Język nie ma narodowości

ALAIN MABANCKOU: Literatura afrykańska, jak zresztą każda inna, jest wolna, autonomiczna i żywi się indywidualnymi doświadczeniami swoich twórców. Dlatego nie obchodzi mnie, że nie wpasowuje się w cudze fantazje i oczekiwania.

22.10.2018

Czyta się kilka minut

 / BOGNA KOCIUMBAS / ARCHIWUM LITERACKI SOPOT
/ BOGNA KOCIUMBAS / ARCHIWUM LITERACKI SOPOT

MICHAŁ SOWIŃSKI: Niedawno ukazała się Pana nowa powieść „Les Cigognes sont immortelles” (Bociany są nieśmiertelne). Czego oczekuje się we Francji od Alaina Mabanckou?

ALAIN MABANCKOU: Francuska publiczność dobrze mnie zna, osłuchała się już z rytmem mojej prozy. Myślę, że są tacy, którzy towarzyszą mi od początku, nawet wtedy, gdy moje książki odnosiły mniejsze sukcesy. Nie ukrywam, że napawa mnie to dumą, choć tak naprawdę najbardziej zależy mi na czytelnikach, którzy jeszcze mnie nie znają. Chciałbym, żeby oni także wniknęli do mojego literackiego uniwersum. Chcę zdobywać nowe lądy.

A co z tymi, którzy są rozczarowani, bo oczekiwali, że postkolonialny pisarz z Konga powinien pisać inaczej?

Nie obchodzą mnie oczekiwania innych, odrzucam też wszystkie z góry narzucane schematy. Na dobre i na złe – zawsze piszę po swojemu. Ale czytelnicy rzadko podchodzą w ten sposób do książek. Mówi pan raczej o krytykach, którzy mają swoją wizję literatury, do której próbują nastroić wrażliwość innych. Wychodzą z założenia, że skoro jestem pisarzem afrykańskim, to powinienem tworzyć, jak na afrykańskiego pisarza przystało.

Czyli jak?

Nie mam pojęcia! Wiem na pewno, jak nie powinien tworzyć pisarz afrykański – tak, żeby nie być wyłącznie pożywką dla cudzych założeń i oczekiwań. Choć w zasadzie tak nie powinien tworzyć żaden pisarz. Literatura afrykańska, jak każda inna, jest wolna, autonomiczna i żywi się indywidualnymi doświadczeniami swoich twórców. Wielu jednak poszukuje w niej potwierdzenia dla swoich podszytych stereotypami i uprzedzeniami fantazji, pragnie „afrykańskiego kolorytu”: safari, polowań czy antropofagii. Z mojej strony czeka ich wyłącznie rozczarowanie, bo od początku odmawiam wejścia w rolę dyżurnego Afrykańczyka.

A samo określenie „literatura afrykańska” nie jest w swoim uproszczeniu krzywdzące?

Oczywiście ma pewne pejoratywne znacznie – może kojarzyć się z wykluczeniem czy marginalizacją. Dla mnie jednak najważniejszy jest kontekst złożonej historii kontynentu afrykańskiego. Do niego się odwołuję, gdy określam siebie „pisarzem afrykańskim”. Wiadomo, że to uproszczenie, ale w Afryce raczej nikomu ono nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – istnieje kontynentalna tożsamość, która może być powodem do dumy.

Powieściopisarza z Portugali, poetki z Bośni i eseisty z Norwegii raczej nie umieszczono by pod wspólnym szyldem „pisarze Europy”.

W Europie literatury są bardzo silnie unarodowione, w Afryce działa to inaczej. Ale gdyby spotkali się autorzy z Konga, Kamerunu i Gabonu, to raczej też nie dyskutowaliby o swojej afrykańskości.


Czytaj także: Przecisnąć słonia przez ucho igielne - Małgorzata Szczurek o Alainie Mabanckou


W oczywisty sposób jesteśmy ofiarami kolonialnej wyobraźni, w ramach której reszta świata uważa Afrykę za jednolitą kulturowo i politycznie masę, podczas gdy jest to olbrzymi i różnorodny kontynent. Z drugiej strony sam się przyczyniam do tego stereotypu, bo dla ułatwienia życia zdarza mi się w Europie albo Ameryce używać tej generalizacji. Jak widać – nie ma tu prostego rozwiązania. Chociaż… Może już najwyższy czas przestać mówić o „pisarzach afrykańskich”? Chciałbym, żebyśmy kiedyś mogli niuansować, a nie zacierać swoje pochodzenie.

Istnieje inna, niebezpiecznie szeroka kategoria – pisarze frankofońscy. Jaka jest różnica między pisarzem francuskim a francuskojęzycznym?

We Francji od zawsze panowała obsesja tworzenia hierarchii. Dlatego większość tamtejszego świata literackiego dalej wierzy – choć zazwyczaj się do tego nie przyznaje – że literatura powstająca we Francji jest automatycznie lepsza niż ta tworzona w jej byłych koloniach.

Ciekawe, że w anglojęzycznym świecie literackim nie jest to tak widoczne.

