Język zwykłych ludzi

Snyder nazywany jest ambasadorem natury, wiersze Levine’a przywołują bolesne historie ludzkie. Choć ich poetyki są bardzo różne, obydwaj należą do demokratycznej tradycji poezji amerykańskiej, zapoczątkowanej przez Whitmana.

13.05.2013

Czyta się kilka minut

Gary Snyder, Berkeley w Kalifornii, 2008 r. / Fot. Paul Chinn / CORBIS
Gary Snyder, Berkeley w Kalifornii, 2008 r. / Fot. Paul Chinn / CORBIS

Październik 1955. Minęło sto lat od pierwszego wydania „Źdźbeł trawy” Walta Whitmana. Występ grupy młodych poetów w Six Gallery w San Francisco anonsuje nadejście nowej epoki. To początek rozkwitu młodej poezji na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych: rozpoczyna się San Francisco Renaissance. Ale rewolucja nie ogranicza się do tego regionu. Rodzi się nowe pokolenie artystów i buntowników: generacja bitników (the beat generation). Nadchodzi przewrót artystyczny i obyczajowy, który pozostawi trwały ślad w kulturze amerykańskiej. Będzie to czas kontestowania mieszczańskich wartości wyrastających na gruncie powojennej prosperity, czas buntu przeciwko konformizmowi amerykańskiego społeczeństwa i imperialistycznym zapędom zimnowojennych polityków. Duch Whitmana unosi się w powietrzu: jako pierwszy poeta Stanów Zjednoczonych, a zarazem surowy krytyk amerykańskiej skłonności do przemocy, autor „Pieśni o sobie” był nie tylko jednym z ojców założycieli literatury amerykańskiej, ale też pionierem kontestacji artystycznej i politycznej. Odszedł od sformalizowanej europejskiej tradycji poetyckiej i stworzył nowy sposób pisania – demokratyczny, otwarty na nowe tematy i żywy język zwykłych ludzi.

Stary nicpoń, włóczęga

W Six Gallery czytają poeci z obydwu wybrzeży: Michael McClure, Philip Lamantia, Philip Whalen, Allen Ginsberg i – Gary Snyder. Przedstawia ich Kenneth Rexroth, zwany czasem „ojcem” bitników. Wkrótce przypadnie mu rola świadka w procesie wytoczonym przeciwko Ginsbergowi z powodu obsceniczności poematu „Skowyt”, zaprezentowanego po raz pierwszy właśnie podczas tego słynnego październikowego wieczoru, a opublikowanego parę miesięcy później przez młodziutkie wówczas, a dzisiaj legendarne wydawnictwo City Lights. Tymczasem jednak panuje atmosfera nieco gorączkowego święta, którą pamiętamy z „Włóczęgów Dharmy” Jacka Kerouaca: „gdy Alvah Goldbook czytał, skamląc płaczliwie, swój najnowszy poemat »Skomlenie«, już zupełnie pijany, wyciągając ramiona ku górze niczym skrzydła wielkiego ptaka, wszyscy dopingowali go: »Leć! leć! leć« (jak podczas jam session), a stary Rheihnhold Cacoethes, ojciec wszystkich poetów z Frisco, płakał z radości. Japhy czytał swoje piękne wiersze o Kojocie – bogu Indian północnoamerykańskich z płaskowyżu” (tłum. Marek Obarski).

Goldbook to oczywiście Ginsberg, Cacoethes to Rexroth, a Japhy – Japhy Rider – to Gary Snyder. Podczas najsłynniejszego w historii literatury amerykańskiej wieczoru poetyckiego Snyder przeczytał wiersz „Jagodowa uczta”:

Futro w kolorze błota, chyży biegacz

Stary nicpoń, włóczęga
Peany! Na cześć Kojota Wstręciucha, tłustego
Szczeniaka, co sam się nadużył, szpetnego hazardzisty,
Tragarza pychotek (...)

