą, że to wkrótce może się zmienić.

– Za kilka dni mogą skończyć się zapasy żywności. Po prostu nie będziemy mieli co wydawać tym ludziom – mówi ks. Taras Harasymczuk, duchowny greckokatolicki, którego parafia od początku pomaga wygnańcom.

– Hurtownie z produktami spożywczymi pustoszeją. Ludzie wykupują wszystko – twierdzi pracownik socjalny Caritasu, który z racji swej pracy ma stały kontakt w terenie z uchodźcami oraz, z drugiej strony, ma także wiedzę na temat stanu zaopatrzenia.

No i jest jeszcze czynnik ludzki. – Moja żona codziennie po pracy idzie do naszej parafii, gdzie razem z innymi kobietami lepią pierogi, na front i dla uciekinierów – mówi Ołeh, kierowca. – Jest już bardzo zmęczona. Ale co począć, wszyscy jesteśmy zmęczeni. W domu z żoną teraz tylko się mijamy.

Wspomniany pracownik socjalny, który prosił o anonimowość, mówi, że dla niego najgorszy jest widok przerażonych dzieci wygnańców, które nie mogą znaleźć sobie miejsca. Dlatego stara się mieć teraz zawsze przy sobie coś w rodzaju „żelaznego zestawu”: jakieś słodycze, kredki, papier do rysowania. Coś, co może podarować dziecku, aby je czymś zająć. Aby odwrócić jego uwagę od tego, co widziało. Odstresować. Przynajmniej na chwilę.

Starosta na wielu frontach

Stepan Kulinjak miał dwa lata, gdy w 1991 r. Ukraina stała się niepodległa. Należy do pierwszego pokolenia wyrosłego od początku w wolnym państwie. Z wykształcenia prawnik i finansista, z uprawnieniami adwokata, od roku jest szefem państwowej administracji na powiat Drohobycz (to odpowiednik polskiego starosty, choć z większymi uprawnieniami).

Dziś to administracja wojenna, a biuro Kulinjaka przy ulicy 22 Stycznia (to rocznica zjednoczenia w 1919 r. dwóch państw ukraińskich, zachodniej ZUNR i wschodniej URL) to teraz najważniejsze miejsce w powiecie, gdy idzie o koordynację tutejszego wysiłku wojennego.

Kulinjak w niczym nie przypomina urzędników postsowieckiego jeszcze sznytu, którzy długo dominowali w ukraińskiej administracji. Widać, że jest pod presją: co chwila ktoś zagląda do gabinetu, telefony dzwonią nieustannie. Energiczny i bezpośredni, stres rozładowuje uśmiechem. Dla gościa z Polski ma pięć minut – ostatecznie rozmowa potrwa piętnaście.

Również on szacuje, że w samym tylko Drohobyczu może być już kilkanaście tysięcy uchodźców. – A przecież ciągle przybywają nowi – zaznacza. Kolejnych kilkanaście, może nawet już dwadzieścia tysięcy jest w pobliskim 30-tysięcznym Truskawcu. – Tam jest bardzo duża baza noclegowa. Sanatoria, hotele, pensjonaty, wszystkie one są już zapełnione – mówi starosta Kulinjak.

Uchodźcy to dla niego tylko jeden z licznych jego frontów, na których organizuje obronę swojego powiatu. Równie ważne miejsce zajmuje tworzenie wspomnianej już „drugiej linii”. – Na dzień przed inwazją nasz powiatowy batalion obrony terytorialnej liczył tylko dwudziestu ludzi. Nie było zainteresowania, bo mało kto wierzył, że Rosja uderzy na całego. Obecnie liczy pięciuset żołnierzy, już zaprzysiężonych, pod bronią. Ochotników było kilka razy więcej, ale braliśmy tylko ludzi mających doświadczenie służby wojskowej – mówi starosta.

Ostatni bastion

Obrona terytorialna – tu pod postacią Batalionu nr 47 „Drohobycz” – to, jak powiedziano, druga linia obrony totalnej (po armii regularnej). Ona jest już gotowa. Teraz Stepan Kulinjak pracuje nad formowaniem linii trzeciej – tej ostatniej.

W powiecie drohobyckim jest pięć zjednoczonych gromad terytorialnych – to nowa struktura samorządowa, stworzona kilka lat temu podczas reformy samorządu, niemająca bezpośredniego odpowiednika w Polsce (można by powiedzieć, że jest to zjednoczenie kilku naszych gmin). Teraz każda z gromad formuje własny batalion ochotniczy. – Sądząc po zgłoszeniach, jakie mamy, niektóre będą liczyć po pięciuset, a w niektórych gromadach nawet po tysiąc ludzi – mówi Kulinjak.

