Język jest

Jak tu rozpisywać się o literaturze, skoro szlagierem jesieni jest mowa nienawiści, wojenka językowa, cepy młócące w coraz większej próżni?

10.12.2012

Czyta się kilka minut

Zwraca uwagę, że choć odbywa się coś w rodzaju publicznego rachunku sumienia, w którym uczestniczą politycy i publicyści, to pisarzy nie pyta się o zdanie. To może pierwszy raz w historii, kiedy społeczeństwo nie jest ciekawe, co myślą pisarze. Rzecz dotyczy narodowej duszy, a pisarze milczą. Ściślej, nikt nie oczekuje od nich odpowiedzi na żadne z pytań.

A przecież sytuacja jest na wskroś książkowa. Zalatuje fikcją. Gdyby szukać gatunku, w którym mogłaby zostać wyrażona, najpierw przychodzi do głowy political fiction. Bo przecież jak zawsze w takich razach za kulisami kryje się paru rozgrywających strategów, a na frontach uwijają się kondotierzy retoryki, zaciężne pióra, siejące zniszczenie w emocjach i pojęciach. Proszę sobie wyobrazić Moskwę, Berlin, Reykjavík lub Pekin, od biedy mogłaby to być również amatorska, czyli legendarna warszawska knajpa, przedwcześnie postarzałego Mistrza (mistrza intrygi), działającego w porozumieniu z sześćdziesięcioma pięcioma Komisarzami Imperium, który odwiedzającym go po kolei, wyraźnie wygłodzonym (głodnym władzy, seksu, forsy i lansu) przedstawicielom Tajnych Służb Nowego Wspaniałego Świata przekazuje instrukcję zagłady Polaków. – Niech wygląda na to, że zagryźli się sami – cedzi przez zniszczone zęby – nie wolno dopuścić do żadnych heroizmów, większych ofiar, bezprzykładnych czynów. Niech umrą bez wdzięku, na zadławienie językiem, śmieszni.

Tandetne? Owszem, znam jednak parę fabuł tandetnych niewiele mniej, a z pewnością mniej budujących. W proponowanej powiastce kryje się bowiem wątek agenturalny, czyli pocieszający: bo to wszystko – Drodzy Czytelnicy – przez nich. Proponowany tytuł: „Infekcja”.

Coś do powiedzenia mógłby mieć również autor powieści sensacyjnych, ambitny jednak, chcący wyjść poza popularne schematy. Wszak – powróćmy do mowy nienawiści – nie da się wykluczyć, iż obok najemników słowa, jako tako zorientowanych w naturze własnych motywacji, objawią się nagle ludzie wiary i wynikającej z niej na wskroś moralnej potrzeby wysadzenia tego świata w powietrze. Oczywiście ku przestrodze, dla otrzeźwienia ocalałych. Im nie chodzi o wpływ i karierę, lecz o sprawiedliwość, ku której zmierzają. Kwiecień, najokrutniejszy z miesięcy, stanie się dla nich drogowskazem. Jak zauważył ktoś zorientowany, we Włoszech, kraju katolickim – zanim zaczęto się zabijać – nienawidzono się słowami. Polska powieść mogłaby się nazywać „Batoh, nigdy więcej”. Jej bohater planuje zniszczenie Stadionu Narodowego, reżyseruje coś w rodzaju kontrolowanej klęski, końca na próbę, dla przykładu i dania nauczki. Nienawidzi nienawiści. Waha się, czy unicestwić budowlę w momencie, kiedy widownia będzie pełna (bo występ ma Doda sans chemise de nuit, coś w tym typie), sprowadzić potop na tysiące, czy wystarczy destrukcja samej konstrukcji. Rzecz idzie dwutorowo – skrupulatny opis przygotowań przeplata się z monologiem wewnętrznym Zygmunta K., który o tyle jest ciekawy, że w miarę przybliżania się do krytycznej daty wyparowują z niego elementy drastyczne i radykalne, przybywa za to współczucia i tolerancji. – Przestałeś być prawdziwym hejterem, nie jesteś nasz – usłyszy od jednego ze swych niedawnych przyjaciół. Nastąpiło cudowne oczyszczenie serca, lecz powstrzymać katastrofy już się nie dało. A może była warunkiem przemiany Zygmunta K., któż to wie? A czy stadion był pełny, czy pusty? Ktoś wie?