(tłum. Adam Szostkiewicz)


Japhy z powieści Kerouaca to radosny wędrowiec, postać charyzmatyczna i zabawna, choć trzeba niestety dodać, że także dość powierzchowna. Czytając „Włóczęgów Dharmy” można wręcz odnieść wrażenie, iż duchowa pasja Snydera nie miała zbyt wiele wspólnego z whitmanowskim duchem bezkompromisowego sprzeciwu wobec głupoty i zakłamania, a polegała głównie na poszukiwaniu coraz to nowych rozrywek, także seksualnych. „Rozbieranka bardzo pasowała do poglądów Japhy’ego na temat kobiet i uprawiania miłości” – takim zdaniem rozpoczyna się rozdział opisujący zainicjowaną przez Japhy’ego orgię seksualną z udziałem grupy mężczyzn i jednej młodziutkiej kobiety o imieniu Princess. Miało to być rzekomo odegranie tybetańskiego rytuału jab-jum. Japhy podnosi tę zabawę do rangi duchowego spełnienia przy pomocy new-age’owej gadki o piorunie spełniającym się w pustce.

Jednak stworzona przez Kerouaca postać nie jest wiernym odzwierciedlenia żywego pierwowzoru. W rzeczywistości, pomimo wspólnych początków, droga duchowa i artystyczna Snydera nie pokrywała się z drogą bitników, chociaż podobnie jak oni przeciwstawiał się konsumpcjonizmowi i hipokryzji powojennego społeczeństwa. Po latach Snyder wspominał, że beat był stanem umysłu, który jemu także się udzielił. Był to jednak w jego przypadku stan przejściowy. Tym, co naprawdę interesowało Snydera, było badanie związków pomiędzy językiem, społeczeństwem a ekologią. Ten rodzaj poszukiwania wybija się na pierwszy plan już w jego najwcześniejszych utworach.

Żółwia Wyspa

Gary Snyder urodził się w San Francisco w 1930 r., ale wkrótce potem jego rodzina przeniosła się nieco dalej na północ. Pejzaże jego dzieciństwa to góra Mount Rainier rysująca się na wschodzie i zatoka Puget na zachodzie – wybrzeże północnego Pacyfiku. Mówi się o nim, iż był pierwszym amerykańskim poetą, który patrzył na zachód, żeby zobaczyć wschód (zwykle bywa odwrotnie). Od wczesnej młodości Snyder pracował fizycznie na mlecznej farmie ojca, jednocześnie rozwijając przywiązanie do dzikiej przyrody. Już w wieku 9 lat zdarzało mu się samotnie nocować w lesie. Jako nastolatek zaczął odbywać długie górskie wycieczki, wtedy też zainteresował się literaturą i antropologią, był zafascynowany zwyczajami Indian północnoamerykańskich, w których odkrywał mądry, pokorny stosunek do świata naturalnego. Jednak, jak wyjaśniał w późniejszych latach, duchowość Indian jest dla przybysza z zewnątrz nieprzystępna: aby praktykować religię Hopi, trzeba urodzić się jako Hopi, i z tego powodu Snyder ostatecznie wybrał buddyzm Zen. Trzeba jednak dodać, że Snyder nie traktuje buddyzmu bezkrytycznie. W eseju „Buddism and the possibility of planetary culture” („Buddyzm i możliwość kultury planetarnej”) argumentował, że w religijności, która podkreśla przede wszystkim samotny trening duchowy, brakuje zaangażowania w sprawy społeczne, co dla Snydera jest sprawą absolutnie kluczową.

Wkrótce po występie w Six Gallery Snyder opuścił Amerykę. Przebywał za granicą przez 12 lat, przede wszystkim w Japonii, gdzie intensywnie praktykował Zen, jednocześnie pogłębiając wiedzę z zakresu ekologii. Odbył też podróż do Indii, podczas której wraz z Allenem Ginsbergiem spotkał się z Dalajlamą. Wrócił w 1969 r. jako w pełni ukształtowany poeta, myśliciel i aktywista, by stać się jednym z pionierów głębokiej ekologii i bioregionalizmu: realizującym przesłanie ekocentryzmu w poezji, ale także poprzez prosty, odpowiedzialny styl życia. Zamieszkał w Kitkitdizze u stóp gór Sierra Nevada, we własnoręcznie przez siebie zbudowanym domu. Żył z pracy fizycznej i pisania, na przekór duchowemu wyjałowieniu kapitalistycznego świata, które opisał w „Transakcji”:

