Jubileusz jubilera

Sting wystąpił w roli Stinga. Wziął prysznic po wszystkich zimowych folklorach i symfonicytacjach, włożył na swój nienaganny korpus przechowaną w ekologicznej, toskańskiej naftalinie koszulkę i... back to bass!

20.02.2012

Czyta się kilka minut

Trudno się oprzeć wrażeniu, że nasi idole założyli już klub kombatantów. Co chwilę któryś kończy okrągłe ileś tam lat, na które nie wygląda, albo podsumowuje okrągłe ileś tam lat, odkąd coś zaczął albo przestał robić, sam albo z kimś. Ale dopóki to nie są ekshumacje, dopóki „życie w nich się tli”, a forma koncertowa nie wzbudza zażenowania – każdy pretekst jest dobry.

Tak jest w przypadku 70-letniego Paula McCartneya (o jego nowej płycie napiszemy w „TP” za tydzień), który był ponoć – jako basista – idolem o dekadę młodszego Gordona Sumnera. Ten ostatni, już jako Sting, doliczył się niedawno 25 lat od rozpoczęcia solowej kariery i z tej okazji ruszył w trasę „Back to Bass”. W minionym tygodniu dwukrotnie zagrał w Warszawie z (częściowo) odmłodzonym zespołem, w nienagannej formie wokalnej i instrumentalnej, bez żadnych ekstrawagancji i frędzelków. Po prostu Sting wystąpił w roli Stinga. Wziął prysznic po tych wszystkich – pięknych skądinąd – zimowych folklorach i symfonicytacjach, włożył na swój nienaganny korpus przechowaną w ekologicznej, toskańskiej naftalinie koszulkę i... back to bass!

Wreszcie nie na stadionie, wreszcie wtedy, kiedy mogłem. Nie, nie powstrzymam się: na jego poprzedni występ, w Teatrze Polskim z okazji jubileuszu Polskiego Radia (17 grudnia 2010 r.), miałem zaproszenie, ale z zaciśniętymi zębami oddałem, gdyż sam jestem praktykującym wykonawcą estradowym i tego wieczoru straszyłem w nieodległym, warszawskim klubie studenckim „Karuzela”.

Salę Kongresową lubię. Nie jest to uczucie głębokie ani tajemnicze – lubię ją, tak jak każdą przestrzeń po wprowadzeniu, a następnie wyprowadzeniu z niej kozy z potomstwem – lubię ją dlatego, że w ogóle jest. Strach pomyśleć, ile w tej sprawie zawdzięczamy okropnym czasom i ponurym postaciom. Do tej pory nie ma w Polsce teatru czy opery, która nadawałaby się na przestrzeń dla gwiazdy formatu Stinga, poza poczciwą Kongresową właśnie. Nie jest to przestrzeń ani zła, ani dobra, ale na szczęście nikt jej dotychczas nie zburzył, choć plany były.

Trasa „Back to Bass” to jubileusz jubilera. Kunszt, precyzja, blask, detal, uroda, rzemiosło – cena nie gra roli. Kongresową budowano w czasach kultu jednostki, dziś żyjemy w czasach kultu darmowego dostępu. Sting na żywo nie jest darmowy, o czym zaświadczam własną krwią, ale dlaczego miałby w ogóle być darmowy i dostępny każdemu, kto ma czym kliknąć? Prawdziwych dzieł artystycznego rzemiosła się nie klika, trzeba na nie zapracować rzemiosłem i wysiłkiem własnym, co i ja uczyniwszy, do Warszawy się udałem.

Ostatnie dostępne bilety były już tylko w strefie VIP. Nietania ta przygoda dała mi jednak świadomość, co tak naprawdę oznacza VIP: vipij i vip...j. Wina, oliwa i miód z toskańskich inwestycji agrarnych Stinga były co prawda do nabycia przy skromnym stoliczku (nie sądzę, aby ich produkcję nadzorował osobiście), ale czemu w sąsiedztwie ekranu z reklamą piwa i przy oświetleniu przywodzącym na myśl krakowskiego „Feniksa” z lat 80. – pozostanie tajemnicą. Może chodziło o nawiązanie do czasów, kiedy Sting wydawał swój pierwszy solowy album, „The Dream Of The Blue Turtles”, a „Russians” bardziej kojarzyli się z zimną wojną niż z zimną wódką?