Niezłe, nie przesadzajmy ze skromnością, prawie Dostojewski, ba, prawie Bronisław Wildstein albo Krzysztof Varga. Kłopot z realizmem polega jedynie na tym, że „my lubim sielanki”.

Ale jest też kłopot inny, czyli wspomniana pustka. Trudno nie odnieść wrażenia, iż żyjemy w osobnych przestrzeniach, dwóch różnych fantomach, że mówimy dwoma nieprzekładalnymi narzeczami, a rozmowa o czymkolwiek poważnym staje się coraz mniej możliwa. Oczywiście, z perspektywy inspiratorów tego procesu jest niepożądana, lecz nie wracajmy wprost do polityki. Tu otwiera się miejsce dla dramaturga. Pustka na scenie przy niepustej widowni, aż boli. Co z nią zrobić? Z tą różnicą, różnością, z tym hetero i homo, jakby nie mogło być jedno jeno mono, z Żydem niewykluczonym, z tymi wszystkimi facetami i facetkami, z osobnikami mięso- i trawożernymi, z emowrażliwymi i hipsterskimi, jak nie pozwolić, żeby nienawiść, wyhodowana na niestrawionej różnicy, zaczęła się karmić naszym wspólnym powietrzem? Spytajcie dramaturga.

Więc pusta scena, leniwy szum wiatru, wolno przesuwające się cienie, przygasłe lampy, raz po raz jakieś gardłowe, skrajnie zmęczone artykulacje, przeciąganie zgłosek, prawie niezrozumiałe wyrazy; widzom zdaje się, że słyszą: agent, Bierut, Europa, Kościół, mafia, Niemcy, naród, oszołom, ojczyzna, Polska, postęp, Rosja, rozbiór, Stalin, szajka, Szela, zbrodnia, zdrada, Żyd. Ale czy rzeczywiście? Nie podkładają sobie zapamiętanych przezwisk? Spektakl ciągnie się w nieskończoność, głosy nadal niezrozumiałe, światło mdlące. I nic, ludzie wychodzą grupkami, właściwie to jakby znikali, ciągle nic. Dzień po dniu, nuda.

„Bez kurtyny”, bo taki dzieło nosi tytuł, spotkało bezwzględne potępienie tzw. środowiska. Tani symbolizm, uwznioślanie zwykłego prostactwa, mieszanie małych interesów z wielką historią, konwencje, klisze, kalki, aktorstwo na zerowym poziomie. Dla odmiany socjologowie i szarzy obywatele napomykali, że coś im to przypomina i lekko uwiera. Tylko co?

To samo, co zniesmaczyło znawców. Mniejsze oczytanie, obycie etc. posiada niewątpliwą zaletę, taką mianowicie, że stare narracje nie wydają się stare, co najwyżej znajome. Bo wszystkie te historie o nienawiści zostały już spisane.

Skoro zatem jedni – co za jedni? – wiedzą, co pisarze wiedzą, a drudzy nie wiedzą, że wiedzą, to po co pytać? W toczącej się bijatyce wszystkie role obsadzili publicyści, inżynierowie hałasu, nazywanego niegdyś opinią publiczną, choć niektórzy udają polityków, inni ekspertów, a jeszcze inni – niezależnych felietonistów. Żaden nie udaje pisarza.

Czy ten ostatni może cokolwiek jeszcze zrobić? Robić inaczej, żeby było inaczej... Wiersz, nowe pismo (leżą przede mną dwa, „Elewator” i „Wiadomości Literackie”), powieść, tym lepsza, im bardziej od czapy (czytam debiut Jerzego Kędzierskiego „Opowieść mężczyzny, który zarabia, śpiąc”, od czapy zupełnie). Wszystko – czyli język do mówienia, nie zaś język do bicia – zależy od nich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2012