Znalazłem się w masywnej betonowej muszli:
światło ze szklanych cygar, wtłaczane powietrze
piętra spięte ruchomymi schodami.
Wypełniały ją rzeczy nabyte i zrobione
w dwudziestym stuleciu. Wystawione na lady
i półki.
Ludzie z tego wieku, wciśnięci w odzież
zrobioną na maszynach, gromadnie
Wymieniali cały swój drogocenny czas
na rzeczy

(tłum. Adam Szostkiewicz).


W 1974 r. Snyder opublikował zbiór wierszy i esejów pod tytułem „Turtle Island”, czyli „Żółwia Wyspa”. To indiańskie określenie kontynentu amerykańskiego. W jednym z wywiadów Snyder wyjaśniał, że kiedy używamy nazwy „Stany Zjednoczone”, mamy na myśli byt, który istnieje od jakichś dwóch setek lat, „Ameryka” to mniej więcej pięć stuleci, zaś „Żółwia Wyspa” to setki milionów lat procesów geologicznych i ewolucyjnych, które doprowadziły do powstania określonych bioregionów, na przykład: zachodniego stoku północnej części Sierra Nevada, w dziale wodnym rzeki Yuba, na wysokości tysiąca metrów, gdzie rośnie cedr, czarny dąb i sosny ponderosa (w ten sposób Snyder opisuje swoje miejsce zamieszkania). „Turtle Island” przyniosła Snyderowi nagrodę Pulitzera.

Świst ogona

Snyder mieszka w Kitkitdizze po dziś dzień i przekonuje, że zarówno ze względu na osobisty rozwój duchowy, jak i dobro środowiska naturalnego, warto mieć swoje miejsce na ziemi – „swoje”, czyli takie, które jest domem, oikos, przedmiotem troski i odpowiedzialności. Ale odpowiedzialna troska nie wypływa z impulsywnych emocji, tylko z wiedzy. Każde działanie powinno opierać się na właściwym zrozumieniu sytuacji – ta prosta mądrość jest też jednym z filarów praktyki Zen. Snyder przekonuje, że warto znać przyrodę swojego miejsca – rozumieć wzajemne relacje pomiędzy elementami ekosystemu, wiedzieć, skąd pochodzi woda, którą się pije. Nie chodzi o to, żeby mieszkać w dziczy – dziczy już nie ma, ale przyroda istnieje, także w miastach – i ludzie też należą do przyrody. „Pieśń smaku” celebruje złączenie wszystkich istot w łańcuchu pokarmowym:

Zjadanie żywych kiełków traw

Zjadanie zarodków wielkich ptaków
oblepione słodyczą
nasiona kołyszących się drzew
Muskuły w bokach i udach
krów o łagodnych głosach
sprężystość podskoku baranka
świśnięcie ogona wołu (...)


(tłum. Adam Szostkiewicz).


Krytycy zarzucają Snyderowi, że jego poezja jest zbyt przystępna, że brakuje w niej kunsztu. Ale Snyder twierdzi, że już dawno temu zerwał z poezją. Od tamtej pory każdy wiersz jest niespodziewanym podarunkiem. Bywa, że jest ćwiczeniem medytacyjnym, czerpiącym inspirację z formy haiku albo koanu. Bywa, że jest sposobem na przekazanie jakiejś wiedzy. Zasadniczo jednak pisanie i aktywizm Snydera mają na celu takie przesterowanie ludzkiego myślenia, żeby to, co nie-ludzkie, mogło zostać włączone w obszar naszego namysłu etycznego – i objęte empatią.

Pytany, czy ludziom uda się uratować naturę, Snyder odpowiedział kiedyś, że natura wcale nie potrzebuje naszej ochrony – doskonale sobie poradzi bez nas. Poproszony o wyjaśnienie, jaki jest wobec tego sens odpowiedzialnego życia, odpowiedział: jest to po prostu kwestia stylu. Na tym polega ekopoetyka Gary’ego Snydera: poezja nie kończy się na papierze. Jest integralną częścią odpowiedzialnego życia.