Tutejsze gromadzkie bataliony na razie nie dostaną od władz broni (jak ma to już miejsce np. w obwodzie kijowskim). Założenie jest takie, że ich członkowie będą przechodzić szkolenie wojskowe. Będą też patrolować okolicę – znając doskonale i swój teren, i sąsiadów – aby pilnować porządku i zapobiegać ewentualnemu przenikaniu rosyjskich grup dywersyjnych i zwiadowczych. Jak dotychczas żadna się tu nie pokazała, ale doświadczenia z Kijowa czy Odessy pokazują, że lepiej być gotowym. Bataliony gromadzkie ruszą w bój dopiero, gdyby Rosja przyszła do Drohobycza. Wtedy wojsko wyda im karabiny.

Czy dla wszystkich wystarczy? Czy nie będą musieli iść na czołgi z butelkami z benzyną? Na to pytanie Kulinjak nie może odpowiedzieć, tajemnica wojskowa.

Ale nie musi odpowiadać: kilka dni temu parlament (stale obradujący w Kijowie) przyjął ustawę, która pozwala obywatelom na użycie dla obrony kraju prywatnej broni – myśliwskiej czy sportowej, legalnej czy także tej posiadanej dotąd nielegalnie.

Jeśli będzie bardzo źle

– Niech Bóg obdarzy nas cierpliwością, wytrwałością i spokojnym niebem nad naszymi głowami – takimi słowami modlą się Abdulkahar i Dżamila.

– Pan da siłę swojemu ludowi. Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju – modlą się ojciec Harasymczuk i brat Wawrzyniec.

Abdulkahar i Dżamila podjęli decyzję: zostaną w Drohobyczu. Podjęli ją po tym, jak zadzwoniła Marta. Wraz ze swoimi przyjaciółmi z Polski przyjeżdżała do nich w ostatnich latach chyba ze trzydzieści razy. Przywoziła dla gromady odżywki dla dzieci, tornistry szkolne, rowerek dla Salsabil. A także uśmiech. Teraz zadzwoniła i powiedziała: jeśli chcecie, przyjeżdżajcie do nas, przyjmiemy was.

Postanowili jednak, że zostaną. Uważają, że tutaj są teraz potrzebni. Że skoro kiedyś im pomagano, teraz oni chcą pomóc tym, którzy przyjeżdżają często z jedną czy dwiema reklamówkami i z dzieckiem na ręku.

Abdulkahar i Dżamila ustalili też między sobą, że jeśli Rosjanie przyjdą aż tutaj, wtedy on zgłosi się do walki (choć nie umie strzelać; w wojsku nigdy nie był, a poza tym z natury jest – poprawka: był – pacyfistą), a ona z dziećmi będzie próbowała się ewakuować.

Na razie, gdy nocą wyją syreny, gdy trzeba zarzucić coś na piżamę i potem siedzieć w ciemnej piwnicy, aż kolejne syreny ogłoszą odbój alarmu bojowego, mała Salsabil drży. Wtedy Dżamila przytula ją i szepce: – Jak będzie już bardzo źle, pojedziemy do Marty.

Salsabil się uspokaja i zasypia.©℗

Współpraca Aleksandra Woźniak

Tekst powstał dzięki wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

POMOC DLA WALCZĄCEJ UKRAINY

CZYTELNICY, KTÓRZY CHCIELIBY WESPRZEĆ obywateli Ukrainy – tych, którzy zostali w kraju i organizują jego obronę oraz troszczą się na miejscu o cierpiących – mogą to uczynić pomagając ­Fundacji, którą utworzyły środowiska polskich i ukraińskichwolontariuszy z Drohobycza i Krakowa (w jej zarządzie jest m.in. Wojciech Pięciak, kierownik działu zagranicznego „TP”, a od 2014 r. także ­wolontariusz i organizator pomocy dla Ukrainy):

Fundacja S.O.S. Ukraina. Adres: ul. Wspólna 2 G, 35-205, Rzeszów.

Numery kont (Bank PKO BP):

ZŁOTÓWKI: 28 1020 4391 0000 6102 0217 8408

EURO: 57 1020 4391 0000 6802 0217 8416

DOLARY: 62 1020 4391 0000 6602 0217 8424

FUNTY: 67 1020 4391 0000 6402 0217 8432

Tytuł przelewu: Czytelnicy „TP” dla Ukrainy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Zapasy są na kilka dni