Ale przecież nie po wino, nie po rozkosze cateringowe udałem się do Warszawy. Kult darmowego dostępu dotyczy też „set lists”, czyli publikowanych w sieci programów koncertów – z czego korzystam łapczywie i (mam nadzieję) legalnie. Wiedziałem, że nie jadę na „złote przeboje”. Wiedziałem, że ominie mnie sublimacja Stingowej słabości do madrygałów, kolęd i kołysanek. Nie liczyłem – znając skład zespołu – na żadne „symphonicities”. Ucieszyła mnie obecność znanej z poprzedniego sezonu Stinga australijskiej wokalistki i skrzypaczki Jo Lawry, a także skrzypka-wirtuoza Petera Tickella. Zaskoczył upływ czasu w postaci dokooptowanego do zespołu gitarzysty – syna Dominica Millera, Rufusa. „Dominic Miller towarzyszy mi już od 22 lat (...) Nigdy nic nie wiadomo, więc postanowiłem wprowadzić do interesu jego syna”, powiedział Sting na początku koncertu. Żarcik jak żarcik, ale syn – dziedzic. Skromny, wpatrzony w podłogę, precyzyjny i nieco autystyczny jak całe pokolenie iPoda, uśmiechnięty dopiero na końcu, po ojcowskim – chyba nieudawanym, a jeśli tak, to profesjonalnie – geście serdecznej aprobaty. Do tego Vinnie Colaiuta, któremu zsuwały się okulary, więc mimowolny gest ich poprawiania wykonywał od niechcenia trzecią ręką. Swoją drogą, obserwowanie tego kosmicznego nadperkusisty, z pokorą uczestniczącego w utworach obarczonych słabością Stinga do westernu, albo powiedzmy wprost – do country, było wzruszającym doświadczeniem. Ale to właśnie za repertuar tego koncertu należą się Stingowi największe gratulacje.

Nie przepadam za „Demolition Man”. Nigdy dla przyjemności nie słuchałem „I’m So Happy I Can’t Stop Crying” czy „Love is Stronger Than Justice”. A przede wszystkim – nie miałem nigdy słabości do Police sprzed „Sychronicity”. Ale nie o to w koncercie „Back to Bass” chodzi, żeby się takiemu czy innemu obywatelowi wszystko podobało. Chodzi o to, że Sting śpiewa i mówi o tym, o czym chce: w tym wieku, w tej skórze, w tym czasie. O rozwodach, o miłości do dawno zmarłego ojca, o religii.

Mając za sobą bardzo pracowite dekady jako autor i kompozytor, ułożył w gablotce (jeśli wolno mi kontynuować tę jubilerską wersję) nie te najdroższe, nie te błyszczące, ale te konstrukcyjnie – dla całej jego artystycznej biografii – niezbędne drobiazgi. Ponieważ – uwaga, uwaga, proszę Państwa! – Sting jest poetą. I wreszcie, dyletant, doceniłem – wprowadzane kameralnymi zapowiedziami, nie do pomyślenia na jakimkolwiek stadionie – piękne teksty „Ghost Story”, „The End of the Game”, „Stolen Car (Take Me Dancing)” czy „Sacred Love”.

Przed tą ostatnią piosenką usłyszałem wyznanie 61-letniego Stinga o seksie i religii: „Czyż nie powinny się łączyć? Think about it”. No cóż, pomyślałem, trochę tabloidalnie. Ale później, w nocy, czytając – jak na obywatela Królestwa Darmowego Dostępu przystało – fragmenty biografii Stinga w sieci, trafiłem na takie zdanie: „Sting dorastał jednak w pewnej sprzeczności, ponieważ ojciec był dla niego bardzo surowy i skutecznie hamował w nim wszelkie przejawy artyzmu, matka natomiast sprzyjała wszelkim twórczym koncepcjom młodego Gordona. Także w szkole średniej, St. Cuthbert’s Grammar School, której on sam nie wspomina dobrze, nie miał łatwego życia. Była to katolicka instytucja o bardzo surowych zasadach, gdzie próbowano stłumić w nim każdą iskierkę artyzmu i indywidualizmu”.

Zaświadczam, że nie stłumiono. „What did not kill me / just made me tougher”. Te słowa, zaśpiewane przez Stinga „on a winter’s night” w Warszawie, zabrzmiały bardzo przekonująco.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2012