Jedyny poeta proletariacki

Także w wierszach urodzonego w 1928 r. w Detroit Philipa Levine’a często pojawiają się uważne opisy elementów nie-ludzkiej przyrody, jak w wierszu „Biały irys”:

Pojedyncza łodyga wspięła się
do mojego okna, żeby wystawić
swój długi biały pąk. Późny marzec
pod opieszałym niebem, olcha
drży w zachodnim wietrze
i nieruchomieje, ucichły
nawet sójki (...)

(tłum. Ewa Hryniewicz-Yarbrough).


Zasadniczo jednak Levine, o którym krytycy mówią: „nasz jedyny poeta proletariacki”, interesuje się losami ludzi, przy czym zwykle są to ludzie pracy, często cierpiący z powodu wyzysku społecznego i innych form przemocy. Wcześnie poznał smak biedy i pracy fizycznej. W jednym z wywiadów powiedział, że od samego początku wierzył, iż gdyby udało mu się przekuć te doświadczenia w poezję, dodałoby im to godności. Wierzył, że pisanie pomoże mu zrozumieć sens takiej egzystencji, a to z kolei przełoży się na radość, „element wyraziście nieobecny w jego ówczesnym życiu”.

Podobnie jak Snyder, Levine uważa, że poezja nie służy tylko samej sobie. Zdaniem nieprzychylnych mu krytyków to przekonanie przekłada się na niewystarczająco wyszukaną poetykę, ale według tych, którzy cenią jego twórczość, Levine to „Potężny, ironiczny Whitman rodem z serca industrialnej Ameryki” (Edward Hirsch), poeta operujący autentyczną angielszczyzną, w której rytmach słychać głosy żywych ludzi. Są to prości ludzie, ludzie przy pracy. Levine często powtarza, że Whitman był największym poetą, jaki kiedykolwiek urodził się i tworzył w Ameryce, ale pośród swoich poetyckich mistrzów wymienia także Berrymana, który był jego nauczycielem na warsztatach twórczego pisania przy uniwersytecie Iowa.

Niezrównana Pralnia

Rodzice Levine’a byli żydowskimi emigrantami z Rosji, ojciec zmarł, kiedy Philip miał 5 lat. Jako trzynastoletni chłopiec poszedł do pracy w pralni chemicznej. Potem, także podczas nauki w Iowa, harował w fabrykach i warsztatach samochodowych. Oto fragment „Wiersza o warsztacie samochodowym w Detroit”:

Pod błękitnym
niepewnym światłem następny dzień
w warsztacie samochodowym
w mieście marzeń.
Jesteśmy tu wszyscy, żeby liczyć
i żeby nas liczono, Lemon,
Rosie, Eugene, Luis
i ja, za młody, by wiedzieć,
że to jest na zawsze, przypinanie
fartucha, podwijanie
rękawów (...)

(tłum. Ewa Hryniewicz-Yarbrough).


Lemon, Rosie, Euguene i Luis to ludzie, którzy nie pozostawią po sobie żadnych wielkich dzieł, bo „przypinanie fartucha” i „podwijanie rękawów” jest „na zawsze”. Jest to stan, z którego nikt, albo prawie nikt, nie wychodzi. Ci ludzie nie odcisną żadnego piętna na swojej epoce, ale to właśnie ich praca i ich cierpienie w największym stopniu tworzą świat, w którym żyją także uprzywilejowane jednostki.

Do takich uprzywilejowanych jednostek należy w tej chwili sam Levine, który w późniejszych latach wykładał na uniwersytetach i kursach twórczego pisania, a wreszcie stał się obsypywaną nagrodami literacką gwiazdą. Ale pozostał wierny bohaterom dzieciństwa i młodości: pracownikom warsztatów samochodowych, pralni, fabryk. W jego wierszach ci ludzie nie są bezimienni, ich losy nie są masowe, tylko pojedyncze i godne. Czułym i uważnym spojrzeniem obserwuje ludzkie istnienia, które nie mają siły przebicia: jego wiersze udzielają im głosu. Jednocześnie jednak Levine nie lituje się nad swoimi bohaterami, nie pokazuje ich w roli ofiar. „Do Cipriano, na wietrze” zaczyna się tak:


