Językowe fallowanie

Mariusz Sieniewicz, Spowiedź Śpiącej Królewny. Sen jest dla bohaterki nie tylko chwilowym wybawieniem od beznadziejnej rzeczywistości, ale też przestrzenią – jeśli wolno tak powiedzieć – oswobodzenia semiotycznego.

07.05.2012

Czyta się kilka minut

Najprościej byłoby powiedzieć tak: Mariusz Sieniewicz to najbardziej zaangażowany pisarz w tym kraju. I dodać jeszcze – zapewne największy feminista wśród rodzimych prozaików. Najnowsza jego powieść potwierdza obydwie konstatacje – jej żywiołem jest obnażanie przestrzeni męskiej dominacji, dekonstrukcja kulturowych klisz i wskazywanie fallocentrycznej natury praktyk dyskursywnych.

Sprowadzenie „Spowiedzi Śpiącej Królewny” do kilku liczmanów byłoby jednak krzywdą dla tej błyskotliwej, świetnie napisanej, rozsadzanej wewnętrzną energią językową prozy. Gra idzie tu o stawkę najpoważniejszą: Sieniewicz buduje swoją opowieść wokół problemu języka unieruchomionego w pancernej skorupie stereotypu. Inaczej jeszcze: „Spowiedź Śpiącej Królewny” jest przede wszystkim, jak sądzę, rzeczą o paradoksalnej naturze języka, który z jednej strony nie obiecuje dzisiaj niczego więcej, jak podtrzymywanie kulturowego status quo, z drugiej jednak zdolny jest do kreowania rzeczywistości.

Główną bohaterką „Spowiedzi...” jest Emilia, 38-letnia polonistka, zatrudniona w hurtowni, otoczona kręgiem „psiapsiółek” i wlokąca za sobą balast wielu nieudanych związków. Jej życie do najciekawszych nie należy: krąży ona pomiędzy łóżkami schorowanych rodziców, z rzadka wychodzi do pubu, częściej pojawia się na facebooku, gdzie specjalizuje się w demaskowaniu internetowych „loverboyów”, łamiących serca naiwnych panien. Oprócz tego Emilia cierpi na rzadką przypadłość – jest narkoleptyczką, zasypia nagle i przenosi się w krainę fantazmatów, pełniących zwykle funkcję terapeutyczną. To ważny moment, bo sen jest dla Śpiącej Królewny nie tylko chwilowym wybawieniem od beznadziejnej rzeczywistości, ale też przestrzenią – jeśli wolno tak powiedzieć – oswobodzenia semiotycznego. Sen rozgrywa się bowiem w planie obrazowym, unieważniając na chwilę spetryfikowany (to znaczące słowo) porządek słowny.

Świat, w którym na co dzień porusza się Emilia, zaludniany jest przez Miśków i Dziundzie. To synonimy szablonowych ról społecznych – Miśki są najczęściej wychowanymi na niemieckiej „ars amandi z magnetowidu” seksistami, którzy nie potrafią spoglądać na kobiety inaczej niż przez pryzmat ciała, a z kultury najbardziej lubią piłkę nożną i pilznera. Mogą też być – jak dawni faceci Emi – wcieleniami współczesnych typów męskich: metroseksualnego panicza nadużywającego samoopalacza, „prawdziwego Polaka” wielbiącego pisma Rafała Ziemkiewicza czy upadłego, wątpiącego we własną męskość donżuana. No a Dziundzie? O Dziundziach wiadomo jedno – ich świat kręci się wokół Misiów, bo Dziundzie bez nich nie istnieją. Owszem, próbują się od nich uwolnić, ale w gruncie rzeczy lecą ku nim jak ćmy do światła.

„Co myśl, to Miś” – uświadamia sobie Emilka, potwierdzając zależność Dziundzi od fundatorów i gwarantów pełni kobiecości, którymi są, rzecz jasna, mężczyźni. Misie i Dziundzie są jak awers i rewers tego samego medalu – stanowią coś w rodzaju memów kulturowych, przenoszących potoczne rozumienie przypisanych im ról społecznych. Mariusz Sieniewicz tradycyjnie już staje po stronie kobiet – obraz mężczyzn jest w jego nowej prozie, delikatnie mówiąc, nie najlepszy. Od siebie dodam – nie bez powodu.

Jesteśmy wszak w Polsce. Przepraszam, raczej „w tym kraju”. Ten dystansujący zabieg retoryczny wprowadza nas w drugą część książki. Stoi ona głównie pod znakiem krytyki dyskursu narodowo-patriotycznego, tutaj najpełniej objawia się Sieniewicz, którego dobrze znamy z wcześniejszych powieści – przenikliwy obserwator rodzimej rzeczywistości, ironicznymi sztychami przekłuwający balon bogoojczyźnianej, ksenofobicznej i zaściankowej narracji. To kraj wszechobecnego kultu zmarłych, rosyjskiej obsesji i posmoleńskiej religii. „W tym kraju (...) czarny kolor nigdy nie wyjdzie z mody”, a twarze naznaczone są nieusuwalnym „wkurwem” – diagnozuje Śpiąca Królewna. To kraj, w którym nawet kradzież biletu jest dziełem „Ruskich”, a słowa „Bóg”, „Honor”, „Ojczyzna” przeplatają się ze słowami „Żyd”, „pedał” i „lesba”. To „w tym kraju” język jest najchętniej wykorzystywanym narzędziem wykluczenia, instrumentem budującym linie demarkacyjne, których unieważnić się zwykle już nie da.