Wynika to wprost z różnych modeli kolonizacyjnych stosowanych w przeszłości. Francuska kolonizacja była bardziej brutalna i dotyczyła także sfery uczuć i pojęć. Chciano kształtować umysły lokalnej ludności według pewnej miary – razem z francuskimi wpływami politycznymi miał się także rozszerzać francuski geniusz. Dla Anglików najważniejszy był handel, więc kulturze zostawiali dużą autonomię. Dlatego dziś każdy, kto pisze po angielsku, traktowany jest w podobny sposób, a ewentualne różnice nie wynikają z napięcia między dawną opozycją centrum-peryferia. Na przykład angielskość literatury Zadie Smith, z którą przed chwilą rozmawiałem, nigdy nie była podważana ze względu na jej imigranckie korzenie. A we Francji byłoby to możliwe. Niebezpieczeństwo takiego zaślepienia polega na tym, że dziś głównym motorem francuszczyzny są ludzie urodzeni poza Francją.

Sam bywa Pan nazywany „chuliganem” języka francuskiego.

Każdy, kto pochodzi spoza centrum, wnosi do języka coś nowego. To, że francuski ma status języka światowego, jest zasługą milionów ludzi, którzy podobnie jak ja żyją poza Francją. A jeśli do tego są jeszcze pisarzami, to wprowadzają do języka własne, oryginalne wynalazki.

Które go wzbogacają.

To akurat oczywiste, ważniejsze jest to, że podtrzymują go przy życiu. Gwarantują, że literatura nie ulegnie skostnieniu. Każdą wielką kulturę tworzą sploty energii pochodzącej z najróżniejszych miejsc. Spróbujmy wyobrazić sobie język angielski bez choćby Salmana Rushdiego czy innych pisarzy z Indii. Nie da się! Francuscy akademicy, którzy zazdrośnie strzegą granic królestwa swego języka, żyją w przekonaniu, że pisarze z innych krajów chcą im ten francuski ukraść albo zniszczyć. A przecież język nie działa w ten sposób! Nie zużywa się, nie może go nigdy zabraknąć – wręcz przeciwnie, każde użycie zwiększa jego potencjał. Język, wbrew temu, co myśli wielu Francuzów, nie ma narodowości.

Minęło dziesięć lat od premiery głośnej książki „Black Bazar”. Czy Francja od tamtego czasu zmieniła się na tyle, że miałby Pan ochotę coś w niej przepisać?

Niestety nie, bo problemy czarnoskórych imigrantów we Francji są od dekady te same. Zarówno teraz, jak i dziesięć lat temu mało kto zdaje sobie sprawę, jak wygląda ich życie. „Black Bazar” pozostaje aktualną powieścią o tym hermetycznym świecie, który ma swoje kody, zwyczaje i hierarchie. Zmieniła się za to moja perspektywa – zobaczyłem, jak w innych częściach świata żyją biedni czarnoskórzy, choćby w USA. A to zupełnie inna opowieść. W Stanach, gdzie od dłuższego czasu mieszkam, kluczową kwestią pozostaje wciąż rasizm, podczas gdy we Francji problemy imigrantów mają przede wszystkim podłoże klasowe.

Amerykański pisarz Colson Whitehead postawił kontrowersyjną tezę, że za czasów Obamy próbowano rozwiązać problem rasizmu poprzez usunięcie ze słownika słowa „rasa”. Eksperyment spektakularnie nie wypalił.

Trudno obarczać Obamę winą za narastającą w ostatnich latach falę rasizmu. Faktycznie, za jego prezydentury kwestie rasowe zeszły na drugi plan. Rasizm w Stanach istniał jednak od zawsze. Prezydentura czarnoskórego polityka u wielu jedynie osłabiła pewność siebie. Dlatego zgadzam się z Whiteheadem jedynie częściowo. Słusznie zdiagnozował problem, ale winy na pewno nie ponosi Obama, który dla mnie jest symbolem przezwyciężania rasowych różnic. Trump i rasizm mają to samo źródło – strach. To banalna diagnoza, ale za to boleśnie prawdziwa.

Nie kończmy polityką. Zawsze chciałem zapytać, skąd w Pana powieściach tyle postaci „podwójnych” – sobowtórów, naśladowców czy duchów opiekuńczych.

To część kultury, w której wyrosłem. Ludzie z Afryki patrząc na rzeczywistość, widzą ją podwójnie. Pod warstwą widzialną dostrzegają tę drugą, nazwijmy ją duchową. Lubię ten dualizm, wykorzystuję go do najróżniejszych literackich gier. ©℗

Tłumaczyła PALOMA KORYCIŃSKA

Rozmowa odbyła się podczas tegorocznej edycji festiwalu Literacki Sopot.

ALAIN MABANCKOU (ur. 1966) jest pisarzem, poetą, wykładowcą literatury frankofońskiej i afroamerykańskiej na uniwersytecie w Los Angeles. Pochodzi z Konga. W wieku 22 lat wyjechał do Francji, gdzie skończył studia. Debiutował w 1998 r. powieścią „Bleu Blanc Rouge”. W Polsce ukazało się sześć jego powieści, m.in. „African Psycho” (2009), „Black Bazar” (2010) i „Papryczka” (2016) – wszystkie w tłumaczeniu Jacka Giszczaka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „Magazyn Literacki nr 1/2018