Dokąd odeszły Twoje słowa,
Cipriano, słowa, które wypowiedziałeś 38 lat
temu na zapleczu Niezrównanej Pralni,
stojąc na małym drewnianym podwyższeniu
i pochylając się nad syczącą prasowalnicą,
gdzie w ostrym świetle żarówki blizny
wzdłuż twoich ramion – „dar
mojego kraju” – błyszczały jak stare drewno.
„Dignidad”, mówiłeś do moich szeroko otwartych
chłopięcych oczu – „bez niej nie ma bogactwa” (...)

(tłum. Ewa Hryniewicz-Yarbrough).


Cipriano był imigrantem z Hiszpanii, anarchistą. Pracował w pralni chemicznej „Peerless cleaners” i mówił o godności. Co zostało z jego słów? Tyle, co w tym wierszu. Angielski nie był jego ojczystym językiem, dlatego wyrażał się bardzo kolokwialnie: „without is no riches”. Levine znakomicie rejestruje niuanse autentycznej mowy, nie mowy telewizyjnej, ale takiej, która żyje na ulicach Detroit albo Nowego Jorku.

Jest też w poezji Levine’a żałoba. W wielu jego wierszach powracają zmarli, czasem, rzadko, pojawia się straszny cień Holokaustu. W wierszu „Pozwól mi zacząć od nowa” podmiot liryczny, który w tym wypadku można utożsamić z autorem, opłakuje przemijanie swojego życia:

Pozwól mi zacząć od nowa jako pyłek
kurzu schwytany przez nocne wiatry
wiejące w głąb morza. Pozwól mi zacząć,
tym razem wiedząc, że świat to
słona woda i ciemne chmury, że zgrzyta
i wzdycha całą noc, a świt nadchodzi
powoli i niczego nie zmienia.

(tłum. Ewa Hryniewicz-Yarbrough).


***
Choć poetyki Snydera i Levine’a, a także nastrój i tematyka ich wierszy są bardzo różne, obydwaj należą do tradycji poezji amerykańskiej zapoczątkowanej przez Walta Whitmana. Nie jest to poezja elitarna, ani pod względem formy, ani pod względem tego, o czym opowiada. Czytelnicy nazywają czasem Snydera ambasadorem natury: nie-ludzkie istnienia są pełnoprawnymi bohaterami jego poezji. Wiersze Levine’a zamieszkiwane są przez ludzkie historie, zwykłe, niezwykłe, szybko obracające się w proch. Ale zanim obrócą się w proch, zostają opowiedziane przez poetę, który zbiera je jak skrawki pogubionych, zmokniętych na deszczu listów z wiersza „Te słowa”:


Ja, który wierzę w piękno słów, suszę je

w piekarniku, aż papier się marszczy i wtedy
zaczynam odcyfrowywać ich znaczenie,
jeśli one coś znaczą, lub nadawać
im jakieś znaczenie.

(tłum. Ewa Hryniewicz-Yarbrough).

To na marne, oczywiście, bo przecież nie da się niczego ocalić. Ale i to jest kwestią stylu, a zatem – poezji.


JULIA FIEDORCZUK (1975) jest poetką, prozaiczką, tłumaczką i krytyczką literacką. Ostatnio opublikowała książkę prozatorską „Biała Ofelia”, zbiór wierszy „tuż-tuż” oraz przekłady poezji Laury (Riding) Jackson.


Gary Snyder, Dlaczego kierowcy ciężarówek z drewnem wstają wcześniej niż adepci zen, przełożyli Mirosław Drabczyk, Mieczysław Godyń, Julia Hartwig, Zygmunt Krukowski, Czesław Miłosz, Grzegorz Musiał, Tadeusz Sławek, Adam Szostkiewicz, Andrzej Szuba i Teresa Truszkowska, Znak, Kraków 2013


Philip Levine, Miasto marzeń, przeł. Ewa Hryniewicz-Yarbrough, Znak, Kraków 2013

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2013