Język jest dysponentem ról społecznych. To on wyznacza ramy naszego poznania, ale też nas zniewala, nie pozwala na ostateczne oswobodzenie, sprawia, że nie potrafimy wyrwać się spod jego opresywnej siły. To zresztą jeden z najważniejszych obszarów zainteresowania teorii feministycznych, chętnie podkreślających już to fakt, że kategorie gramatyczne są częścią hegemonicznie męskiej ekonomii znaczenia, już to mizoginiczne użycia języka. Ostatecznie idzie o kastrującą moc językowych struktur, które – jak chce Sieniewicz – nie pozwalają wyrazić siebie.

To również dlatego Śpiąca Królewna nie traktuje swojej narkoleptycznej przypadłości jako dopustu Bożego. Zapadanie w sen jest ratunkiem przed światem: „Co można powiedzieć, skoro boli własna niewyrażalność? Jest trudna do wytrzymania. Jawa przybiera kształt napuchniętego języka – dywaguje Emi – a przez usta zamiast słów wysypują się kamyki. Czy ktoś słyszał, żeby mówić kamykami?... Ja mówię kamykami! Mają szary kolor i chropowatą powierzchnię, często są obłupane, o ostrych krawędziach. Sprawiają ból. To dlatego mój język jest poraniony, to dlatego uciekam w sen. On nie wymaga słów, zadowala się obrazami”. Jedna z nagłych drzemek przynosi Emi odkrycie podmiotowości, uświadomienie własnej odrębności. Patrząc na makabryczny pochód wiecznie cierpiących kobiet, Śpiąca Królewna po raz pierwszy spogląda na siebie jako na osobny, niezależny byt – nie jest już odbiciem mężczyzny, nie jest niczyją córką, żoną, matką czy kochanką. Jest sobą, kimś „nieprzypisanym”; biopolityka nie ma już nad nią władzy.

Ale tak dzieje się tylko w błogich odmętach snu. Rzeczywistość jest zgoła odmienna – kobieta pozostaje w niej wyłącznie ciałem (wręcz jego synonimem) i nie ma niczego poza nim. Metafora, która najczęściej opisuje kobiece ciało, czytamy u Sieniewicza, to metafora wejścia, drzwi, tunelu. Kobieta jest wyłącznie po to, by ktoś w nią wszedł, by ktoś w niej był – głosi jeden z patriarchalnych dogmatów. Czy kobieta jest do pomyślenia bez ciała?

Gdzie zatem szukać ratunku przed światem spętanym kalkami, utrwalanymi przez dyskurs i język? Jak przebić się do wolnego (czytaj: pozbawionego binarnych opozycji i czarno-białych opisów) świata? Mariusz Sieniewicz wskazuje na dwie możliwości. Pierwsza, maksymalistyczna (choć dość utopijna), wiedzie przez język i najlepiej wyraża ją egzaltowany krzyk Emi: „Odwołuję istnienie Polski. Od dziś nie ma »naszego kraju!!!«. A z Polską odwołuję istnienie polskich kobiet! Dziwek i katolickich Dziuńdź, niewierzących i pobożnych, żon, kochanek i samotnych lachonków. Wszystkich. Odwołuję. Odwołuję istnienie jednego języka! Niech wymiesza się rodzaj, niech »on«, »ona« nic nie znaczą, dotychczasową formę niech trafi szlag! Czy nie dostrzegacie wolności za skamieliną języka?”. Nie bez powodów pierwsze słowo tego strzelistego aktu mowy napisane jest rozrzedzoną czcionką – to znak, że ów szalony gest unieważnienia językowych reguł dokonuje się również za pomocą słowa. Wszak językowe klisze zwalczyć można wyłącznie za pomocą języka właśnie. Słowa mogą utrwalać męskie fallowanie, ale mogą też zmieniać świat, podważać szablony myślowe i stwarzać nową rzeczywistość.

Druga możliwość związana jest natomiast z ekonomią daru. Otóż wolnością, powiada Sieniewicz – jeśli dobrze odczytuję jego intencje – możesz być wyłącznie obdarowany. Skoro nie ma jej w języku, to możesz ją otrzymać wyłącznie z zewnątrz. Od drugiego człowieka, od Innego, który jest i który może... kochać. Brzmi koturnowo, ale – jak pisze pięknie Emmanuel Lévinas – „patos miłości polega na nieprzekraczalnej dwoistości bytów. Jest to relacja z tym, co wymyka się na zawsze”. Za tym, jak sądzę, najbardziej tęskni bohaterka najnowszej prozy Sieniewicza: za miłością, która – zachowując inność – przynosi ulgę i wyzwolenie. I z Misiami nie ma to nic wspólnego.


Mariusz Sieniewicz, Spowiedź Śpiącej Królewny Kraków 2012, Wydawnictwo Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2012